Smak głodu

Smak głodu

Dzieci Karasiów najbardziej lubią gotowane buraki i szczawiową. Marudzą tylko nad kiszoną kapustą, choć Karasiowa kaszy zawsze dorzuci, żeby łyżki nie wbijać w rzadkie Bladym świtem Karaś ospale podnosi się z drewnianego tapczanu, żeby zdążyć wyprawić „to większe robactwo” do drogi przy stacji, skąd zabiera je do szkoły PKS. Potem na zasypanych bialutkim śniegiem bezdrożach robi pierwsze ślady we wsi, wydeptując dwukilometrową ścieżkę do „gieesu”. W tym czasie Karasiowa zsuwa się z drugiego tapczanu i rozpala w piecu, zanim Karaś wróci z „surowcem”. „Młodsze robactwo” powoli się rozbudza i trzeba myśleć, czym pozamykać beczące buzie. Karasiowa okrakiem siada z nożem nad wiadrem kartofli. Można będzie zaraz zjeść trochę świeżych na sucho, odsmażyć obiadową porą, a na kolację okrasić kozim mlekiem dla odmiany. W ciemnym od sadzy pomieszczeniu przedzielonym kwiaciastą kotarą żyje siedmioro Karasiów, więc miejsca w chałupie starcza tylko na trzy duże tapczany. W jednym rogu śpi Karaś z dwoma najmłodszymi, w drugim rogu Karasiowa z jedyną Karasiówną, a w trzecim dwóch starszych Karasiów, tych, którzy poszli już do szkoły. Przez ocieplone dyktą małe okienko pada cienki promyk, oświetlając ścianę, którą grzyb pomalował na brunatno. Kręci w nosie zapach zatęchłych koców zalegających na barłogach do spania. Karasiowa przykrywa nimi na noc dzieci. – Co w przybytku, to nie grzech. Jest, to trzeba chować – mówi twardo Karaś i podciąga spodnie podwiązane sznurkiem. – Nas w domu też było dużo, a żeśmy wyrośli i każden w swoje strone poszedł. Karaś zrzuca wiązkę gałęzi z lasu, a na zjedzonym przez korniki kredensie, który już nie pamięta białej olejnej farby, kładzie dwa świeże jajka. Kredens jest, bo jest, ale niczemu nie służy, gdyż na talerze, szklanki i ręczniki, jakie można by tam włożyć, nigdy Karaś nie odłożył. Jajka dostał od siostry zza miedzy. Karasiowa uśmiecha się, bo to znaczy, że kartofle odstawi na jutro i narobi chrustów z mąki, co została jeszcze z poprzedniej wizyty w „gieesie”. Starczy i na obiad. – Jak to się rozejdzie i napulchnie w żołądku, do wieczora styknie – Karaś wciąga nosem zapach rozgrzanego oleju. Wieczoru na razie nie planuje, bo jest inna robota. Ale będzie musiał podrapać się w głowę, zanim „robactwo” znów zacznie beczeć. A jak się „to wylata”, od progu krzyczy, że głodne. – Trzy sztuki jeszcze w domu, a dwie już do szkoły poszło – Karaś mówi o swoich dzieciach „to robactwo”: żeby jakoś „to” utrzymać, „to” wychować, żeby „to” wyszło na ludzi. – Kiedy to beczy „Tata, chlebka”, nie ma co płakać z nimi, trzeba iść prosić o łaskę w gieesie – rozkłada ręce. – Jak w jednym baba nie da, idzie się do drugiego. A ta druga, co sama ma piątkę, głód zna, to nie odmawia. Jedzenie chrustów odbywa się w ciszy. Do jednej blaszanej miski stojącej na środku stołu, który Karaś zbił z desek jeszcze za kawalerki, ręce sięgają po gorące rumiane placki. Starzy żują wolno i krzykną czasem na „robactwo”, jak połyka zbyt łapczywie. Karasiowa przestawiła na parapet pojemnik półkilowej margaryny za 3,29, żeby nie maczać w niej placków dla okrasy. – Dzień przecież długi, a chłopcy już takie, że i dwa chlebki by zjedli, jak im podsunąć – Karaś głaszcze po czuprynie umorusanego Kacpra. – Od małego jedzą to, co my, starzy, i dziękować Bogu, nie chorują. „Robactwo” je, co jest. Chłopcy najbardziej lubią gotowane buraki i szczawiową. Marudzą tylko nad kiszoną kapustą, choć Karasiowa kaszy zawsze dorzuci, żeby łyżki nie wbijać w rzadkie. Bóg raczy wiedzieć, z czego żyją. – Jak mąkę i olej mam, to już nie ma głodu – twierdzi Karaś, wycierając usta rękawem. Najgorzej jest wtedy, gdy „robactwo” musi sobie poradzić z wieczornym burczeniem w brzuchu. Dobrze wtedy wypić przegotowanej wody. U Karasiów do picia wody służą pojemniki po serkach. Martwy sezon Nad rozgrzaną blachą pieca unosi się kłębek pary, gdy Jan Karaś chucha na zgrabiałe od mrozu wykrzywione ręce. Wrócił spocząć po południowym obrządku. – A komu tu się żalić? Choć mówią, że lżej wtedy człowiekowi… – wzdycha ciężko, podparłszy się łokciami o blat stołu. – Rodzinnego mam 2 mln 690 zł (pieniądze liczy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2003, 2003

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka