Gruby był

Gruby był

Oczywiście nigdy nie był gruby, pewnie dlatego został „Grubym”. Był, jak to mówimy, żeby nie powiedzieć: odszedł, opuścił nas, zmarł, upadł, zostawił. Niespodziewanie, nieoczekiwanie, za wcześnie, bez sensu, z zaskoczenia, ni z gruchy, ni z pietruchy. Wszedł do jeziora jak każdego dnia w roku, wrócił na podwórko domu odległego o kilkanaście metrów od wody, przewrócił się i już nigdy nie siądziemy razem przy ogniu. Był nieznany i sławny, bliski bardzo wielu ludziom, był kimś, do kogo chętnie się wraca i rozpoczyna na nowo zawieszoną rozmowę, choćby przerwaną lata wcześniej. Rzeźbił, pisał, grał. Uśmiechał się i rozmawiał. Wędrował po Mazurach Garbatych. Z kosturem. Gładził drewno i kamień, znikał we mgle trocin i pyle granitu. Z tej chmury wyłaniał się z bryłami, kształtami, rzeźbami – ptakami, smukłymi czaplami i żurawiami, ciężkimi, kamiennymi słoniami i żabami, zdziwionymi rybami. Odnajdywał je wszystkie, biorąc do ręki korzeń, starą deskę, ścięty pień, polny kamień. I oddawał zaklęte w formę. Kiedyś powiedziano by o nim: artysta ludowy, bo mieszkał na wsi i rzeźby miały w sobie prostotę i nieawangardową rozpoznawalność. Możemy sobie darować. Siedzimy za to wciąż na jego stołkach, fotelach, tronach, podestach, tarasach, książki układamy na wydrążonych w balu komnatach-półkach. Miał w sobie coś z dawnego „artysty” i fachmana, jako rzeźbiarz znał się na stolarstwie, będąc stolarzem – dokładał kamień, cięty, gładzony, uderzany. Znał drzewa i ptaki, nie nadużywał słów. Miał nadprodukcję naturalnych dziecięcych gadżetów: minimebelków, ale i drewnianych pistoletów czy proc. Z „Grubym” mogłem wreszcie porzucać nożem czy toporkiem do specjalnej tarczy, zawsze czekała.

Nie mógłbym użyć słowa przyjaciel, zbyt okazjonalnie wyglądały jednak nasze spotkania. Choć lubiłem tak o nim myśleć. Jedno z moich marzeń, nie tylko edukacyjnych, już się nie ziści – wakacyjny warsztat kamieniarsko-stolarski u niego w pracowni. Było nie odwlekać. Ale on nie miał prawa tak zerwać tej nici. Dbał o siebie całego, prawdziwie. Osłaniała go woda i miłość żony i córki. Nasza przyjaźń, sympatia, przywiązanie. Jego poczucie humoru i sowizdrzalska łagodna siła. I spokój kogoś, kto na co dzień zmienia potężniejsze od siebie: kamień i drewno, kto dzień w dzień zanurza się w głębinie mazurskiego jeziora. I choć nie był wysoki, był potężny. Nie mam pojęcia, czy był jakkolwiek religijny, do niczego nigdy ta wiedza nie była potrzebna. Był jakby i z ziemi, i z wody, i z krajobrazu. W całkowicie naturalny, osobisty sposób współtworzył naturę, był z niej, będąc pięknym człowiekiem.

Jego śmierć zjawiła się, kiedy inny człowiek, podobnie żylasty, również związany mocno z wodą, po raz kolejny z kamienną twarzą, bez emocji, z wystudiowaną, pozorną, karykaturalnie odegraną kompetencją opowiadał milionom ludzi, patrząc prosto w oczy, brednie o smoleńskim „zamachu”. Jest czymś dla mnie zupełnie niewyobrażalnym, że taka osoba, z takim przesłaniem może od lat występować, a może raczej odgrywać rolę występującego w imieniu polskiego państwa. Szefować pseudoinstytucyjce, złożonej z amatorów, jeśli chodzi o wiedzę w sprawie wypadków lotniczych, i amatorów na spore, łatwe pieniądze od dekady. Za nic. Za kłamstwa, symulacje, za przekręt smoleński uprawiany w biały dzień. Za nazywanie czarnego białym, a białego czarnym, za skrajnie cyniczne żerowanie na śmierci prawie 100 osób lecących wtedy z Lechem Kaczyńskim do Katynia.

Otóż nie ma takich racji politycznych, które by tłumaczyły tę rozgrywkę nad trumnami, z trumnami, z ekshumacjami, z milionami wyrzuconymi w błoto pseudonaukowych poczynań, wywołujących uśmiech politowania i zażenowania. To się dzieje naprawdę? Macierewiczowi brakuje tylko wielkiej, czarnej peleryny (może i nosił taką jako harcerz Czarnej Jedynki) czarnoksiężnika, który miele niezrozumiałe zaklęcia spiskowej baśni. Patrzyłem i słuchałem zdruzgotany monologu pisowskiego prestidigitatora. Z pełną powagą to skrzyżowanie średniowiecznego inkwizytora z pseudonaukowcem szalbierzem z błogosławieństwem politycznym Kaczyńskiego uprawiało przed nami swoje odrealnione abrakadabra.

Paradoksalnie śmierć Andrzeja wróciła mi tego dnia wiarę w człowieczeństwo, w to, co ważne, potężne, zwykłe, niezakłamane i piękne. I kiedy go wspominam, też jestem zadziwiony, że można być kimś tak bardzo na swoim miejscu w świecie, w życiu, w Polsce. I robić to, co się kocha i potrafi. Komuś takiemu można oddać całą władzę, choć nie chciał jej ani trochę i nie potrzebował. On był najprawdziwiej. Żegnaj. Poznajcie go. Andrzej „Gruby” Haręza.

r.kurkiewicz@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 17/2022, 2022

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy