Przestałam odczuwać strach

Przestałam odczuwać strach

W Himalajach nie jest możliwe zniesienie rannego partnera ze znacznej wysokości. Trzeba go zostawić i nieraz to robiłam

Rozmowa z Anną Czerwińską

– Założę się, że w dzieciństwie toczyłaś wojny z chłopakami, chodziłaś po drzewach i strzelałaś z procy.
– Nic podobnego. Byłam grzeczną i bardzo nieśmiałą dziewczynką, rozpieszczoną jedynaczką, wychowywaną pod kloszem. Długi czas nie miałam żadnych zainteresowań ani pasji. Nie bawiłam się z rówieśnikami na podwórku, tylko siedziałam w domu i się uczyłam. Nie przypominam sobie, abym w dzieciństwie wykazywała się jakąkolwiek samodzielnością. Byłam zadowolona z totalnej opieki, jaką roztaczali nade mną rodzice.
– Wobec tego powiedz, w jakim momencie dokonał się w tobie przełom, a żywiołem stały się ekstremalne wyzwania?
– Tak się złożyło, że w wieku 17 lat pojechałam z koleżanką na Bukowinę i zaczęłam chodzić po Tatrach. I to mnie zupełnie wzięło. Po dwóch sezonach wycieczek turystycznych zaczęłam się wyczynowo wspinać. Wtedy nie miałam już drogi powrotnej. Wpadłam w ten tor i on mnie pokierował. Z początku była czysta fascynacja górami, pięknem przyrody, ale dość szybko się to zmieniło w pragnienie pokonywania coraz większych trudności.
– Chciałaś uciec od rozpieszczonej jedynaczki i udowodnić sobie, że potrafisz być odważną dziewczynką? Wyróżnić się?
– Nie myślałam w ten sposób. Wiedziałam, że chcę się wspinać. Zapisałam się na kurs, potem do klubu i nagle okazało się, że wszystko mogę zrobić w górach.
– Wyrosłaś z nieśmiałości?
– Tak. Góry mnie wyedukowały. Myślę, że jednak musiałam być odważna, tylko nie ujawniło się to w dzieciństwie. Zresztą gdybym żyła normalnym życiem, pewnie te cechy nie ujawniłyby się nigdy. Byłabym zwykłą kurą domową do śmierci. Tymczasem niespodziewanie okazało się, że potrafię ryzykować i lubię ryzyko, że interesuje mnie niebezpieczeństwo i stać mnie na wielki wysiłek. Wyzwania ukształtowały mnie fizycznie i psychicznie.
– Życie „naziemne”, tu na dole, ma jeszcze dla ciebie jakieś uroki?
– Raczej nie. Ja potrzebuję silnych doznań, o wiele silniejszych niż te, które spotykają zwykłych śmiertelników. Podniosłam sobie bardzo wysoko poprzeczkę i dlatego wszelka codzienność mnie nudzi.
– Więc pakujesz graty i jedziesz przez pół świata, a potem wspinasz się praktycznie sama, mając do pomocy tylko jednego Szerpę. Styl, w jakim się wspinasz, dowodzi tego, że umiesz pokonywać strach.
– Ale ja już od pewnego czasu w ogóle przestałam odczuwać strach. W wejściu na Everest ryzykowałam, bo szłam na pół litrze tlenu, który w każdej chwili mógł się skończyć. Kontynuowałam wspinaczkę, choć wiedziałam, że ze szczytu już mogę nie zejść. To, że zeszłam, graniczyło z cudem. Ale zeszłam! I wtedy poczułam się tak, jakbym dostała drugie życie. W tym drugim życiu straciłam lęk. Znajoma pani psycholog powiedziała mi, że najwspanialszą rzeczą, jaką mogłam posiąść w górach, jest to, że przestałam się bać śmierci. Stwierdziła też, że ze wszystkich alpinistów, których przepytała, ja mam największą determinację w szukaniu granic swoich możliwości. Góry są moim poligonem.
– Nieraz bywałaś śmiertelnie zagrożona?
– Owszem. Zdarzało się zaglądanie „na drugą stronę”. Ale może dlatego, że stosunkowo bezboleśnie wracałam „na naszą stronę”, oswoiłam się z tymi sytuacjami.
