Przyjaźń z lotniczej koperty

Przyjaźń z lotniczej koperty

Polska dziewczynka i rosyjski kolega. Poznali się przez listy, pisali do siebie wiele lat, nigdy się nie spotkali Rok 1967. W Pabianicach koło Łodzi 13-letnia Ewa Nowacka, uczennica VI klasy szkoły podstawowej, zaczyna korespondencję z rówieśnikami ze Związku Radzieckiego. Adresy przyniosła pani od rosyjskiego Stanisława Syomir. Chętni brali po kilka, bo to było pisanie w ciemno. Należało się spodziewać, że nie każdy będzie miał ochotę odpisać bądź dostanie tyle ofert, że nie da rady wszystkim odpowiedzieć – uprzedzała nauczycielka. Nie uprzedziła tylko, że poznanie poprzez listy nie oznacza, że będzie można się spotkać osobiście. Raczej na pewno nie. Ale głośno nie wolno było o tym mówić. Pisanie listów do przyjaciół ze Związku Radzieckiego – bo tak to się nazywało – uprawiano we wszystkich tzw. demoludach. Prof. dr hab. Marian Bybluk, rusycysta, wykładowca na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, obecnie związany z Kujawsko-Pomorską Szkołą Wyższą w Bydgoszczy, na początku kariery nauczycielskiej, kiedy uczył w podstawówce, a potem w szkole średniej, też zachęcał do pisania. Co nie oznacza, że nakazywał to program nauczania języka rosyjskiego. Po prostu chodziło o lepszą jakość uczenia języka – listy gwarantowały poszerzenie słownictwa, wymagały zaglądania do słowników. – Ale nie była to masówka – zastrzega profesor. – Takie metody wprowadzali co ambitniejsi nauczyciele, którym zależało na przedmiocie. Ewa potwierdza, to nie był przymus. – Pisał, kto chciał, lepszego stopnia za to się nie dostawało. Pani nie kontrolowała naszej korespondencji. A język poznałam bardzo dobrze, co potem mi się przydało w pracy. Nie wszyscy uczniowie byli tak pozytywnie nastawieni do nauki rosyjskiego jak ona. Był to przedmiot obowiązkowy od V klasy do matury. Przyjaźń z Sojuzem na siłę, nauka języka obowiązkowa, bez możliwości wyboru – wszystko to sprawiało, że nauczyciele nie mieli łatwego zadania. Nie pamięta, do ilu osób zaadresowała koperty, dołączając swoje legitymacyjne zdjęcia. Odpowiedź dostała od Gali z Riazania i trzech chłopców: Jury, Saszy, imienia trzeciego nie pamięta. O rok starszy Sasza Jemiec z Kaługi okazał się najwytrwalszy, z pozostałymi skończyło się na dwóch, trzech listach. Ona i Sasza będą utrzymywali tę korespondencyjną znajomość przez lata. Połączy ich coś, czego nie można nazwać uczuciem, ale co było czymś więcej niż sympatią czy koleżeńską zażyłością. Jego listy i zdjęcia Ewa przechowuje do dziś. • Początki były takie: dziewczynka ze zdjęcia wysłanego w pierwszym liście podobała się, widać, Saszy, bo przysłał swoje, a następnie paczkę, w której była plastikowa lalka w stroju kosmonauty z czerwoną gwiazdą na hełmie. Adresatka była zachwycona. Zaraz zrobiła sobie zdjęcie z lalką i wysłała do Kaługi. Zaczęło się regularne pisanie. Tematy: pogoda, nauczyciele, stopnie w szkole, osiągnięcia w nauce, które traktowano całkiem serio, czas wolny. On chwalił się swoim motorem, ona panikowała przed egzaminem na prawo jazdy. O kolegach było sporo, o koleżankach nie wspominał, choć mogła przypuszczać, że gdy pisał o riebiatach, z którymi wybierał się na wycieczki, mogło chodzić i o dziewczynki. Z całą powagą zwierzył się jej później z najważniejszego wydarzenia w swoim życiu, przyjęcia do Komsomołu, na co czekał wiele lat. Wymieniali się zdjęciami aktorów i znaczkami pocztowymi. Sasza poprosił oczywiście o fotki z „Czterech pancernych i psa” oraz o podobiznę Stanisława Mikulskiego – Klossa. Te seriale robiły wówczas furorę nie tylko w Polsce. W zamian przysłał zrobione przez siebie na wycieczce w Moskwie zdjęcie Mauzoleum Lenina na placu Czerwonym. Robili sobie drobne prezenty. Ona np. wysłała mu płatoczek (chusteczkę), lusterko (tej przesyłki nie otrzymał), a raz nawet skarpetki. Na początku była szczęśliwa, że ma chłopaka, który setki kilometrów od Pabianic myśli o niej, i idąc na pocztę nadać list, czuła się, jakby niosły ją skrzydła. W miarę upływu czasu była trochę zawiedziona, że koleżanki nie zazdroszczą jej tego szczęścia, bo liczył się ktoś, kto był na miejscu, z kim można było się pokazać na dyskotece, a nie daleki wielbiciel, z którego nie miała żadnego pożytku. „Po co ci ten Rusek?”, dziwiły się dziewczyny. Po podstawówce Ewa poszła do liceum, on do technikum budowlanego. Jedno i drugie starało się traktować znajomość na poziomie koleżeńskim, chociaż Saszy z czasem wymykały się słowa, które do tej relacji nie pasowały. Dawał do zrozumienia, że chodzi o coś więcej. Kończył listy: „całuję”, potem „mocno całuję”, w końcu „bardzo mocno

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 50/2018

Kategorie: Reportaż