W pierwszą rocznicę śmierci twórcy Monaru więcej jest rozmów o długach ośrodków niż wspomnień Pogrzeb wyreżyserowali jeszcze pewną ręką, tak jakby zrobił to sam Kotański. Ci, którzy go znali, świetnie wiedzieli, jak poprowadzić uroczystość, żeby Kotan poczuł się naprawdę „w rozpaczy pożegnany”, jak to powiedziała pani Magda, księgowa, którą Kotański przygarnął, gdy mąż ją skatował, a policjant powiedział, że to rodzinna sprawa. Pani Magda, jako jedna z nielicznych, jak to się mówi slangiem urzędniczym, wyszła z bezdomności. Teraz przychodzi ze światełkiem na grób. Widuje tam jakąś niemłodą parę, pewnie rodziców wyprostowanego brutalnie z ćpania narkomana. Nie rozmawia z nimi. Nie zna też pana Wiesia, który kiwa się na murku pod Centralnym. Patrole Kotańskiego nie pozwoliły mu kiedyś zamarznąć. Nie zna też Ewy w dredach, która chce, by w rocznicę na grobie Marka było więcej świec niż na grobie Morrisona. – Będzie w porzo – zapewnia. „Tu leży człowiek, który pomagał ludziom. Amen”, taki jest napis na jego grobie. Pierwsza rocznica śmierci przypada 18 sierpnia. Nie znają się. Ci wszyscy uratowani, podtrzymani, wyleczeni. I wdzięczni. Są rozproszeni i zapewne nigdy się nie policzą. Tyle że zawsze będą o nim pamiętać. Ale pozostały też Monar (najsilniejszy), Markoty (trudne jak bezdomność), Domy Samotnej Matki (często bezradne jak one). Komu zostawił berło Po pogrzebie współpracownicy poszli swoimi drogami, niektórzy myśleli, że idą jedną, tą wspólną. Wydawało się, że Kotański zbudował autostradę. Niektórzy rozmówcy chcą być anonimowi. Obsesyjnie podkreślają, że „ciszej nad tą trumną”. W ich opinii, spuścizna po twórcy Monaru przypomina dryfującą łódź. Droga Marka okazała się tylko jemu znanym szlakiem. Nikt inny nie potrafi nią podążać. A że w organizacji są spory i niepewność, lepiej obejść rocznicę śmierci bez oceniania organizacji. To może tylko zaszkodzić. – Co się zmieniło po śmierci Marka? – zastanawia się jeden z pracowników Monaru. – Tylko to, że niektóre osoby wmawiają nam, że to im Kotański zostawił berło. Pozostawiona społeczność współpracowników podzieliła się. Są apostołowie, sieroty, czyli uratowani, są też pozytywiści. – Wokół Monarów i Markotów zgromadziły się tysiące ludzi, ale Kotański był tylko jeden. Nie do zastąpienia. Należał do tych wielkich przywódców, którzy świadomie nie wychowują następcy – to opinia historyka, prof. Jerzego Eislera. Jego zdaniem, Kotański pozostawił tłum „tych drugich”, do tej pory anonimowych. – Taka sytuacja prowadzi do pewnego rozdygotania osieroconej społeczności, walki i zadawania sobie pytania: a może to ja mógłbym być następcą? Za życia mistrza było to niemożliwe, bo mniej lub bardziej świadomie kierował się zasadą „dziel i rządź”, nikt nigdy nie był pewny, na kogo spłynie łaska lub złość – tłumaczy prof. Eisler i dodaje, że za życia Kotański był niedoścignionym wzorem. Nikt tak jak on nie potrafił pogodzić wody z ogniem, a więc Kościoła, mediów i aktualnie rządzących, tak żeby go wspierali. Nie mógł się skarżyć ani na PRL, ani na AWS, ani na SLD. Nawet jego iluminacja prowadząca do Boga, pomniki Chrystusa rozpięte nad ośrodkami bezdomnych zostały przyjęte jako kolejny etap życia mistrza. Zdaniem prof. Eislera, po śmierci guru jego społeczność nie może oprzeć się pokusie. Mechanizm myślenia jest następujący – może się uda udowodnić, że to ja byłem umiłowanym uczniem. Pozytywiści liczą długi Ostatnie miesiące, okolice 60. urodzin. Kotański się zmienił, spokorniał, stał się cierpliwszy, ale żył coraz szybciej, jakby przewidywał, że po jego śmierci niełatwo już będzie kupić dom za symboliczną złotówkę. – Działał jak ktoś, kto kopie studnię, ale gdy znajdzie wodę, zaraz ją porzuca i szuka innego miejsca – mówi pracownik Markotu. Dziś działacze wplatają pierwszą rocznicę śmierci w 25. rocznicę Monaru. To i wzmacnia, i osłabia Dzień Kotańskiego. – Już w listopadzie zeszłego roku zaplanowaliśmy uroczystości – tłumaczy Jolanta Koczurowska, nowa szefowa Monaru, ze stylu działania na pewno pozytywistka. Wylicza komitet organizacyjny i gości honorowych. Jednym z punktów jest spotkanie nad grobem Marka. Dla Jolanty Koczurowskiej był to pracowity i męczący rok. Z Wybrzeża właściwie przeniosła się do Warszawy, to stąd wyruszała do 60 ośrodków (połowa istniejących), które odwiedziła. – Nawet nie miałam czasu zastanawiać









