Rok niezależnych filmowców

Rok niezależnych filmowców

Kino offowe może być kopalnią talentów, ale nie zastąpi oficjalnej produkcji. Rok 2002 przyniósł objawienie. Przynajmniej dla większości mediów i organizatorów Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Okazało się, że podobnie jak Amerykanie czy Duńczycy, my też możemy się pochwalić prężnym kinem niezależnym. Co prawda niektórym mówiła coś nazwa grupy Sky Piastowskie, tytuł „Kallafiorr” Jacka Borcucha, inni kojarzyli z tym nurtem nagradzany „Pół serio” Tomasza Koneckiego, czy „Blok.pl” Michała Bukowskiego, ale dopiero teraz stworzono w Gdyni odrębny konkurs dla produkcji offowych. I zaczęły się schody. Bo niby dlaczego niskobudżetowy i jak najbardziej offowy „Edi” znalazł się w konkursie oficjalnym? Off czyli co? Organizatorzy gdyńskiego festiwalu mieli problem z wyraźnym oddzieleniem kina niezależnego. Nie bardzo wiedzieli z czym to się je i właściwie nic dziwnego. Bo – jak często bywa w polskich warunkach – kino niezależne wymyka się znanym definicjom. Off z angielskiego to coś 'poza, z dala, z boku’. Na świecie takie obrazy realizują więc głównie entuzjaści, amatorzy, z potrzeby serca, a nie z potrzeby zaistnienia w zawodzie. Przemysław Wojcieszek, reżyser filmu „Głośniej od bomb”, twórca pierwszej polskiej edycji festiwalu Slamdance we Wrocławiu, twierdzi nawet, że kino niezależne nie istnieje, tak jak nie istnieje niezależna poezja. Jego zdaniem etykietkę wymyślili amerykańscy twórcy bez wykształcenia filmowego, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę. Przecież Amerykanie żywo reagują na wszystko opatrzone przymiotnikiem „niezależny”. – W Polsce jest trochę podobnie – twierdzi Wojcieszek. – Zwraca się w ten sposób uwagę na dzieło, jako powstałe z miłości do kina, w opozycji do dużych produkcji. Poza tym „off” brzmi dobrze, podczas gdy np. „młode kino” – niezręcznie. – Kino niezależne tak przybrało na sile, że trzeba było je w końcu zauważyć – mówi natomiast Kinga Lewińska, zwyciężczyni Slamdance w kategorii krótkiego metrażu. – Bardzo trudno jest je zdefiniować, bo z jednej strony jest to kino, które nie jest pracą na zlecenie, tylko wypływa z mojej potrzeby mówienia o czymś. Z drugiej strony znaczenie ma ekonomia – robienie filmów poza tzw. oficjalną produkcją. W USA ruch niezależnego kina rodził się jako pochodna lawinowego rozwoju technik wideo i bunt wobec hegemonii wielkich wytwórni. Produkowaniu obrazów według utartych schematów sprzeciwiali się zwolennicy „Dogmy”, czyli grupa głównie skandynawskich reżyserów, z Larsem von Trierem na czele. Unikali więc retrospekcji, sztucznego światła i dźwięku, kręcili filmy tylko w naturalnych plenerach, a naczelnym zadaniem było wydobycie prawdy z bohatera. Wygląda na to, że w Polsce wysyp niezależnych produkcji spowodowała wybuchowa mieszanka desperacji młodych filmowców i możliwości oferowanych przez techniki cyfrowe. – To zdecydowanie efekt rozpaczy – twierdzi Waldemar Dziki, reżyser i producent, który wziął pod swoje skrzydła grupę młodych twórców. – W Polsce są ludzie, dla których kino to bardziej sposób na życie niż zawód, którzy gotowi są często w upokarzających warunkach tworzyć swoje dzieło. Moglibyśmy się z tego cieszyć, gdyby sytuacja wyglądała tak, że jest bogate offowe zaplecze, potencjalne źródło zawodowych reżyserów, istniejące obok normalnej, co najmniej kilkudziesięciotytułowej produkcji. Ich historie – Są historie, trzeba je opowiadać. Jeśli inaczej nie można, to trzeba robić filmy bez pieniędzy – twierdzi Dariusz Gajewski, reżyser „alaRmu”, zwycięzcy tegorocznego koszalińskiego festiwalu „Młodzi i Film”. – Niestety ostatnio stało się to normą w polskim kinie, co jest o tyle niebezpieczne, że skazuje je na zejście na poziom niezawodowy pod każdym względem. W polskich warunkach spora część kina niezależnego bynajmniej nie jest dziełem amatorów, ale zawodowych reżyserów, absolwentów szkół filmowych, którzy jak Piotr Trzaskalski, Dariusz Gajewski czy Radosław Markiewicz, autor nagradzanego na wielu przeglądach „Złomu”, nie mogli doczekać się debiutu. Ile można odbywać bezskutecznych wędrówek po instytucjach filmowych ze scenariuszem w ręku? Są oczywiście również tacy twórcy jak Konrad Niewolski, absolwent Wyższej Szkoły Biznesu i Administracji, Przemek Angerman, reżyser „Jak to się robi z dziewczynami?” pierwszej produkcji ze „stajni” Dzikiego, czy Paweł Czarzasty, którzy zaistnieli jako twórcy offowi, a filmówek nie kończyli. Krytycy przez lata domagali się od młodego pokolenia filmowców opisu rzeczywistości. Doczekali się.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/2003, 2003

Kategorie: Kultura