Siedem dziewcząt z Albatrosa

Siedem dziewcząt z Albatrosa

Skąd się wzięła „Beata” Janusza Laskowskiego?

„Siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna”… – nuci Wojciech Bączyński. Starszy pan w marynarskim sweterku wystukuje palcami melodię o blat stołu. Od razu wiadomo, pianista. – Od opowiadania bajerów o Albatrosie i stawiania to ja jestem w Augustowie – chwali się ochrypłym głosem i prosi panią Danusię o „kufel z pianką” na koszt restauracji. – Ludziom wmówili, że Janusz Laskowski zapoznał tu niejaką Beatę, „siedemnastkę”. A przecież to mój ojciec nucił piosenkę „Siedem portów, siedem dziewcząt, tyś jedyna”.
Janusz Laskowski nie chce rozmawiać przez telefon o Albatrosie: – Ja wspomnienia zachowuję dla siebie – zbywa mnie zdawkowo. Ale pokolenia i tak kochają go za kultową piosenkę, a lokal do dziś serwuje pyszną „Beatę”, czyli wianuszek z ryżu i kurczaka w śmietanie.

Tysiąc walecznych z portfelami w ręku

Muzycy z Albatrosa za Laskowskim nie przepadali. Ponoć raz dostał zgodę od prezesa, żeby z nimi pośpiewać. – Tylko nie zarzuć „jesienny lyść” – ostrzegali. Zarzucił. Tak go kopnęli w d… że spadł z podestu – mówi w tajemnicy pan Wojtek. – Poszedł ze skargą. Chłopaków wezwano na dywanik, patrzą po sobie zdziwieni: „Towarzyszu prezesie, ale on nigdy w życiu u nas nie był”. Chłopaki wszystkim robili kawały. Ale byli przecież najlepszą kapelą w Augustowie.
– „Może pan coś zagrać dla mojej Krysi?”, prosił zakochany. „Proszę uprzejmie”. „To ile?”. „Jak dla pana, za Bóg zapłać”. Dawał dwie dychy i graliśmy. Ale jak już zamawiał po tytule, to musiał wyciągnąć stówę. Kiedyś ktoś zażyczył sobie „Toboły”, ale myśmy wiedzieli, że trzeba grać „To były piękne dni”. Dla nas nie było rzeczy niemożliwych – wspomina Bączyński. – „Tysiąc walecznych z portfelami w ręku”… – podśpiewuje. – Teraz muzyk to biedak – ucina nagle. – Big bandy poznikały. Elektronika wyparła żywych. Kilku się ustawiło. A wtedy nas na rękach nosili. Krzysztof Grochowski, jak było trzeba, odkładał bas i brał skrzypce. Jak podłożył Presleya, a ktoś zawiązał oczy, myślał, że to z adaptera. A jedna taka, Wieśka, wokalistka, co miała ksywę „Linda”, jak podrobiła Jarocką, to biegali po autografy.
Po nocach słuchało się radia Luksemburg. Jak wpadł w ucho świeżutki standard, brało się na adapter, dopisywało funkcje i na wieczór szlagier gotowy. Cza-cze, boogie-woogie, bosanowy. Czasy dancingów były „złotym wiekiem” dla muzyka. Do północy impreza programowa, a potem ludzie robili zrzutkę do kapelusza, przynosili gotówkę i grało się do czwartej rano. – Człowieku, przeliczając na flaszki, to było morze! – wzdycha pan Wojtek. – Koniec imprezy i kapelusz dzieliło się na pięciu. Pensja była tylko dodatkiem do boków. A jaki ubaw był na koncertach życzeń! Chłopaki nie przepadali za „oficerkami” z Wojskowego Domu Wczasowego, bo byli bardzo wybredni. – Jest popielec, a my gramy – opowiada pan Wojtek. – Przyszedł taki jeden, zamówił tango dla swojej pani, to mówię do chłopaków: „Robimy go w konia!”. Swingujemy romantycznie. A nagle: „Chłopaki uwaga!”, krzyczę. I wchodzimy z marszem żałobnym Chopina „Ta tap tara, ti ra ra…”. A zakochany tańczy. Zorientował się w końcu i podchodzi: „A co, durnia pan robisz?!”, „A co pan nie wiesz, o co chodzi?”. On z łapami. To my za krzesła. Tak go poczęstowaliśmy, że już mu się nie chciało kołysać. Nieraz dochodziło do krwawych scen. Ale człowiekowi zza fortepianu trudno było wyskoczyć, to chociaż przygrywał w rytm latających przedmiotów. Najczęściej bili się o dziewczyny – wspomina pan Wojtek.
– Mieliśmy tyle grosza, że można było co tydzień taksówką jeździć na próby z Ełku do Krakowa – dopowiada Tadeusz Deluga, który też przygrywał na dancingach. – To były klimaty… O 12 portier otwierał szatnię i sprzedawał karty konsumpcyjne za 25 zł. O 12.20 nie było żadnej. Kto wykupił, wchodził. A jak nie wykupił, to jeden kumpel siadał na barierce, spuszczał nogę w dół i obaj siedzieli przy nie swoim stoliku. Ale wtedy tarasy były jeszcze nieoszklone. Pół litra kosztowało 65 zł. Jak się czterech zrzuciło na wejście, to za stówkę można się było napić dobrze schłodzonej czystej i zagryźć schaboszczakiem.
Na parkiecie deski trzeszczały od tańca. Nie raz obcas został w szparze. A teraz? Na podłodze lśni szlifowany piaskowiec. – Kropelka wystarczy, żeby pojechać po tym jak po lodzie – irytuje się pan Wojtek. Do dziś trzyma w szafie niebieski smoking. Tylko rękawy zrobiły się jakoś za krótkie. – Wyskoczyłem tu rok temu na dancing. Facet gra pięknie na gitarce. Nagle ma przerwę i na solo wychodzi saksofon. Pytam: „A gdzie go macie?”, „No… leci z taśmy”. Ludzie kochani! Za to mam płacić?

Czerwona loża

Albatros nazywali „zajezdnią czołgową”. Ze względu na loże, których filary do sufitu tworzyły boksy. – Było kameralnie, fakt faktem – przyznaje pan Wojtek. – ale tajniacy i milicja te loże lubili najbardziej. Zwłaszcza jedną, zwaną partyjno-rządowym kącikiem intymności. Wyciągali notatnik i pisali, kto z kim, po co i za ile. Najwięcej awantur z kapusiami miał Bączyński. A problemy były ciągle, bo muzyka też musiała być poprawna. Przyjeżdżali prominenci, od ministrów po powiatowych towarzyszy sekretarzy. Bawili się, ale słuchali uważnie. Najwięcej dostawało się za „Czerwone maki”. Jak któryś się wstawił i chciał pokazać, że ma władzę, przybiegał z alarmem, że tego nie wolno. Tłumaczyło się, że starszy pan zamówił, że człowiek jest w końcu Polakiem, że przecież nikt nie tańczy. – Kiedyś przychodzi do mnie jeden – pan Wojtek nie chce powiedzieć nazwiska – i straszy: „Wie pan co? Za to, co pan zagrał w tej chwili, jest 14 dni”. Chodziło o jakiś amerykański standard. To ja mówię: „Wie pan co? Muzyka jest międzynarodowa, a śpiewu nie było”. Ale „czternastkę” dostałem. Chociaż miałem szczęście. Odpękałem tylko „czwórkę”, bo tak się złożyło, że przyjechał Bierut na koncert, a siedziałem z pierwszym skrzypkiem Filharmonii Łódzkiej. Musieli nas obu wypuścić.
Kiedy do Albatrosa zjeżdżało więcej prominentów, zamykano lokal. Wtedy była tylko stawka za godzinę. Człowiek grał, co chcieli. – Wyszła taka przykra sprawa, że zwolnili całą kapelę – opowiada pan Wojtek. – Miała przyjechać delegacja rosyjska. Kazali przyjść i grać od 17 do 19. My punktualni, a wycieczka zwala się przed 19. Kelnerzy zebrali dania, żeby odgrzać, a kapela pobrzdąkała 15 minut i składa się do domu. Oni się rozbujali i pytają: „Panowie, a co to, już?”, „Nie ma rubli, nie ma grania”, mówimy. Zostaliśmy do rana, ale na koniec sezonu przyszły wypowiedzenia. Że niby skargi od konsumentów.
– Nie mam do nikogo pretensji – ciągnie pan Wojtek – ale kiedyś idę do prezesa Społem i widzę na ścianie dyplom „II miejsce za sezon dla orkiestry zakładów gastronomicznych Albatros w Augustowie”. Pytam: „Prezesie, a co to?”. On coś kręci. To pytam: „A pieniądze to w szufladzie?”. Kazał wyjść i nie wracać.

