Motolotniarze oprócz pogody boją się linii elektrycznych i lasu. Nie latają też nad cmentarzem. Ot, taki tam przesąd Nie było pasów startowych ani rozprowadzającego z chorągiewką. Jako lotnisko w Jarnicach pod Węgrowem służyła świeżo skoszona łąka. Nie było okrągłych okien, jak w samolocie, tylko pasy zabezpieczające i kask. Kiedy Antoni Kruszewski odpalił silnik, poczułem przeraźliwy strach. Ostatnie zerknięcie, kciuk do góry, uśmiech na twarzy pilota, zamknięcie szybki kasku i słowa: „Ruszamy”. W jednej chwili maszyna z ogromnym pędem skoczyła do przodu. Chwyciłem mocno pasy, zamknąłem oczy i poczułem błogie uczucie wznoszenia się. Po kilkunastu sekundach byłem już jak ptak, taki na 12-metrowych skrzydłach. Strach odszedł. Dookoła powiewał wiatr. Na wyciągnięcie ręki było niebo. Na dole wszystko toczyło się zwykłym trybem, tylko było takie niewielkie. Jezioro, które wcześniej mijaliśmy, jadąc samochodem z Warszawy, teraz miało wielkość basenu. Samochody jak pudełka od zapałek. I ludzie – niby ci sami, ale mali. Myślałem tylko o tym, że świat z perspektywy 300 m nad ziemią jest taki piękny. Tuż po wylądowaniu zrozumiałem, dlaczego pięciu sympatycznych śmiałków z Węgrowa, prowadzących normalne życie rodzinne i własne interesy, porzuca wszystko i kilka razy w tygodniu, o ile pogoda pozwoli, ucieka ku niebu. Chcę latać Wszystko zaczęło się przed paroma laty, kiedy Włodzimierz Chruściel znalazł się na giełdzie w podwarszawskim Słomczynie: – To było w 1996 r. Zupełnie przypadkowo zobaczyłem fruwające po niebie motolotnie. Postanowiłem spróbować. Jeszcze do dziś na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze. Momentalnie połknąłem bakcyla i wiedziałem jedno – chcę latać. Wznosić się w niebo, potem panować nad 150-kilogramową maszyną, patrzeć na świat z góry i zapominać o wszystkich przyziemnych sprawach – opowiada 54-letni właściciel firmy budowlanej z Węgrowa. Swoim hobby zaraził Andrzeja Kruszewskiego, znanego ludwisarza z Węgrowa. Ten kolejnego z Kruszewskich, również ludwisarza, Adama, a następnie jego syna, Antoniego. Na końcu dołączył do nich Marek Myszkowski. – Zawsze marzyłem o lataniu. Ale to nie było takie proste, a wręcz nierealne. Do Warszawy kawał drogi, żadnych możliwości zapisania się do aeroklubu – mówi Marek Myszkowski. Na początku lat 90. zobaczył na niebie dwie latające żaby. – Nie podchodziłem do tego z wielkim entuzjazmem. Marzyłem o samolocie. Po pierwszym locie przepadłem. Wysiadłem i pomyślałem: Boże, co ja robię, dlaczego tyle czasu jestem na ziemi… Na początku szkolili się na wojskowym lotnisku w Mińsku Mazowieckim. Po zmianie dowództwa tamtejszej jednostki przenieśli się do Chcynnego. W 1997 r. uzyskali licencje pilotów motolotni. Z błyskiem w oku wspominają dzień, kiedy instruktor po ostatnim locie kontrolnym schodzi z tylnego siedzenia i mówi: „Leć sam”. – Nie powiem, co wtedy tam w powietrzu krzyknąłem. Ogromna radość i upust wszystkich emocji – uśmiecha się Chruściel. Później lądowanie, klaps w tyłek od starszych kolegów. I można latać. – Kurs jest ważny – mówi Myszkowski. – Trzeba się oswoić, przemyśleć wszystko. Moment krytyczny przychodzi gdzieś po trzech godzinach. Człowiek zaczyna się zastanawiać, do czego ci mu potrzebne. Dużo ludzi rezygnuje. Początki były trudne. Od miejscowych rolników wynajmowali łąki i próbowali latać. – Dzisiaj w razie pogody otwieramy hangar, wyprowadzamy sprzęt i po wszystkim. Przedtem była prowizorka. Na każdy lot trzeba było rozkładać i składać motolotnię – opowiada najmłodszy z Kruszewskich. Zwijali więc skrzydła w pokrowce, wózek od motolotni wkładali na przyczepkę samochodową. I w drogę. – Przyjeżdżaliśmy o czwartej, piątej rano. Wtedy pogoda najlepsza. Wokół piały koguty, zaczynało świtać, ludzie budzili się ze snu, a my już od kilku godzin na nogach – wspomina Chruściel. Latali do dziesiątej. Jak psuła się termika i zaczęło rzucać, kończyli. – W południe jeden jechał na śniadanie czy obiad, drugi pilnował motolotni. Po południu znowu lataliśmy. Przed wieczorem zwijaliśmy sprzęt na wózek i do domu. Spać. Co kilka dni scenariusz się powtarzał. Dopiero przed trzema laty wspólnymi siłami na łące Marka Myszkowskiego w Jarnicach zbudowali potężny metalowy hangar. To właśnie tu zegary na pulpicie wskazują 21 58’58” East 52 21’45” North. Zrobili zrzutkę. Firma
Tagi:
Tomasz Sygut









