Dlaczego Kaczyńscy muszą zniszczyć Wałęsę Lech Wałęsa to Bolek, powtarza prezydent Lech Kaczyński. Czemu to robi? Wałęsa ma papier z Sądu Lustracyjnego, który go oczyszcza z tego typu zarzutów. Owszem, Kaczyński może myśleć, co chce, ale z uwagi na autorytet urzędu prezydenta nie może opowiadać rzeczy, które są sprzeczne z wyrokami sądowymi. Zdaje się jednak, że sądy mało Kaczyńskich obchodzą. Bo i oni, i cały obóz PiS-owski żyją od paru tygodni w jakimś podnieceniu – na dniach ukazać się ma książka dwóch IPN-owskich wilczków – Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza. Oni w tej książce mają pokazać, że Wałęsa przed 1976 r. był agentem SB. Czy pokażą? Zdaje się, że nie ma to dla Kaczyńskich większego znaczenia. Bo dla nich – był. O co w tym wszystkich chodzi? Skąd ta zapiekłość? Z prywaty – to na pewno. O tym mówią dawni współpracownicy i Wałęsy, i Kaczyńskich. To nie było tak dawno – w latach 1989-1991 Kaczyńscy należeli do najbliższych współpracowników Wałęsy. Jarosław był szefem Kancelarii Prezydenta, a Lech szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Opierając się na Kancelarii Prezydenta i żywym w ówczesnym społeczeństwie wałęsizmie, budowali swą pierwszą partię – Porozumienie Centrum. I nagle nastąpił gwałtowny polityczny rozwód. Wałęsa wyrzucił Kaczyńskich z kancelarii. Brutalnie. De facto wyrzucił ich poza nawias życia politycznego. Pierwszy powód zapiekłości Kaczyńskich mamy więc jak na dłoni. Czują, że muszą się odegrać, zrewanżować. Ale jest i drugi powód, dla którego PiS chce zrobić z Wałęsy agenta. To legenda IV RP, ideologiczna podstawa tej partii. Legenda jest prosta, można rzec – prostacka. Okrągły Stół był oszustwem. W jego wyniku narodziła się nie III RP, lecz PRL bis. Czyli hybryda. Rządzona przez PRL-owski establishment, przez PRL-owskie służby specjalne i przez część obozu solidarnościowego, powiązaną w rozmaity sposób z ancien régime’em. W tej legendzie jedynymi sprawiedliwymi są bracia Kaczyńscy, Jan Olszewski i jego nieudolny rząd, Antoni Macierewicz… Bo oni toczą z tą hybrydą, z III RP, wojnę. Tak jak przez lata dla przedwojennych komunistów wszystko, co było niekomunistyczne, było faszystowskie, nawet PPS to był „socjalfaszyzm”, dla Kaczyńskich wszystko, co nie z nimi, to „układ”, „towarzystwo”, „stolik brydżowy”. Andrzej Zybertowicz, doradca Lecha Kaczyńskiego, buduje już kolejną konstrukcję, która ma wszystko wyjaśnić. Że Wałęsa i bezpieka to jedna zmowa. „Dokumenty pokazują, że starał „wybić się na niepodległość” i nie wykluczam, że w latach 80., a może również w 90. były okresy, kiedy Prezydentowi się to udawało”, mówi w rozmowie z tygodnikiem „Nasza Polska”. „Dlaczego jednak nigdy nie powiedział prawdy? Czy gdyby jego związki ze służbami sprowadzały się tylko do lat 70., nie byłoby naturalne, by po objęciu urzędu prezydenta oświadczył: „Dziękuję narodowi za zaufanie, będę starał się jak najlepiej kierować sprawami kraju, ale muszę powiedzieć pewną rzecz, by niektórzy, pragnący mną manipulować, stracili te nadzieje”. Dlaczego nie postąpił tak w czerwcu 1992 r. lub później? Czy gdyby zależność od tajnych służb sprowadzała się tylko do współpracy z lat 70., to czy – w świetle osiągnięć Wałęsy z lat 80. – tak trudno byłoby mu powiedzieć prawdę?”. A kropkę nad i stawia niezawodny prezes PiS: „Nie jest tak, że historia choćby nawet tylko młodości jakiegoś bardzo ważnego człowieka nie wpływa na to, co on robił później”. Czyli wszystko jasne – Wałęsa szedł zawsze na pasku bezpieki. I jeden tylko Jarek uczciwy, choć bezpieka sfałszowała mu teczkę. Spójrzmy na język debaty politycznej, którą proponuje PiS. Nie ma tu dyskusji o meritum, o tym, które rozwiązanie jest lepsze, a które gorsze. Są proste propagandowe wzorce: oni – to agenci, złodzieje, komuniści; my – to siły, które chcą to przełamać, zdemaskować, oczyścić. Zlikwidować klasę posiadaczy i w ten sposób wyzwolić Polskę. „Lech Wałęsa stanął w 1990 r. na czele tej części społeczeństwa, która chciała zmienić elity społeczne. Jednak po objęciu prezydentury stanął na czele właśnie tych elit”, mówił w Polskim Radiu Lech Kaczyński. I to jest clou koncepcji IV RP. Zniszczyć autorytety. I wprowadzić autorytety swoje. Gosiewskiego, Kempę, Kurskiego, Wildsteina. Tu nie chodzi o żaden pluralizm, przełamywanie barier czy tabu. Tu chodzi o to, żebyśmy „my” i tylko „my”. Niezapomniany Aleksander Małachowski, patrząc na metody działania PC, na ich argumenty, moralność, nazwał ich „olszewikami”. Zadziwiająco trafnie. Ten
Tagi:
Robert Walenciak









