Tak po prostu?
– Paradoksalnie było to też wynikiem zainteresowań teatralnych. Na studiach odkryłem teatr jezuicki, jezuitów, zakon, rejony mi wcześniej nieznane. Dziś myślę, że była to też decyzja estetyczna.
Opowiesz więcej?
– Zacząłem czytać, że w XVI, XVII w. jezuici swoje szkolnictwo w dużym stopniu opierali na teatrze. Było trzydzieści kilka kolegiów i tyle samo teatrów w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. To był najskuteczniejszy środek propagandy religijnej. Zaintrygowało mnie, że wtedy teatr był tak ważny, a teraz – czyli w latach 70. – nie ma go w ogóle.
Na studiach należałem do grupy teatralnej prowadzonej przez starszych kolegów Andrzeja Jamroza i Andrzeja Zonia. Dla Jamroza Kościół i teatr były to podobne instytucje. Zasugerował nam, czy mnie, żeby pojechać do klasztoru Benedyktynów w Tyńcu, zobaczyć, jak mnisi od tysiąca lat teatralnie przeżywają liturgię. Pojechałem, zaprzyjaźniłem się najpierw z benedyktynami, potem z jezuitami, którzy pisali książki z historii sztuki, filozofii, byli intelektualistami. Zakon wydał mi się interesującą alternatywą dla zgrzebnej rzeczywistości PRL-u.
Jest tu coś na nasz temat?
– Podobnie jak z tym 14-latkiem, niezależnie od opinii nawet ważnych osób, zakonników, którzy mówili, że to dobry wybór, nie miałem i nie mam poczucia, że ktoś mi coś podpowiedział, że mnie złowił. Nie mam też mistycznej wizji powołania, nie sądzę, żeby na mnie Duch Święty zstąpił i porwał mnie do klasztoru.
Dobrze wybrałem, czas w zakonie aż do 2005 r. był dla mnie twórczy, życiowo spełniający. Bardzo poszerzyłem swój świat literacki, teologiczny, duchowy.
Przygotowuję właśnie wykład o Sokratesie. Według niego na życie można spojrzeć jak na pójście za głosem daimoniona, który mówi tylko to, czego nie robić, ale nigdy nie podpowiada, co robić. Mnie się to bardzo podoba. Moje wcześniejsze i późniejsze wybory, dla innych często niejasne, niekonsekwentne, tak jak wstąpienie do zakonu, a potem wystąpienie z niego, zawsze znajdowały potwierdzenie w moim sumieniu.
Za wyborem zakonu coś idzie – wstawanie o świcie, modły…
– A rodzina, w której dziecko wyznacza godziny wstawania w nocy?
Bierze się to z dobrodziejstwem inwentarza.
Wybrałem drogę rozbudzoną przez lekturę Thomasa Mertona, Bede Griffithsa. Nie wiedziałem, że trzeba będzie medytować godzinę dziennie, raz w roku osiem dni odprawiać rekolekcje, a dwa razy w życiu spędzić 30 dni w milczeniu. Dla mnie wstawanie o piątej rano i medytowanie przez godzinę nie stanowiło żadnego problemu, dawało dyscyplinę, trochę jak w wojsku. Miałem kłopot z modlitwą typu różaniec, ale moi rozsądni przewodnicy mówili: „Myśl sobie co innego i przesuwaj paciorki. To jest dobry środek koncentracji”.
To nie jest jakiś bardzo drastyczny wybór. Tysiące ludzi na świecie jadą do Indii, do klasztorów buddyjskich. To jest o wiele bardziej obce kulturowo.
A celibat? Byłeś młodym chłopakiem.
– Na celibat patrzyłem pragmatycznie, nie mam rodziny, nie jestem z nikim związany, a więc jestem elastyczny, dyspozycyjny. Jeśli generał jezuitów albo papież powie mi, że mam gdzieś jechać, to pojadę.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy