Śmierć pod napięciem

Śmierć pod napięciem

Młody dziennikarz został śmiertelnie porażony prądem w stacji transformatorowej pozostałej po zakładach ZREMB. Do zaniedbań nikt nie chce się przyznać Na stoliku rozrzucone czarno-białe zdjęcia. Miejskie pejzaże. Warszawa, jakiej nie ma na prospektach turystycznych. Opuszczone hale fabryczne, spękane niczym ziemia po długotrwałej suszy, dno basenu, gdzie w szczelinie między płytami posadzki zdążyły wystrzelić w górę chwasty. Śmietnisko na tyłach kamienic, zza stosu gratów wyziera martwe oko telewizora bez ekranu. – To nasze wspólne, z gór, a tu Tomek – mówi Karolina. Na obrazku, wśród padającego śniegu i zasp po kolana, dwoje młodych ludzi tuli się do siebie. Drobne palce dziewczyny wędrują po matowej powierzchni fotografii. Tomek miał 23 lata. Umówili się na sobotnie popołudnie, 16 marca. Czterech kumpli, jeszcze z podstawówki. Ostatnio mieli mniej czasu dla siebie, studia, praca, nie było kiedy spotkać się i pograć w „zośkę” na Polach Mokotowskich. Zresztą wyrośli już z dziecinnych zabaw, szukali miejsca dla siebie, pasji, jaka pozwoliłaby im zrealizować się poza codziennym rytmem obowiązków. Znaleźli fotografię. Stodoła to znany warszawski klub studencki. W niedzielne poranki otwarta jest tu giełda fotograficzna. Piętrowy budynek przypomina wtedy koktajl nowoczesnego salonu i muzeum techniki fotooptycznej. Profesjonalne Canony i Nikony za kilka tysięcy złotych stoją obok japońskich wynalazków, które „same robią zdjęcia”. Tomek podchodził do tych stoisk, gdzie można znaleźć aparaty o często 30-letniej historii. Stare dobre lustrzanki, jakich mało kto dziś używa, Zorki, Praktiki, w których, żeby zrobić zdjęcie, trzeba samemu wybrać przesłonę, określić czas i ustawić ostrość. Ulica „Upadła fabryczna” Z jednej strony wąskiej asfaltowej alei, zza rozkruszonego betonowego płotu wyrastają rozsypujące się hale i magazyny przemysłowe. Środkiem jezdni wędruje mężczyzna. Z mozołem ciągnie dwukołowy wózek, załadowany po brzegi rdzewiejącym żelastwem. Kiedy pytam, jak wejść do fabryki, patrzy i nie rozumie pytania. – No, jak, zwyczajnie, przez bramę, a jak pan lubisz, to przez dziurę w płocie. Teren byłych zakładów PZTB ZREMB. Przedsiębiorstwo produkowało maszyny budowlane. Potentat, który upadł na początku lat 90. W stróżówce nie ma nikogo, za to obrzydliwie śmierdzi. Ktoś zamienił ją na wychodek. Dalej roztacza się widok na rozległy plac. Krok za krokiem i trafiam na metrową wyrwę w asfalcie. To otwarta studzienka kanalizacyjna. Wkoło śmieci – to jest źle powiedziane. Jak nazwać pulsujący kłąb zgniłych papierów, sparciałych szmat, butelek, stłuczonych szyb i cegieł, miejscami po kostki? Hale fabryczne. Budynki mają kilkaset metrów kwadratowych. Wejście, szerokie na kilka ciężarówek, wygląda tak, jakby spadła na nie bomba. Musiały być tutaj masywne, żelazne bramy, ale nie zostały po nich nawet zawiasy. Metalowe podpory, na jakich osadzona jest konstrukcja hali, stoją. Nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby je wyciąć, choć i tak szkielet fabryki sprawia wrażenie, że mógłby trzasnąć w każdej chwili. Dach leży na podłodze. Dokładnie sterty potłuczonych szyb zalegają ziemię i trzeszczą jak lód, kiedy się po nich stąpa. W rogu sali wiatr przerzuca papiery. To nadpalone akta osobowe byłych pracowników zakładu. Wśród nich kartka pocztowa, o dziwo, cała, z żaglówką w tle. Na drugiej stronie: „Znad Bałtyku, Wiesiek pozdrowienia śle, dla brygady W-3”. Data, sierpień ’88. W odległym kącie hali majaczy sylwetka dostawczego żuka. Grupka mężczyzn gestykuluje żywiołowo, słychać podniesione głosy. Oparty o „pakę” mężczyzna popija z butelki i udziela wyjaśnień. – Ustaliliśmy wcześniej, że tu do tamtego składziku, no tego nadpalonego, bez dachu to nasze; oni mają tamte hale, mało? Dla wszystkich starczy. Skrzynia samochodu ugina się pod ciężarem załadowanego złomu. Czy stąd można jeszcze coś wywieźć? Być może cegły z murów mają jeszcze jakąś wartość i koniec końców z zakładu zostaną fundamenty. Póki co mieszkają tu ludzie. Na placyk między halami ktoś wytaszczył fotel o trzech nogach, jego właściciel rozparł się na nim wygodnie i spod przymkniętych powiek obserwuje psa grzebiącego w śmietniku. Żadna istota nie miała szans Tomek z przyjaciółmi na ulicy Rydygiera znaleźli się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2002, 2002

Kategorie: Reportaż