Niezniszczalny szyld

„Jak chcesz dobrze zjeść, jedź do Albatrosa”, mówiło się w Polsce. W najbardziej znanym kurorcie PRL-u jadał cały ówczesny establishment. Ale starzy prezesi Społem nie chcą wspominać. – Ja już tyle lat na emeryturze – irytuje się długoletni szef spółdzielni, Ryszard Huszcza. – Niech dziewczyny opowiedzą.
Umawiam się z „dziewczynami”, które z Albatrosem są od początków, Stanisławą Kijewską i Danutą Bakuniewicz. Pamiętają jeszcze krzesełka ze skaju, niezniszczalne stoliki na metalowych nogach i sztuczne kwiatki w białych flakonikach Społem.
Najgoręcej było zawsze o 12. Otwierano drzwi ze stali i zaczynała się walka o stoliki. Latali kelnerzy z półmiskami: węgorz a la pompadour raz, lin w śmietanie dwa! Co pół godziny kolejne 160 osób rozkładało dębowe okładki jadłospisu na gumce. Pani Stasia kiedyś dostała za swój kulinarny wynalazek eleganckie praliny z Mona Lizą. Ale nie można było siedzieć przy stoliku dłużej niż 20 minut, bo już stawał za tobą gość i pukał w ramię: „Proszę wybaczyć, ale kawy to już nie będzie pan popijać, bo każdy chce zjeść”.
Siedzimy przy barze na nowoczesnych fotelikach, nad sufitem błyszczy metaloplastyka, połyskuje glazura, a na podwieszanym ekranie leci kolejny odcinek „Klanu”. Skrócone białe filary już nie tworzą ponurej romantycznej obskury zawsze zadymionego wnętrza… – Dzisiejszy Albatros różni się wszystkim – mówi pani Danka, szefowa gastronomii, ponoć żelazny charakter. – Dlatego tyle lat przetrwał pod tym samym niemodnym szyldem. Na początku lat 90. zakłady Społem padały jeden po drugim. Powiedziałam: „Albatrosa nie oddam tak łatwo”.
I nie oddała, bo zaczęła ciąć stanowiska od góry. Kiedyś każdy miał specjalizację: szef, dwóch zastępców, kierownik sali, kucharz, pomocnik kucharza, zmywająca, „obieraczka” warzyw, fachowiec od smażenia… 50 osób tworzyło najlepszą załogę lat 60. Słynna pani Stefcia tylko obierała ziemniaki. Zawsze przychodziła do kuchni z jęczącym: „Ja chcę jeść, bo mnie woda wyciągnęła”. A pierwszego szefa kuchni, Franciszka Ejsmonta, pani Stasia nigdy nie mogła nauczyć, że steków nie rozklepuje się tak mocno, bo soki uciekają. „Robi się szefowo – mówił – tylko jedną pięścią rąbnę”. A kiedy szefowa wychodziła, pan Franciszek brał za młotek. Był najlepszym kucharzem w okolicy. Fabian Pietrusiewicz, król kelnerów, z zawodu krawiec, z błyskiem w oku roznosił półmiski. A jak Hela Kuklińska zakładała fartuszek, aż blask bił od żelazka. No i 20 kelnerów w garniturach ze spółdzielni Kobieta.
Wyjechali, pozmieniali zawody, wielu nie żyje. A niektórzy „załapali haczyka” i topią smutki w kieliszku, bo ten zawód stwarza okazje. Dziś załoga liczy 12 osób. Poznikali kierownicy, a jak trzeba, kelnerzy zastępują sprzątaczki, a kucharki kelnerów. Ot, cały sekret.

