Rumuński wehikuł czasu

Rumuński wehikuł czasu

Mieszkańcy Botizy mówią: u nas zegarki mierzą wieczność, a nie czas Do Botizy zawitaliśmy zupełnie przypadkiem. Jadąc główną drogą w stronę miasta Sighet, zobaczyliśmy niepozorny drogowskaz reklamujący drewniane cerkwie. Po 10 km znaleźliśmy się w wiosce. Postanowiliśmy tu przenocować, więc zastukaliśmy do największego domu przy rynku. Otworzył barczysty brodacz: – Szukamy noclegu i restauracji – zaczęliśmy łamanym francuskim, bo po rumuńsku nikt z nas nie mówi. – Noc możecie spędzić u mnie. A na jedzenie zapraszam was na fiestę do lasu. Tylko szybko, bo jestem już spóźniony – odparł mężczyzna. Choć człowiek ten wydał nam się dziwaczny, przystaliśmy na jego zaskakującą propozycję i już po chwili pędziliśmy rozklekotaną dacią po wiejskiej dróżce, zdumieni oglądając mijane gospodarstwa. Dla współczesnego turysty wyprawa do Botizy to jak wycieczka w przeszłość. To tutaj, powiadają wieśniacy, bije serce Maramuresz. Botiza to swoisty mikrokosmos, mieszkańcy z uśmiechem mówią, że zegarki mierzą tu wieczność, a nie czas, a maleńka miejscowość, odporna na zawirowania dziejów, od wieków zachowuje własną tożsamość. Choć Maramuresz należy do starożytnej Dacji, jako jedyna jej część zachował niezależność od Rzymian. Do XIV w. odpierał zarówno ataki Tatarów, jak i zapędy do katolicyzacji przez władców madziarskich. Choć ludzie z Botizy zawsze trzymali się razem – kobiety wspólnie uprawiały pola, mężczyźni wypasali bydło, cała wieś razem buduje obejścia – jednak Ceausescu nigdy nie udało się jej skolektywizować. Jedną z przyczyn był górzysty teren, nieprzystający do planów dyktatora, lecz dużą rolę odegrał opór mieszkańców. Bo wspólnota wspólnotą, ale każde obejście ma zamykaną bramę. Współcześnie Botiza, odporna na bliskość miast, jest żywą enklawą folkloru. Dopiero w ostatnich 10 latach we wsi pojawiły się lodówki, telewizja i centralne ogrzewanie. Zza drewnianych furt prowadzących w głąb obejść wyglądały okutane w ludowe chusty dziewczyny, radośnie machające naszemu kierowcy. Kropidło i wódka Tajemnica jego powodzenia u płci pięknej wyjaśniła się, gdy dojechaliśmy na miejsce. Na skraju polany brodacz wyskoczył z auta, otworzył bagażnik i wyjął sutannę. Chwyciwszy kropidło, długimi susami popędził w stronę gawiedzi. Na jego widok wieśniacy zaczęli zaganiać liczne stada owiec i kóz do wielkiej zagrody stojącej pośrodku polany. Rozpoczęło się jedno z najistotniejszych wydarzeń w roku. Każdego roku na początku maja pasterze opuszczają wieś, by udać się z owcami na hale. W przeddzień wyprawy na wielkiej polanie obok wsi odbywa się najważniejsze święto w Botizie: dojenie stad. Pasterze spędzają owce do wspólnej zagrody, w której pop błogosławi zwierzęta. Następnie wszystkie owce i kozy są dojone. To typowo męskie zajęcie, żadna kobieta nie zbliża się do stada podczas tego swoistego pojedynku. Polega on na udojeniu jak największej ilości mleka. Każdy cebrzyk jest dokładnie ważony przez komisję, której nie udaje się jednak uniknąć poszturchiwań i gniewnych zarzutów tych, którym się nie podobają osiągnięte wyniki. – Stawka jest poważna: kto wydoi najwięcej, ten najwięcej zarobi – tłumaczy Colin Shaw. Brytyjczyk siedem lat temu przybył do Braśova, by pomagać niepełnosprawnym. Zauroczony Rumunią został tu i założył własną agencję turystyczną. Proste życie botizan szczególnie podoba się Niemcom i Austriakom. Jeśli w ogóle uda się spotkać tu turystów, to zapewne z tego właśnie rejonu Europy, zdradza Colin Shaw, współredagujący przewodnik Lonely Planet o Rumunii. Dojenie trwa cały dzień. Ci, którzy nie doją, leżą na kocach pod drzewami, urządziwszy sobie piknik, pojadając domowej roboty specjały i popijając wódeczkę. Gościnność mieszkańców Botizy jest aż żenująca, a czasem też ciężkostrawna. Niełatwo w pełnym słońcu zjeść michę tłustego rosołu z mięsem lub wypić pół butelki śliwowicy, a odmawiając, sprawia się zapraszającemu ogromną przykrość. Jako goście popa zostaliśmy zaproszeni do wielkiego stołu, na który wjechały różne botizańskie smakołyki, a stare kobiety wiejskie dolewały śliwowicy, głośno chichocząc po każdym wypitym kieliszku. Pod koniec dnia cała wieś, a przynajmniej ci, których nie zmoże śliwowica, zjedzą zupę, którą kobiety warzą przez cały dzień w wielkim kotle. W międzyczasie oprócz alkoholu można się uraczyć rosołem z kury, owczym serem i jogurtem domowej roboty,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 36/2003

Kategorie: Świat