Show jednego aktora

Show jednego aktora

Jednak tak naprawdę nie ma powodów do zdziwienia, bo Johnson nie potrzebuje prawdy. Wystarczy mu umiejętność robienia politycznego show oraz duża wrażliwość na sprawy, które poruszają wyspiarzy. – Jeżeli nie wyjdziemy z Unii Europejskiej, nie zapanujemy nad imigracją – powtarza Johnson, celując w problem wzbudzający największe emocje w kraju. I przypomina o składanych przez Camerona w kampanii wyborczej obietnicach ograniczenia imigracji na Wyspy do najwyżej 100 tys. ludzi rocznie, co się nie udało, wręcz przeciwnie – ona cały czas rośnie. Przede wszystkim za sprawą obywateli nowych krajów unijnych: Rumunii, Bułgarii oraz Polski. 300 tys. przybyszów rocznie wywiera ogromną presję na usługi publiczne, rynek pracy oraz ceny mieszkań.
O Unii Johnson opowiada zresztą niezwykle barwnie, co przychodzi mu o tyle łatwo, że temat zna świetnie. Karierę publicysty zrobił na opisywaniu jej absurdów. Boris Johnson, zanim został burmistrzem Londynu, był bowiem znanym autorem. Niektórzy mówią, że wciąż nim jest, ponieważ po objęciu stanowiska nie zrezygnował z dobrze płatnej kolumny w „Daily Telegraph”, co tłumaczył tym, że z pensji funkcjonariusza publicznego nie da się wyżyć. Wspomniana pensja to ponad 140 tys. funtów rocznie, a „Daily Telegraph” w ciągu roku przelewa na jego konto 250 tys. funtów.

W zbijaniu politycznego kapitału na Brexicie nie przeszkadza Johnsonowi nawet to, że kolejni krytycy wskazują, że jego obietnice nie trzymają się kupy. Zapowiada np., że jednocześnie zatrzyma wolny przepływ ludzi z krajów unijnych do Anglii i utrzyma dostęp do wspólnego europejskiego rynku, co jednak nie zależy od Brytyjczyków, lecz od Unii.

A nie przeszkadza to dlatego, że byłemu burmistrzowi Londynu na sucho uchodzą rzeczy, które zatopiłyby wielu innych. Ratuje go łatwość zdobywania sympatii, bezczelność oraz ogromny urok. Kiedy rządził Londynem, jak woda po kaczce spłynęło po nim kilka mniejszych i większych afer, w tym sprawy tak nieeleganckie jak to, że po wygranych wyborach zatrudnił w ratuszu redaktor naczelną „London Evening Standard” – gazety, która była wielkim adwokatem torysa. Teraz jest podobnie. Boris zyskuje, niezależnie od tego, co mówi.

I to tak bardzo, że coraz częściej mówi się o nim jako o następnym premierze. A przynajmniej szefie Partii Konserwatywnej. To o tyle prawdopodobne, że typowany do tej roli George Osborne, bliski współpracownik Camerona, po brexitowej kampanii jest jednym z najmniej popularnych polityków na Wyspach. Lidera widzi w nim jedynie 2% Brytyjczyków. Choć wiele zależy od wyniku referendum, bo – jak przewidują analitycy polityczni z Wysp – jeżeli Wielka Brytania pozostanie w strukturach unijnych, premier może mieć okazję rozliczyć się z tymi, którzy zadali mu cios w najgorszym dla niego momencie.

Ciszej jedziesz…

Wieszczący Johnsonowi premierowanie mogą jednak się przeliczyć, bo w tle wewnętrznej walki konserwatystów cały czas rośnie w siłę Jeremy Corbyn. Lider laburzystów spokojnie obserwuje sytuację, dorzucając jedynie od czasu do czasu swoje trzy grosze. Mówi przede wszystkim, że to nie Unia jest zła, ale rząd na Wyspach, i jeśli ktoś ma skądś wychodzić, to najlepiej torysi ze swoich gabinetów. Ten dystans pozwala zdobywać poparcie.

W sprawie Brexitu 28% Brytyjczyków najbardziej ufa właśnie Corbynowi. To znacznie więcej niż premierowi. A lepszy wynik ma tylko Johnson. W ogóle Corbyn, któremu od początku zapowiadano szybką porażkę przez jego styl zdeklarowanego socjalisty, stroniącego od luksusu i zawsze stojącego po stronie świata pracy, i który znacznie odbiega od wyobrażeń elity o tym, jak powinien w dzisiejszych czasach wyglądać i co powinien mówić polityk, cały czas zyskuje. Jego spokoju trudno nie lubić. Tak jak i tego, że kiedy Cameron wyrzuca mu tanie ubrania, on odpowiada: „I co z tego?”.

Razem z Corbynem zyskują też laburzyści, którym na pewno pomagają wewnętrzne kłótnie torysów. Ale również to, że dziś laburzyści stają się zupełnie inną partią niż jeszcze kilka lat temu i zdecydowanie bronią swojego stanowiska, a także coraz mocniej odróżniają się od konserwatystów. Na przykład na licytację dotyczącą ograniczenia liczby imigrantów odpowiadają, wskazując korzyści, które płyną z otwartych granic. Ostatnio Tony Blair bronił w ten sposób decyzji o otwarciu rynku pracy w 2004 r. dla Polaków. – To ciężko pracujący ludzie. Więcej Wielkiej Brytanii dają, niż od niej biorą. To była bardzo dobra decyzja – mówił. W kraju pełnym imigrantów takie słowa się bronią.

I tylko trochę szkoda, że Polonia – przynajmniej ta, która żyje „po polsku” – pozostaje na uboczu tak istotnych spraw, a jeśli już o tym mówi, to raczej językiem Korwina i Farage’a niż Blaira. Choć gdyby ich przyszłość miała zależeć od szefa UKIP, wszyscy zostaliby odesłani nad Wisłę.

Strony: 1 2

Wydanie: 2016, 23/2016

Kategorie: Świat

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy