Przejazd, marsz, łgarstwa, bój

Przejazd, marsz, łgarstwa, bój

Coroczna rytualna nawałnica skrajnej prawicy, nazwana Marszem Niepodległości, a usankcjonowana, przypomnijmy, decyzją pisowskiego wojewody mazowieckiego w 2017 r. jako impreza cykliczna na kolejne cztery lata, przetoczyła się przez pandemiczną Warszawę. Stało się to mimo zakazu sądowego po decyzji prezydenta Trzaskowskiego zabraniającej organizacji marszu. W tym roku nie szli na jego czele – a raczej przed nim, ochraniani przez wojsko, policję, BOR albo inny SOP – przedstawiciele rządu czy sam prezydent, jak to miało miejsce w 2018 r. Tym razem dla PiS była to manifestacja zorganizowana przez „opozycję”, czyli posłów Konfederacji. Ponad 300 osób zatrzymano, 35 policjantów zostało rannych, fotograf „Tygodnika Solidarność” został trafiony policyjną gumową kulą w twarz, podpalono pracownię artysty fotografika (akurat przygotowuje wystawę fotografii Witkacego, część materiałów o mało nie spłonęła), po tym jak nie trafiono w mieszkanie, na balkonie którego wisiał plakat Strajku Kobiet, kilkoro dziennikarzy zostało spałowanych przez policję. O racach, petardach nie ma nawet co wspominać.

Wieczorem, po wszystkim, organizatorzy marszu, który przeszedł, a którego „nie było”, brylowali w ogólnopolskich telewizjach. Nawet podobno zostali wcześniej spisani przez policję, która poprzedniego dnia bezpardonowo zatrzymała i trzymała na komendzie przez wiele godzin starszą warszawiankę, znaną jako Polska Babcia, uczestniczkę tzw. opozycji ulicznej, która szła w stronę pl. Piłsudskiego z okazji miesięcznicy smoleńskiej. Kilku rosłych funkcjonariuszy usiłowało babcię zatrzymać bez podania jakichkolwiek podstaw interwencji, a potem przewróciło, wrzuciło do policyjnej suki i przewiozło na komendę przy ul. Wilczej, gdzie spędziła kilka godzin.

11 listopada do Warszawy przyjechały nie babcie z Polski, tylko zorganizowane, kilkudziesięcio-, kilkusetosobowe grupy prawicowych bojówkarzy i kibicowskie. Wstępnie organizatorzy nielegalnego marszu zapowiadali, że odbędzie się przejazd samochodowy, który zamienił się w pełen agresji przemarsz kilku tysięcy manifestantów. Demonstrujący zaatakowali oddział policji na tyłach Empiku przy Nowym Świecie, leciały kamienie, race, kamienne donice na kwiaty. Policja użyła broni gładkolufowej, trafiając w twarz 74-letniego reportera prorządowego „Tygodnika Solidarność”. Tradycyjnie media prawicowe, organizatorzy marszu, politycy PiS oskarżali nie wiadomo kogo o prowokacje. Odprawiając swoje listopadowe dziady, obwiniali o wszystko mityczną Antifę, która (przebrana w mundury szturmowych oddziałów prewencji?) miała zaatakować niewinnych „patriotów”.

Niemal identycznie od 10 lat obserwujemy żałosny, ponury, pełen agresji spektakl prawicowej nienawiści, wysłuchując przez cały ten czas na melodię „Szła dzieweczka do laseczka” baśń o polskich młodych patriotach, rodzinach z dziećmi, pobożnych, rozmodlonych katolikach, którzy stanowiąc o istocie polskości, kroczą dumni i radośni, upojeni Polską i tradycją. Skąd więc tysiące rac i petard, bójki, kamienie, próby podpaleń budynków, instytucji, infrastruktury (w tym roku na patriotycznym szlaku stanęła stacja wypożyczania rowerów – została spalona). Policja, która miota się między Scyllą politycznych zaleceń i sugestii a Charybdą walki o własne życie, komentowała tegoroczne wydarzenia: „Nie przypominam sobie, żeby tłum tak agresywnie napierał na policjantów. To była bitwa”.

Po wszystkim organizatorzy mieli jak zawsze do powiedzenia to samo: gdyby policji nie było nigdzie widać, toby jej nie atakowano, ale i tak ataki sprowokowała Antifa, której nikt nigdzie nie widział, a poza wszystkim winne jest PiS, które uchwaliło złe ustawy. Ten marsz był mniej liczny niż w poprzednich latach, PiS ewidentnie sparzyło się na próbie łagodnego przeciągnięcia prawicowych radykałów na swoją stronę, a tutaj zostali już tylko rycerze pod wezwaniem CHWDP, których okiełznać politycznie się nie da. Tak się kończy romans skrajnej prawicy (PiS) z jeszcze bardziej skrajną (Konfederacja) i jeszcze skrajniejszymi bojówkarzami. Wszystko to okrywa czerwonym dymem, hukiem petard i rykiem nienawistnego tłumu schowaną w domach Warszawę. To nie wypadek przy pracy, to efekt i zwieńczenie flirtu prawicy z prawicą, chociaż oczywiście dzisiaj, kiedy idzie to niezbyt propisowsko, rzeczniczka partii robi wielkie oczy i, patrząc w nasze, łże: „Te środowiska działają samodzielnie i odrębnie od nas i taka próba przyklejenia nas to jest kolejna niedorzeczność ze strony opozycji”.

Samo się to nie wyprostuje. Ale też przez dekadę żadna siła polityczna z prawicy, poza nieudolnym Bronisławem Komorowskim z jego czekoladowym orłem, nie była tym zainteresowana.

Można na koniec zapytać: a na co nam taka niepodległość? Bo nie bardzo widać.

Wydanie: 2020, 47/2020

Kategorie: Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy