Na samobójcę się nie nadaję

Na samobójcę się nie nadaję

Pedagodzy postrzegali mnie jako pozera, ekscentryka, dziwaka. Mieli sporo racji Rozmowa z Krystianem Lupą – Robi pan teatr niekomercyjny, wymagający od widza wysiłku intelektualnego. Gdyby wierzyć specjalistom do spraw telewizji, którzy mówią nam, co widzowie chcą oglądać, ktoś taki jak pan w ogóle nie powinien istnieć, a jeśli już, to wystawiać przy pustej widowni. Tymczasem na pana przedstawienia trudno się dostać. W dodatku sięga pan po teksty trudne: Rilkego, Musila, Bernharda, Dostojewskiego, Brocha, Schwaba – traktujące o rozkładzie świata duchowego, o śmierci. – Jestem zafascynowany tym, co rodzi się na granicy epok, w momentach tak nabrzmiałych, jak obecny. Jesteśmy gęsto atakowani symptomami rozkładu i śmierci, swoistą histerią wokół tego. Krytycy często wmawiają mi, że jestem zafascynowany rozpadem i śmiercią, co nie jest prawdą: mnie epatowanie rozkładem i śmiercią najczęściej drażni, gdyż jest jałowe, jeśli nie służy czemuś pozytywnemu. – A nie drażni pana bagatelizowanie śmierci, bagatelizowanie cierpienia, samotności, miłości, sprowadzanie spraw egzystencjalnych do poziomu trywialnego poprzez lekceważenie, ironię? – Owszem. Zauważyłem, że istnieje rodzaj cynizmu, czy nawet kultury cynizmu: szpan, który podąża w złą perwersję, co pokazują np. filmy zafascynowane satanicznym motywem. Sądzę, że z tego cynizmu i lekceważenia powstaje coś w rodzaju duchowego sadyzmu – okazuje się, że cierpienie bliźnich nie tylko nie pozostawia nas obojętnymi, ale wręcz sprawia nam przyjemność, więc poszukujemy tego cierpienia jako pożywki dla wciąż budzących się nowych smaków, popadając w pustkę duchowości. – I takich bohaterów pan pokazuje… – Pokazuję, bo tacy są. Sztuka musi pokazywać to, co jest. Może pokazywać także to, co się zbliża – Bernhard nazywał to sztuką insynuacji – budząc nawet oburzenie widzów, którzy mówią: “My tacy nie jesteśmy”. Artysta może odpowiedzieć tak, jak odpowiedział Picasso Gertrudzie Stein, która widząc swój portret, zaprotestowała: “Ja taka nie jestem”, na co Picasso odpowiedział: “Ale taka pani będzie”… Fascynuje mnie literatura pokazująca ludzi niedorozwiniętych duchowo, biernych, bo trafia w bolączkę naszych czasów. Niedorozwój duchowy dotyczy przecież znacznej części społeczeństwa, które mimo technologizacji i specjalizacji jest w głębszej warstwie infantylne. Większość ludzi nie uczestniczy w kulturze, jest duchowo bierna. Bo oglądanie telewizji albo czytanie kolorowych magazynów nie jest czynnością duchową, lecz biernością pozbawioną głębszej refleksji. Ta bierność jest niebezpieczna, prowadzi do degradacji, do kalectwa. – Bohaterowie pana sztuk mają obsesję śmierci. Nie wiedzą, jak się z nią uporać, zbanalizować czy uwznioślić. Czy dla pana to ważny problem? – Ta obsesja jest w naszej kulturze wręcz histeryczna, o czym świadczy kult młodości i sukcesu amerykańskiego chowu, naiwne hodowanie w sobie poczucia własnej nieśmiertelności. W sloganie “Jestem wiecznie młody”, czyli nieśmiertelny, czai się niebezpieczeństwo: wiecznie młody, zatem nie rozwijający się. “Jestem taki jak wczoraj” to znaczy, że się nie zmieniam, że cała praca jest skierowana, aby konserwować uroczy dar – młodość. Potem często następuje katastrofa w stylu Marleny Dietrich, wiecznie młodej, która nagle rozpada się i ponosi sromotną klęskę. Uważam, że skoro jesteśmy skazani na śmierć, każdy człowiek musi od pewnego momentu życia wędrować ku tej śmierci, akceptować ją i na swój sposób znajdować jej sens, nawet bez wiary w nieśmiertelność duszy, reinkarnację, itd. Myślę, że starożytne kultury lepiej sobie radziły z problemem śmierci, w starości widziały jakąś świętość, godność. Dzisiaj na odwrót, z młodości czynimy sacrum – widzę w tym symbol upadku. W upadającym Rzymie także był chorobliwy kult młodości… – Kultura masowa bawi się śmiercią. W filmach i grach komputerowych trup się ściele, krew się leje, popularne są schematy typu: zabili go i uciekł. – Bawimy się śmiercią podobnie jak starożytni na igrzyskach w Koloseum. Wracamy do kulturowego dziecięctwa, jakby historia nie odcisnęła na nas swego piętna. – W “Lunatykach” pokazuje pan bohatera, który uczestniczy w najważniejszych wydarzeniach naszej historii. Jednak jego przemiana duchowa kończy się fiaskiem. – Bo fiaskiem kończy się jeden z największych mitów naszej chrześcijańsko-europejskiej kultury – mit mężczyzny wojownika. “Lunatycy” dają przenikliwy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2001, 2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska