W okresie rządów Solidarności służby specjalne wdawały się w podejrzane interesy Wszystko jest już jasne – reforma służb specjalnych ruszyła. Warto jednak zastanowić się przez chwilę nad wrzawą, jaka tym początkom towarzyszyła i niespotykaną wręcz obroną status quo. Prym wiodły połączone siły „ancien régime’u” i niektórych dziennikarzy. Broniły Nowka niczym Wału Atlantyckiego. Spokój „wielkiego brata” „SLD chce zawłaszczyć służby specjalne dla siebie – po czystce ponownie wprowadzić do służb wiernych sobie PRL-owskich esbeków”; „Przeciwko reformie służb wypowiadają się wszyscy: premier Buzek, pułkownik Nowek, minister Komorowski, pułkownik Miodowicz, poseł Rokita i amerykańscy sojusznicy”; „Sytuacja gospodarcza kraju jest trudna i na żadną reformę służb nie stać nas w tej chwili”. Wszystkie te argumenty niewiele są warte. Amerykanie, dla przykładu, nigdy nie protestowali. To, co do opinii publicznej dociera, to najwyżej odpryski różnych zabiegów i prób wciągnięcia ich w polskie rozgrywki. Są one zawstydzające choćby tylko przez analogię do niechlubnego odwoływania się do „wielkiego brata”. Oczywiście, nic to dziś nie daje, gdyż „wielki brat” już nie ten, nie te zwyczaje i w ogóle wszystko nie tak. Dlatego wyrywający się do obrony UOP warszawski przedstawiciel FBI wzbudza jedynie zdziwienie. Ani nie ma po temu najmniejszego tytułu, ani to jego kompetencja, mówiąc językiem młodzieżowym, po prostu żenada. Onże Andrzej Zawistowski nikogo nie obroni, najwyżej zapracował na swoją dymisję. Trzeba pamiętać, że oficjalne czynniki amerykańskie nigdy nie dały żadnego sygnału, z którego mogłoby wynikać, że Stany Zjednoczone chciałyby wpływać na suwerenne decyzje polskiego rządu w sferze tajnych służb. W tej sprawie Amerykanie nigdy zresztą nie popełnili błędu, o czym w przeszłości najdobitniej przekonał się jeden z byłych szefów UOP, uchodzący za człowieka im najbliższego. Po jego dymisji w środowisku oficerów powszechnie oczekiwano interwencji odpowiedniego urzędnika ambasady USA. Ten rzeczywiście złożył wizytę w polskim ministerstwie, ale wyłącznie kurtuazyjną. Widać, ta nauka poszła w las. Jedyne, co Amerykanie zaoferowali Polakom – bynajmniej nie w ostatnich dniach, tylko znacznie wcześniej – to podzielenie się swoimi niemałymi doświadczeniami w rozwijaniu demokratycznej kontroli nad tajnymi służbami. Głównie o to przecież chodzi w polskiej reformie – żeby nie były już możliwe „lustrowanie” prezydentów, budowanie pod kierunkiem współpracowników służb partii politycznych, inwigilacja prawicy czy lewicy. Planowana reforma wbrew obawom nie pociągnie też za sobą nieznośnych dla państwa kosztów. Pakować muszą się tylko ci, którzy knuli przeciwko lewicy i byli gotowi na każdą polityczną awanturę. A że są to najbardziej zaufani ludzie prawicy? Dlatego tak ich bronią. Chwila wspomnień Ponieważ najgłośniejsi i najbardziej zacietrzewieni harcownicy zdają się nie pamiętać, jak było cztery lata temu, przypomnijmy, skoro jest okazja. W październiku 1997 r. premierowi Buzkowi do głowy nie przyszło, by z ówczesnym szefem Urzędu Ochrony Państwa, gen. Kapkowskim, rozmawiać jak Miller z Nowkiem – dwie i pół godziny. Nikt też nie miał zamiaru przekonywać go do nowej koncepcji pracy służb specjalnych – Pałubicki zakomunikował Kapkowskiemu, że „pan premier nie widzi możliwości współpracy” i po krzyku. Po czym, w krótkim czasie, zwolniono z UOP ok. 600 oficerów, a z WSI ok. 400. Razem prawie tysiąc osób! Nikt wówczas nie rozdzierał szat, że Polska oślepła i ogłuchła, nikt nie lamentował, że nasze zobowiązania sojusznicze (które wówczas też Polskę obowiązywały) są zagrożone. Wyrzucono nawet tych oficerów, którzy ze względu na wiedzę, jaką nabyli, lub ich umiejętności nigdy nie powinni wyjść spod kontroli państwa. Nie pomagały żadne prośby i sugestie. Usunąwszy niechcianych, Krzaklewski z Pałubickim przyjęli do pracy „chcianych”. Kryterium doboru była lojalność wobec AWS. Zresztą prominenci AWS wcale nie ukrywali, iż zmierzają do uczynienia z tajnych służb swojego wyłącznie narzędzia. Przywrócenie do pracy – na drugi dzień po objęciu władzy – gen. Libery, wyrzuconego przez SLD za udział w spisku przeciwko premierowi Oleksemu, miało wymowę symbolu. Wkrótce też próby zmontowania kolejnej afery polityczno-szpiegowskiej (np. z irlandzkim terrorystą Garlandem w roli głównej) albo nakręcenie „problemu lustracyjnego” prezydenta Kwaśniewskiego pozbawiły publiczność jakichkolwiek złudzeń co do politycznych sympatii specsłużb. Ich szef nie zachowywał nawet pozorów politycznego niezaangażowania. Tymczasem teraz on (do spółki z licznymi obrońcami) „alarmuje” opinię
Tagi:
Marcin Pietrzak









