Sojusz po przejściach

Sojusz po przejściach

Kongres rozgrzeszył Millera. Ale na jak długo? – Leszku, powiedziałeś wczoraj wiele bardzo ważnych słów. Używając języka Józefa Oleksego, można powiedzieć, że otrzymałeś rozgrzeszenie i mało dotkliwą pokutę. Teraz, miejmy nadzieję, wytrwasz w silnym postanowieniu poprawy – mówił podczas II Kongresu SLD Marek Borowski. Jego słowa tak samo dobrze mogą odnosić się i do całego SLD. Sojusz zaprezentował się na kongresie jako partia po przejściach. Ale taka, która potrafi dokonać samokrytycznej analizy. Delegaci z zapałem punktowali błędy i liderów Sojuszu, i swoje własne. „Niewiele uczyniliśmy w dziedzinie budowy dróg, autostrad i rozwoju infrastruktury. Niewiele uczyniliśmy w sprawnym przeprowadzeniu reformy zdrowia, nie zawsze uzasadnione były podejmowane decyzje kadrowe. Także ja mam w tym swój udział. Za to wszystko w różny sposób wielu z nas ponosi odpowiedzialność. Moja odpowiedzialność jest największa. Proszę ją ocenić, proszę ją zważyć i proszę wydać sprawiedliwy wyrok”, mówił Leszek Miller, otwierając kongres. W tej atmosferze Izabella Sierakowska życzyła mu z trybuny sukcesów, a Włodzimierz Cimoszewicz w ogóle zrezygnował z wystąpienia. Pytany dlaczego odpowiadał, że po krytycznych słowach premiera niewiele miałby do dodania. Ale co dalej? Jeszcze zanim II Kongres SLD rozpoczął obrady, niektórzy politycy (Józef Oleksy!) i publicyści mówili, że nic nie zmieni, delegaci wrócą do domów. Mniej liczne głosy twierdziły, że kongres będzie przełomem, że dojdzie do głębokich zmian kadrowych, że rozpocznie nową historię SLD. Obydwie prognozy okazały się chybione. Nie było tak, że na kongresie nic się nie stało, że był ułożony, a partia przeszła nad nim bezrefleksyjnie. Nie był to także kongres rewolucyjnych zmian. Więc jaki był? I co z tego wynika? Wielka gra Millera Kongresy, zjazdy wielkich organizacji pełnią dwie funkcje. Po pierwsze, są lustrem, w którym partię można zobaczyć. Po drugie, wytyczają drogi, którymi ma ona iść, a raczej którymi powinna iść, według delegatów. Sprawy kadrowe są funkcją tych decyzji. Ale zacznijmy od nich, bo kierując się personaliami, łatwiej opisywać procesy polityczne. Leszek Miller został ponownie wybrany na przewodniczącego SLD. Nie miał kontrkandydata, zebrał 625 głosów na 777 głosujących i 850 delegatów. To dużo czy mało? Sam przewodniczący mówił, że dużo, zważywszy na falę krytyki, która spływała na niego w ostatnich tygodniach, także ze strony liderów SLD. Ale przypomnijmy, że cztery lata temu, na I Kongresie SLD, przeciwko Leszkowi Millerowi głosowało tylko czterech delegatów. Teraz 152, nie licząc tych, którzy w ogóle nie głosowali. Jego pozycja w Sojuszu jest więc słabsza niż kilka lat temu. To fakt, Miller był mocno atakowany przed kongresem, pojawiały się nawet głosy, że przegra wewnątrzpartyjne wybory. Nie przegrał. Dowodząc tym samym, że jest najlepszym politycznym graczem wśród liderów Sojuszu. Klucz do zwycięstwa Leszek Miller dostał w niedzielę wieczorem, 8 czerwca, gdy ogłaszano wyniki referendum europejskiego. Wielkie zwycięstwo eurofanów było także wiatrem w żagle okrętu z napisem Leszek Miller. Kolejnym krokiem stało się wygranie głosowania o wotum zaufania w Sejmie 13 czerwca. Po takich wygranych trudno się spodziewać, by kongres pomyślał o zmianie przywódcy. Tym bardziej że jego potencjalni rywale nie potrafili się zjednoczyć i zostali w blokach. Józef Oleksy odważył się na start na stanowisko wiceprzewodniczącego, Marek Borowski ograniczył się do krytyki, Jerzy Szmajdziński stwierdził, że trzeba znać swoje miejsce w szeregu, a Krzysztof Janik w ogóle nic nie mówił. Zatem już kilkanaście dni przed kongresem było wiadomo, że delegaci, mając przed oczami perspektywę zmiany i walki o stanowisko przewodniczącego, najchętniej przyjmą wariant z Leszkiem Millerem na czele. Bo Oleksy ma w partii wielu niechętnych, a Borowskiego i Cimoszewicza nie akceptuje aparat. Henryk Długosz, wpływowy lider SLD w Świętokrzyskiem, nie zamierza nawet ukrywać swej niechęci. „Na kongresie mogło być różnie – mówi. – Mogły paść głosy nawet większej krytyki niż te, które padały wcześniej z ust malkontentów, czyli Sierakowskiej, Cimoszewicza i Borowskiego. Byłem na to przygotowany. I czekałem na Cimoszewicza, że wystąpi i powie o upartyjnianiu państwa. Wtedy ja bym go zapytał, dlaczego po zwycięstwie lewicy wziął fotel szefa MSZ, jeżeli jest takim wrogiem upartyjniania. Dlaczego nie powiedział: dziękuję, niech ten fotel weźmie bezpartyjny fachowiec, najlepiej z Unii Wolności?”. Długosz nie jest

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 28/2003

Kategorie: Kraj