Prawdy i mity

W czerwcu tego roku Albatrosowi stuknęła czterdziestka. W kronice augustowskiego Społem jest zdjęcie dwóch panów w płaszczach, którzy z pompą przecinają wstęgę. Ale to tylko otwarcie budynku PSS Społem. Restaurację uruchomiono dopiero 22 lipca 1962 roku. Pan Wojtek trafił do knajpy niedługo po otwarciu. Gdy w łódzkiej kawiarni Staromiejska robili remont i ludzie musieli wziąć zaległe urlopy, przyjechał z kolegami do Albatrosa – na fuchę: – Zaproponowali mi kawalerkę za pół roku: „Będą mieszkania, tylko zostań”. Wróciłem do Łodzi, mimo że już osiem lat czekałem na M2. „Ale ty głupi”, mówi moja baba. Za chwilę telefon: „Przyjeżdżaj, bo kumpel zrezygnował”. To ja walizy i w pociąg.
Pan Wojtek zapuścił korzenie. Dlaczego akurat tu? Może to te noce „nad brzegami drzemiące, osłonięte przez mgłę?”… Ach, ile te ściany słyszały miłosnych wyznań… Jak Wojtek intonował pierwsze takty „Kormoranów”, dziewczyny mdlały. Najładniej kręciły biodrami przy „Statek do Młocin, do Młocin statek”. No i legendarne „Augustowskie noce”. – Kiedyś przychodzę, a ktoś przedstawia mi autora tekstu – wspomina Bączyński. – Pytam: „Kolego, a dlaczego piszesz o muszelce znalezionej nad Wigrami? Przecież to w Suwalskiem, a pięć kilometrów od Augustowa mamy Serwy. Też by pasowało”. Ale kolega nie znał przecież miasta tak jak ja. Choć napisał magiczny kawałek. Kiedyś wpadła Marysia. To mówię do kumpla: „Weź, Rysiu, zaśpiewaj „Augustowskie noce””. Maria Koterbska podeszła do nas: „Przepraszam, czy ja mogę następną zwrotkę?”. Potem wracała tu każdym „kolorowym sierpniem” i oddawaliśmy jej mikrofon. Śpiewała mocnym głosem z naszą mazurską nostalgią:
„Augustowskie noce,
Zatopione w jeziorach,
Niepoznane od wczoraj,
Odnalazły dziś mnie…”.
– To było coś – wzrusza się pan Wojtek. – A nie jakaś tam „Beata z Albatrosa”.
Kogo tu nie było? Wojciech Młynarski raz przyszedł z zeszytem i zagadywał: – Chłopaki, macie tu cały spis tytułów moich piosenek. Podpiszcie, że gracie. – Nie byliśmy w ciemię bici, przecież jak myśmy niby wykonali, on miał pieniądze z ZAIKS-u – mówi pan Wojtek. – Ale co, było nie podpisać koledze po fachu?
Aktorzy, politycy, sportowcy, cinkciarze. Bratali się z augustowską klientelą i letnikami korzystającymi z popularnych niegdyś usług Funduszu Wczasów Pracowniczych. Nazwiska ulatują z pamięci. Zostają sceny. Kiedyś pani Stasia siedziała w swojej kanciapie i obliczała kolejny normatyw surowcowy, a w Puszczy Augustowskiej kręcili właśnie „Czarne chmury”. Aktorzy przychodzili na kolacje prosto z planu, ogorzali, zakurzeni od konnej jazdy. Jakaś zdegustowana dama przyszła do pani Stasi ze skargą, żeby ich pozabierać, bo pościągali buty i taki zapach się roznosi, że nie można konsumować.
Ponoć Adrianna Biedrzyńska zjeżdżała tu kiedyś po rurze, a Daniel Olbrychski obiecał indyka za wejściówkę na sylwestra. Przystojny porucznik Borewicz przy tutejszym stoliku rozwiązywał jedną z zagadek „07 zgłoś się” i zajadał się słynnym linem w śmietanie. Czy to fantazja tworzonej na poczekaniu legendy, czy fakty? A kto to teraz wie?
Dziś nad augustowskie jeziora też zjeżdżają gwiazdy. Ale chodzą w ciemnych okularach. Dziś brać się tak nie jednoczy.

Tam ciągle gra muzyka

Takich „społemowskich” obiektów w latach 60. budowano w Polsce setki. Każdy według tego samego zgrzebnego szlifu. Szaleństwa koniunktury przeżyło tylko kilka. W tym Albatros.
Dziś odremontowane kapitalnie wnętrze ma mniej tamtych zakamarków. A o ceratowych obrusach w kratę i chodnikach ze sznurka, na których ciągle zbierał się kurz, już nikt nie pamięta. W południe kulturalni klienci otwierają eleganckie menu. Od paru lat nową legendą jest leśny zawijaniec: pyszny schab w rumianym naleśnikowym płaszczyku z borowikowym nadzieniem.
A mit? Pewnie krąży jeszcze w wakacyjnych, pożółkłych fotografiach dzisiejszych 50-latków. Nikogo więcej tamta sceneria już chyba nie rozczula. I nie niepokoi leciutko… Do dziś krąży w Augustowie legenda o pewnym portierze i jego tajnym kajecie, w którym skrzętnie zapisywał, kto z kim i za ile. Kiedyś kelnerzy go ukradli, ale nikt nie chce zdradzić, gdzie jest. To i dobrze, bo spraw rozwodowych byłoby pewnie bez liku…

 

Wydanie: 2002, 32/2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy