Śmierć w blasku słońca

Śmierć w blasku słońca

Piękno natury było dla van Gogha kontrapunktem dla jego własnych cierpień Przytłoczony był chorobą psychiczną, lękami i poczuciem odrzucenia. „Kim jestem w oczach większości ludzi? Nonsensem, ekscentrykiem lub nieprzyjemną osobą – kimś, kto nie ma pozycji w społeczeństwie i nigdy nie będzie mieć; w skrócie, najniższy z najniższych – uskarżał się Vincent van Gogh, za życia niedoceniany, a dziś uznany za jednego z największych malarzy w dziejach ludzkości. Jego znakiem szczególnym stały się słoneczniki. Ten dziwny kwiat wydaje się obrazować syntezę prawdy o stanie ducha artysty: ponure wnętrze otoczone pozorną słoneczną radością. Rozmyślam o tym po odwiedzeniu głośnej multimedialnej wystawy prac tego wyjątkowego twórcy: „Van Gogh & Friends” w Soho Art Center w Warszawie. Dzięki nowoczesnym technikom dziesiątki maksymalnie powiększonych obrazów van Gogha pojawiają się tam w ruchu, jednocześnie na wszystkich okalających widzów ścianach, na podłodze, a nawet wdzierają się na sylwetki oglądających. To prawdziwe – zgodne z podtytułem wystawy, „Immersive Experience” – zanurzenie. Czy jednak dotyka sensu tych dzieł? Może tak, może nie – to warte przemyślenia. Van Gogh jak wielu malarzy przywiązywał bardzo dużą wagę do wymiarów tworzonych obrazów. Pewnie nie dopuściłby do żadnych ich naruszeń. Mało tego. W założeniu tym mieściła się również rama. Gdy zdarzyło się, że opiekun, lekarz i przyjaciel malarza, dr Gachet zaniedbał oprawy podarowanego mu pejzażu, van Gogh odebrał to jako obrazę i wystarczający powód do definitywnego zerwania przyjaźni. Trudno zatem wyobrazić sobie radość mistrza zza grobu na widok jego obrazów rozciąganych dziś na całe ściany. Ale może byłoby inaczej? Van Gogh jako pierwszy w swojej epoce porwał się na wykonanie obrazu o nietypowych, bo panoramicznych rozmiarach. Zapewne chciał tym osiągnąć efekt podobny do tego, jaki dają dzisiejsze projektory. Wówczas jednak był to zamysł całkowicie niezrozumiały. Szokował współczesnych mu kolekcjonerów i zniechęcał ich do kupna tej pracy. Może zatem dziś odczułby ulgę i satysfakcję, widząc, że potomni dostrzegają sens w powiększaniu jego dzieł, a nawet we wprowadzaniu oglądających do ich środka? To rzeczywiście daje wspaniały efekt, ale jednocześnie, jak mi się wydaje, obrazy te coś ważnego tracą. Wszechogarniająca projekcja, totalny sposób przedstawiania obrazów, znany mi już z poprzedniej wystawy tego typu, nastawiona jest głównie na zachwycanie kompozycjami malarskimi i rozświetlanie przestrzeni wokół widza. A przecież van Goghowi nie o taki efekt chodziło. Nie dążył on – w przeciwieństwie do wielu innych, „typowych” impresjonistów – do epatowania rozbłyskami piękna natury. Przeciwnie, było ono dla niego swoistym kontrapunktem dla własnych cierpień. Ukazywał pustkę swojego życia i grozę losu. Nieprzypadkowo nad jego złotymi łanami pszenicy, na tle ciemnego jak atrament nieba, wirują złowrogo czarne kruki. „Widziałem w tych żniwach obraz śmierci”, wyznał kiedyś. I dodał, pewnie dla lepszego zrozumienia obrazu i całej jego przewrotności: „Ale w tej śmierci nie ma nic smutnego. Ma ona miejsce w biały dzień, ze słońcem, które zalewa wszystko blaskiem czystego złota”. Na takie właśnie pole, pełne złotych łanów, wyszedł Vincent w końcu lipca 1890 r. na swój ostatni plener. I samobójczo wypalił z rewolweru. Potwierdził tym tragicznie, jak bardzo opętywały go myśli o śmierci. I zarazem zakotwiczył je na zawsze w wymowie większości swoich prac. Stały się one, jak ta śmierć w blasku słońca, postimpresjonistyczną wizją depresji. To dramatyczne oddziaływanie prac van Gogha na psychikę widza leżało moim zdaniem u podstaw niepowodzenia tej twórczości u jemu współczesnych. Dziś emocjonalność, a nawet depresyjność dzieł van Gogha uznana została za wyraz jego geniuszu, który wyprzedził swój czas. Pojedyncze trafiające na aukcje obrazy osiągają cenę powyżej 100 mln dol. A na wystawie „Van Gogh & Friends” dziesiątki tysięcy warszawiaków mogą dzieła mistrza mieć wręcz na wyciągnięcie ręki. To wspaniałe: oto wielkie malarstwo van Gogha „wkracza pod strzechy”. A że w rozświetlonej, wszechogarniającej projekcji „totalnej”? Chyba nieprzypadkowo. Dzisiaj przecież wszystko musi być zamieniane na rozświetlone „bajty” i pokazywane na ekranach. No i przeważnie wyzute z głębszych treści i emocji. Zgodne z elektronicznym i zarazem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 49/2023

Kategorie: Kultura