– Ile razy atakowałaś Everest?
– Trzykrotnie bez powodzenia, dopiero czwarta próba się powiodła. Pokonanie Góry Gór jest na granicy ludzkich możliwości. Gdy chcesz zdobyć taki szczyt, musisz zaakceptować każde ryzyko. Wchodząc na wysokość 8000 m n.p.m., wkraczasz w strefę śmierci wysokościowej. Powietrze jest tak ubogie w tlen, że organizm po prostu się wykańcza. Bywa, że zawodzi gospodarka wodna, czego konsekwencją są obrzęki mózgu i płuc. To najgroźniejsze postaci choroby wysokościowej, które uniemożliwiają człowiekowi samodzielne zejście do niższych obozów.
– Z jakimi niebezpieczeństwami zmagałaś się podczas zwycięskiego ataku na Everest?
– Cała wyprawa miała dramatyczny przebieg. Będąc jeszcze w bazie,. dowiedziałam się, że zmarła moja mama. Postanowiłam wejść dla niej! Po dłuższym okresie złej pogody ja i mój Szerpa Pasang ruszyliśmy w górę. Przez pięć dni pokonywaliśmy stromizny lodowych stoków i ścian, docierając do coraz wyższych obozów. Na Przełęczy Południowej (8000 m), gdzie był ostatni przed atakiem szczytowym obóz IV, szalała wichura i padał śnieg. Musieliśmy czekać w namiocie całą dobę ze świadomością, że na tej wysokości szybko traci się siły. Następnej nocy pomimo zamieci wyszliśmy z namiotu. Miałam dwie butle tlenu. Ustawiłam sobie przepływ i w dobrym tempie ruszyłam do góry. Minęłam nawet Katalończyków, którzy wyszli wcześniej. Wspinałam się samotnie, ponieważ Szerpa osłabł i został gdzieś w tyle. Po sześciu godzinach marszu zmieniłam pustą butlę na pełną. Czułam się świetnie. O godz. 8.30 byłam na Wierzchołku Południowym (8765 m). Nagle ze zdumieniem stwierdziłam, że kończy mi się tlen. A do szczytu miałam jeszcze półtorej godziny. Zawahałam się, czy nie powinnam wracać. Bez emocji patrzyłam na wyprzedzających mnie i znikających we mgle Katalończyków. I wtedy usłyszałam głos mojej mamy: „Idź! To jest tylko sto metrów. Dojdziesz!”. Mama dała mi kopa. Z pełną determinacją ruszyłam w stronę Wierzchołka Głównego. Szłam przepaścistą granią w głębokim śniegu. Znowu widziałam przed sobą Katalończyków i czekałam tylko, kiedy się zatrzymają, bo to by znaczyło, że osiągnęli szczyt. Wreszcie zobaczyłam, że usiedli i dalej nie idą. Pomyślałam – to już koniec! W kilkanaście minut później byłam na szczycie. Z wielkiego wysiłku i braku tlenu straciłam widzenie. Padłam na kolana w zupełnej czerni. Czułam, że ktoś mnie poklepuje, ktoś gratuluje. Po chwili mrok przeszedł. Przez moment widziałam całe potężne urwisko północnej strony. Katalończycy zaczęli schodzić. Ja zostałam jeszcze, bo liczyłam, że dojdzie Szerpa, który niósł dla mnie butlę tlenu. Czas mijał, on nie przychodził. Zdecydowałam się wracać. Zjeżdżałam na siedzeniu po śniegu, skałach, wzdłuż poręczówek… Przyznaję, że pewnych partii zejścia w ogóle nie pamiętam. Wszystkie myśli uciekły mi z głowy. To był właśnie kryzys spowodowany niedotlenieniem. Nagle obudziłam się na półce skalnej w rozdartym kombinezonie i bez rękawicy. Leżałam wpięta w końcówkę umocowanej do podłoża liny, czyli ewidentnie musiałam spaść. Z najwyższym trudem zebrałam się i zaczęłam schodzić. Nad samą Przełęczą Południową spotkałam mojego Szerpę. Około godz. 18 dotarliśmy do namiotu obozu IV. Szalała wichura i śnieżyca. Noc była koszmarna, zostałam bez tlenu (moją butlę zużył Pasang), miałam halucynacje. Wczesnym rankiem ruszyłam w dół. Po trzech dniach zobaczyłam wreszcie upragniony Ice Fall. Krzyknęłam: żyję! I dopiero wtedy przyszła satysfakcja i radość z wejścia na Everest.
