Kazimierz Kutz (1929-2018) Do senatorskiego biura Kazimierza Kutza w odrapanej kamienicy na katowickim Załężu, w dzielnicy złodziei i biedaków, zawsze ustawiała się długa kolejka. Bezrobotni, emeryci, matki skrzywdzone przez urzędy, pasjonaci Śląska i zwykli wariaci. Z każdym umiał porozmawiać. Ostatecznie znał ich z własnych filmów… Z Kaziem nie jest dobrze Ten właściwy Kutz zaczął się dla filmu pod koniec lat 60. Wcześniej kręcił się przy filmie i nawet kilka nakręcił, ale były od Sasa do Lasa. A to „Krzyż walecznych” (1958) – głos w burzliwej wówczas dyskusji o „bohaterszczyźnie” (kto ją dziś pamięta?), a to „Upał” (1964), uroczy bibelot ze Starszymi Panami w rolach głównych. Na pamiątkę napisali mu piosenkę „Kaziu, zakochaj się”. Ale jak jesteś do wszystkiego, to jesteś do niczego. To powiedzonko kołatało mu się po głowie szczególnie intensywnie, od kiedy stuknęła mu czterdziestka. A on pomieszkiwał kątem u Stanisława Dygata i Kaliny Jędrusik, przesiadywał po lokalach (nigdy na sucho) i zdradzał wszelkie objawy dobrze zapowiadającego się alkoholika w odmianie „pijaczek ze SPATiF-u”. Że niby zdolny, że już gdzieś coś, ale „komuna go dobija”. I jak tylko sobie o tym przypomni, natychmiast uruchamia się trzydniówka. Na to wszystko zjechał ze Śląska brat i widzi: z Kaziem nie jest dobrze. Nie słuchał tłumaczeń, tylko odtransportował go ciupasem na macierzysty Śląsk. Niech zostawi tych mydłków, fircyków i mandolinistów z Warszawki, niech się poobraca wśród ludzi twardej roboty i twardych zasad. Kazio nagle miał sporo wolnego czasu, Śląsk stał dookoła w swojej rdzawoburej krasie, więc on zaczął mu się przyglądać, jakby go zobaczył po raz pierwszy. Czytał, dopytywał, naciągał brata na opowieści o własnej rodzinie. I wyszło mu, że tu drzemią pokłady historii, o których Polska nie ma pojęcia. Śląsk kojarzy z dowcipami typu Masztalski & Ecik i może jeszcze z losem konia kopalnianego o imieniu Łysek. Folklor, sztampa, obciach. Tymczasem Kaziowi pewnej nocy przyśnił się całkiem inny Śląsk. Ten z własnej rodzinnej sagi. Zobaczył całe gotowe sceny, obrazy, sekwencje. Nic, tylko kręcić film! Obudził się w natchnieniu i już wsiadał w pociąg do Krakowa, bo przecież trzeba to wszystko przerobić na scenariusz. Sam nie da rady. Ale jak usiądą z Wieśkiem Dymnym, poetą z Piwnicy Pod Baranami, to kropną taką story, że komisja scenariuszowa jednym zawijasem podpisze film do realizacji. Skończyło się na tym, że jak usiedli z Wieśkiem, to zrobili flaszkę. Jedną, drugą, trzecią – nad pustą kartką. Już było wiadomo – nie ma rady, Kazio musi sam. Stukał na maszynie od świtu do nocy ostatni tydzień maja i pierwszy tydzień czerwca 1968 r. „Wyrzygałem cały ten drut kolczasty, śląski drut”, powie po latach. Przekonany, że ma bombę, jedzie do Warszawy, pokazuje różnym decyzyjnym ludziom od filmu, a oni się stukają w głowę. „Człowieku, na jakim ty świecie żyjesz?! Patrz, co tu się wyrabia! Gomułka z Moczarem szaleją – pałują studentów, tysiące Żydów wyganiają za granicę. W Czechach się ruszyło. A ty tu wyjeżdżasz z jakimś zakurzonym powstaniem na Śląsku, co to może było, a może wcale nie? To może zainteresować najwyżej pięciu starzyków, co to ławeczka, ogródeczek, fajeczka, gołąbeczek”. A rutynowany scenarzysta Ludwik Starski („Skarb”, „Przygoda na Mariensztacie”) rzucił podobno, że on co roku bywa w Zakopanem i tam górale nie mówili o żadnym powstaniu, a to przecież blisko Śląska. I już było wiadomo – jak Kazia nie poprą Ślązacy, to Warszawa palcem nie kiwnie. Więc już stuka z maszynopisem pod pachą do samego Jerzego Ziętka, przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach. To dobry adres, bo Ziętek sam był powstańcem śląskim, a w dodatku był blisko z Gierkiem. Ziętek przeczytał tekst, nawet się zdziwił, że Kutz tyle wie o powstaniach, i oczywiście „wyraził poparcie dla cennej inicjatywy”. Dla decydentów filmowych w Warszawie znaczyło to, że film ma mieć zielone światło, i to zaraz. Polska ma nos kaś Przy takiej superprodukcji Kazimierz jeszcze nie pracował, więc buksował co chwila. Bohaterem powstańczej historii miał być młody chłopak, zaplątany w powstanie trochę z przypadku. Pierwsza przymiarka – Marek Grechuta. Bo taki uduchowiony, romantyczny. Ale jak piosenkarz próbował godoć po ślunsku, to wychodziła groteska. Padło na Olgierda Łukaszewicza, studenta aktorstwa, lat 22, który niestety był wychudzony i tyczkowaty. A w ładnych paru scenach miał „grać torsem” i widz w życiu by nie uwierzył,