Pudrowanie epopei

Pudrowanie epopei

Wajda najpierw zinterpretował wybiórczo Reymonta, a teraz samego siebie. Sekwencje wiejskie przeniesione z początku do środka filmu, wycięcie słynnej pociągowej orgii z udziałem Olbrychskiego i Jędrusik, liczne skróty, dźwięk w systemie dolby digital – po takich retuszach “Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy wchodzi na ekrany po ćwierćwieczu od swej premiery. Owszem – czeka nas przyjemność obcowania z rewaloryzowanym arcydziełem, ale na naszych oczach rodzi się też niebezpieczny proceder. “Ziemia obiecana” w reżyserii Wajdy nie jest bowiem prostym przekładem powieści na ruchome obrazki, na czym korzysta młodzież szkolna, ale opowieścią o tym, jak Andrzej Wajda ekranizował Reymonta za środkowego Gierka. Gdyby, idąc śladem mistrza, Janusz Morgenstern przemontował pół godziny serialu o Klossie, J-23 mógłby bez problemu zostać agentem Londynu. Gdyby Krzysztof Zanussi skrócił i przemontował swoje filmy, uzyskalibyśmy serię psychothrillerów. Jeżeli nie robią tego oni, ani tysiące innych filmowców świata, to nie tylko z szacunku dla własnego dzieła, ale i kierowani lojalnością wobec widza. Proletariat kontra tandeta Wajda najpierw zinterpretował wybiórczo Reymonta, a teraz samego siebie. Już powieścią dysponował nader swobodnie. Po premierze Zygmunt Kałużyński ubolewał: “Można było się spodziewać, że Wajda będzie starał się przekształcić, rozwinąć, uczłowieczyć uproszczone rysy książki, wzbogacić gamę psychologiczną, poszerzyć charaktery… Otóż stało się na odwrót, film wzmocnił linie najgrubsze i w porównaniu z oryginałem literackim, który już był przerysowany, stał się karykaturą potworną i gwałtowną”. Tomasz Burek pisał wręcz, iż reżyser “uruchamiając niebywały repertuar tandetności i kiczowatości, sfilmował świat bez kultury, zdominowany przez “interesy”, wypełniony funkcjami cielesnymi, seksem, obscenami, deprawacją, ordynarną i absurdalną pychą bogactwa”. Najbardziej widocznemu “przerysowaniu” podległa rola proletariatu. W powieści robotnicy figurują tylko jako anonimowy tłum i w żadnym wypadku nie mogą odgrywać roli świadomej swego posłannictwa klasy społecznej. Wajda w połowie lat 70. naszego wieku wiedział już jednak na ten temat co innego: pierwsze kółko socjalistyczne powstało w Łodzi w 1878 roku, a partia “Proletariat” miała tam swoje komórki już w 1892 r. Inna sprawa, że te organizacje wywierały na miejscowych wyrobników wpływ mniej niż minimalny. Łódzkie fabryki ściągały przede wszystkim niepiśmiennych wieśniaków (wielu z nich to zbiegli chłopi pańszczyźniani), którzy musieli pracować 12, a nawet 14 godzin na dobę. Dopiero po głośnym wówczas “buncie łódzkim” z 1892 roku robotnikom udało się wywalczyć jedenastoipółgodzinny dzień pracy. W trakcie owego buntu powszechne były wśród robotników oczekiwania, że w rozmowach z fabrykantami będzie ich reprezentował “jakiś król”. W filmie Wajdy tymczasem na spotkanie wyzyskiwaczy idzie jak najbardziej uświadomiona klasa robotnicza ze sztandarem, “a kolor jego jest czerwony”. Starcie z carską policją przypomina analogiczne sceny choćby z “Pancernika Potiomkina” Eisensteina. Tu warto przypomnieć, że film otrzymał nie tylko nominację do Oscara (przegrał ze stosunkowo słabym obrazem “Dersu Uzała” Akiry Kurosawy), ale również Złoty Medal na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie w 1975 r. Od Reymonta z kolei przejął Wajda inny fałsz historyczny – Karola Borowieckiego jako uosobienie Lodzermenscha o drobnoszlacheckim rodowodzie. Łódź jako ośrodek przemysłu włókienniczego była w połowie zeszłego wieku najkorzystniejszym terenem inwestycji w całej Rosji. Doskonałe połączenie komunikacyjne z Zachodem i Wschodem, brak polskiego mieszczaństwa i nadmiar taniej, a wykwalifikowanej siły roboczej powodował napływ fabrykantów z Niemiec, głównie zresztą pochodzenia żydowskiego. Filmowy Moryc Welt i Max Baum są więc w Łodzi jak najbardziej na miejscu, ale polski szlachetka na łódzkim bruku, Karol Borowiecki, to fantazja literacka – w ówczesnej Łodzi po prostu niemal nie było rodzimych kapitalistów. Reymontowi i Wajdzie Borowiecki był potrzebny do opowiedzenia innej bajki – o bankructwie idei romantycznych w zetknięciu z realiami życia społecznego “końca wieków”. Ale temu zadaniu podoła dopiero Żeromski. Inna sprawa, że po reportersku bystry Reymont tak celnie sportretował znanych powszechnie łódzkich fabrykantów, że zagroziło to jego własnemu bezpieczeństwu. “Powieść robi wielki rumor w kraju, a jeszcze większy w Łodzi”, pisał do brata. Lokalna prasa oskarżała go o zniesławienie miasta, finansowi potentaci przekupili rosyjską cenzurę, aby usunęła z tekstu co bardziej kąśliwe fragmenty. W anonimach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 41/2000

Kategorie: Kultura