– Himalaiści, którzy przechodzili przez Ice Fall, opowiadali mi, że idąc tamtędy, drżeli ze strachu i żegnali się z życiem. To miejsce nie działa na twoją wyobraźnię?
– Działa. Przecież idziesz przerażającą, lodową kaskadą, pełną luźnych bloków, które posuwając się, miażdżą drabiny i zrywają liny. Rzeczywiście wieje grozą, ale ja się nie boję. Przechodząc na przykład szczeliny, czołgam się po drabinie na czworakach, czyli patrzę bezpośrednio w głąb i ta przepaść nie robi na mnie wrażenia. Nawet wolę widzieć, co tam jest, niż zamykać oczy i nie patrzeć.
– Z jakimi pytaniami najczęściej spotykasz się, gdy wracasz z kolejnych wypraw w wysokie góry?
– No właśnie! Ludzie przede wszystkim pytają, czy się bardzo bałam.
– Po prostu nie są w stanie pojąć niebezpiecznej, prawie samobójczej gry, którą prowadzisz.
– Do znudzenia powtarzam, że nie jestem straceńcem. Ciągle mówię, że przyzwyczaiłam się do niebezpiecznych sytuacji, ale zawsze staram się znaleźć jakieś wyjście. Bo przecież nie jest tak, że cały czas lawiruję na granicy życia i śmierci. Bywa, że czasem bardzo długo, w bazie, jestem w miarę bezpieczna.
– Ale nie te momenty ludzi interesują. Każdego raczej fascynują ekstremalne sytuacje.
– No tak. W górach rzeczywiście czasami nic już się nie da zrobić. Człowiek widzi wielką lawinę, która leci na niego i wie, że ona go porwie i zmiażdży. Będzie spadał i będzie wiedział, że to już koniec. Albo wpadnie do głębokiej szczeliny, z której nie ma szans wyjść. Musi być akceptacja także takiej sytuacji. Natomiast póki można, trzeba walczyć.
– Dlaczego wchodzenie na himalajskie szczyty jest aż tak niebezpieczne?
– Ponieważ organizm z powodu znacznej wysokości ulega silnemu niedotlenieniu i w związku z tym jest bardzo osłabiony. W Himalajach nie ma skrajnych trudności technicznych, tylko cierpiętnicze wspinanie, które polega na walce ze swoim organizmem. Moje biedne ciało zmuszam do wysiłku ponad jego wytrzymałość. I nie ma taryfy ulgowej.
– Co cię motywuje do działania w tak trudnych warunkach? Adrenalina?
– Wcale nie. Po prostu lubię realizować swoje cele w górach. I przy realizacji tego celu godzę się na ryzyko. Ale nie idę po to, aby się bać. Ludzie wmawiają mi, że jestem narkomanem adrenalinowym. Bzdura. Gdyby o to chodziło, mogłabym skakać z mostu na linie albo zasuwać na motolotni.
– Co daje ci ekstremalny wyczyn?
– Radość.
– A czego uczy?
– Ostrożności i pokory wobec gór oraz tego, że o własną skórę trzeba walczyć w pojedynkę. Tak działać, aby nie obciążać nikogo swoją słabością i zmuszać np. do akcji ratunkowej.
– Zdarzyło ci się, że musiałaś znieść rannego partnera?
– W takich górach jak Himalaje zniesienie ze znacznej wysokości nie jest możliwe. Trzeba zostawić partnera i nieraz to robiłam.
– Wiedząc, że może umrzeć?
– Tak. Nigdy nie zgadzałam się z Wawrzyńcem Żuławskim, który pisał, że nie opuszcza się partnera nawet wtedy, gdy jest zmarzniętą bryłą. Nie wiem, po co miałabym siedzieć przy umierającym partnerze i czekać na jego śmierć, wiedząc, że trochę później i ja umrę. Bo zostając przy nim, stracę siły na zejście. Czasem też opuszcza się zagrożonego wspinacza dlatego, aby wezwać do niego pomoc. Wyczyn uczy właściwych wyborów, które trzeba podejmować szybko. Kiedyś usłyszałam zdanie: „Jak nie wiesz, czego chcesz, to się zastanów, czego nie chcesz”. Stosuję to w górach.
– Czy zostawienie partnera nie jest jedną z czarnych stron himalaizmu?
– Nie. W górach tak niebezpiecznych jak Himalaje każdy odpowiada za siebie. Oczywiście pomogę, jeśli będę mogła, bo szczyt jest dla mnie zawsze mniej ważny niż ludzkie życie. Powinnam tylko umieć ocenić, czy moja pomoc uratuje człowieka. Natomiast naprawdę czarną stroną himalaizmu jest to, że w tych górach giną ludzie.
– Wiesz o tym, a jednak podejmujesz coraz trudniejsze wyzwania.
– Mówiłam już, że szukam granic swoich możliwości.
– Mogłabyś poszukać tych granic w ogólnie przyjętych normach życia społecznego, w rodzinie, w macierzyństwie…
– O, nie! W takim życiu nie pozna się tych granic.
– Zrezygnowałaś z założenia rodziny?
– Tak, bo perspektywa posiadania męża i dzieci bardzo wcześnie przestała być dla mnie atrakcyjna. Podporządkowałam się całkowicie górom.
– Żyjesz tylko dla siebie, dla swojej pasji. Jest w tym pewien egocentryzm…
– Wiem, że mało daję ludziom. Nikogo nie uszczęśliwiłam, a paru facetów wręcz unieszczęśliwiłam. W pewnym momencie poczułam się zobligowana, żeby społeczeństwu coś dać i stałam się honorowym krwiodawcą, zgłosiłam się też do banku szpiku kostnego.
– A miłość?
– Nie umiałabym się zakochać. Miewałam lekkie zawroty głowy, ale szybko wracałam do równowagi. Mogę być przygodnie z kimś związana. Nigdy na stałe i tak, że: „Nie opuszczę cię aż do śmierci”. Co to, to nie! Ja się nie potrafię podporządkować. Nienawidzę, gdy ktoś chce mną rządzić, narzuca swoje poglądy, usiłuje wpłynąć na moje życie. Daję rządzić sobą tylko przyrodzie.
– Potrafisz być sama?
– Jak najbardziej. Nie potrzebuję zasilania. Na dłuższą metę druga osoba mi przeszkadza. Sama sobie wystarczam. Mogę powiedzieć, że najbardziej w życiu cenię wolność. Nie dam się uwiązać. Nikomu i do niczego. Jestem wolnym człowiekiem. Nie ma nic, co by mnie wiązało na stałe.
– Pewnie nie zagrzejesz miejsca w domu?
– Już się szykuję do lotu. W moich planach jest zdobycie dziesięciu ośmiotysięczników. Weszłam już na pięć. Jesienią powtórnie zaatakuję Cho Oyu. A w 2002 r. chciałabym zdobyć jeszcze cztery szczyty.
– Nie uważasz, że jednak trochę igrasz z losem?
– Już dawno mówi się o mnie – kobieta, która igra ze śmiercią. Nie zgadzam się z tą opinią. Reguły gry są takie same na każdej górze, a ja wspinam się dlatego, że daje mi to cholerną radość. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo realizuję swoją pasję.


Anna Czerwińska, wybitna alpinistka po zdobyciu Korony Ziemi i brawurowym wejściu na Everest (maj 2000 r.) podejmuje kolejne wyzwania. We wrześniu 2000 r. atakowała Cho Oyu (8153 m n.p.m.), ale fatalna pogoda i huraganowe wiatry zmusiły ją do odwrotu, gdy pozostało już tylko 200 metrów do szczytu. Kilka tygodni później weszła na Shisha Pangma (8013 m n.p.m.). 21 maja 2001 r. zdobyła Lhotse (8511 m n.p.m.)- czwarty szczyt świata. W połowie sierpnia wyjechała w Himalaje z zamiarem powtórnego zaatakowania Cho Oyu. Na liście rankingowej najlepszych żyjących himalaistek świata zajmuje drugie miejsce. Ma 52 lata.

 

 

Wydanie: 2001, 39/2001

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy