Sumienie lewicy

Sumienie lewicy

Aleksander Małachowski 1924-2004 Żegnamy wielkiego patriotę i wybitnego publicystę Bardzo wielu osobom będzie brakowało Aleksandra Małachowskiego, ale to czytelnicy „Przeglądu” wiedzą najlepiej, jak wielką stratą dla polskiej lewicy jest Jego odejście. Tutaj pan Aleksander publikował, niemalże do ostatnich chwil, swoje teksty. Tu miał wiernych Czytelników podzielających Jego poglądy. Wszyscy, którzy Go bliżej znali, wiedzą, z jak wielkim przejęciem mówił o otrzymywanych na adres redakcji licznych listach. Czytelnikom „Przeglądu” nie trzeba udowadniać, że najkrócej o Aleksandrze Małachowskim można powiedzieć, iż był sumieniem polskiej lewicy. Sumieniem czyniącym jej coraz więcej wyrzutów, bo nigdy nie ukrywał swojego zdania w sprawach, które osądzał krytycznie. Tak postępował zawsze, także w czasach, kiedy za niepokorność płaciło się zwichnięciem kariery i szykanami. Zawsze był bezlitosny dla przeciwników, ale chyba jeszcze bardziej dla politycznych przyjaciół, bo to ich błędy, idące także na Jego osobisty rachunek, bolały go najbardziej. Nie obnosił się ze swoją krytyką. Wolał piętnować rzeczy, z którymi się nie zgadzał, w czasie wewnętrznych debat, ale kiedy to nie skutkowało, nie miał żadnych zahamowań przed publicznym zabraniem głosu. Za najgorsze uważał niekorygowanie postępowania prowadzącego do katastrofy. Trudno będzie bez Niego funkcjonować zwłaszcza dzisiaj, kiedy na lewicy tak wiele rzeczy trzeba na nowo przemyśleć i ułożyć. Aż nie chce się wierzyć, że człowiek tak bardzo lewicy niezbędny związał się z nią dopiero w ostatnim okresie swojego długiego i pracowitego życia. On sam lokalizował swoje lewicowe korzenie znacznie wcześniej. Wielokrotnie pisał i mówił, że po raz pierwszy zetknął się z socjalistami już w 1940 r., w białostockim więzieniu NKWD, gdzie siedział razem z członkami socjalistycznego, żydowskiego Bundu. Tak naprawdę ten epizod nie zaważył jednak na Jego poglądach i zachowaniach. Z komunistycznym wydaniem lewicy Aleksander Małachowski nie chciał mieć nic wspólnego. Jak wielokrotnie powtarzał, został skutecznie „zaimpregnowany na komunizm”. „Wychowałem się przy sowieckiej granicy – wspominał w „Żyłem… szczęśliwie” – i od dziecka rozumiałem, co to jest komuna. Wiedziałem o kołchozach, czasem zatrzymywali się u nas w Medynie uciekinierzy z Rosji i ja chłonąłem ich opowieści. Potem siedziałem w więzieniu, słyszałem o Katyniu, byłem w obozie. Z taką wiedzą tylko kompletny idiota mógł ulec urokom tego systemu”. Mylą się gruntownie ci, którzy ogromną aktywność Aleksandra Małachowskiego podczas kolejnych odwilży i przewrotów PRL-u tłumaczą chęcią remontowania systemu i nadania mu ludzkiej twarzy. Tak naprawdę los komunizmu był panu Aleksandrowi zupełnie obojętny i życzył mu On jak najszybszego złamania karku. Angażował się w zmiany, bo chciał poszerzenia sfery wolności. Korzystać z niej miało społeczeństwo, a nie władza, która była zainteresowana reglamentowaniem, a nie mnożeniem swobód. We wspieranie nawet najbardziej odnowionego systemu komunistycznego pan Aleksander nigdy by się nie zaangażował. Nie ma przypadku w tym, że z lewicą związał się dopiero wówczas, gdy komunizm się zawalił i przestał zawłaszczać pojęcie lewicowości. Kiedy szuka się odpowiedzi na pytanie, co sprawiło, że ten starszy, nobliwy pan, który wcześniej żadnych lewicowych ciągot nie przejawiał, nagle znalazł się w gronie ojców założycieli Solidarności Pracy, z której w 1992 r. narodziła się Unia Pracy, znajduje się tylko jedno wytłumaczenie: „Telewizja nocą”. Każdy, kto bliżej znał pana Aleksandra, wie jak bardzo sobie cenił tę audycję z końca lat 80., przyciągającą przed ekrany telewizyjne, mimo bardzo niekorzystnej pory, miliony widzów. Znajdowało się w tym programie wszystko po trochu, ale najwięcej było w nim ludzkiej biedy i cierpienia. „Podglądaliśmy życie przez dziurkę od klucza – wspominał – jego kulisy pokazywaliśmy bez retuszu i upiększeń. Wkrótce, po emisji kilkunastu programów, okazało się, że możemy ludziom również pomagać”. Więc nie tylko opowiadał i radził, ale także pomagał, stając się telewizyjnym symbolem miłosierdzia. Wykorzystywał swoją wspaniałą, senatorską postawę oraz wielki talent narracyjny i coraz ostrzej występował przeciwko tolerowaniu nieszczęścia i biedy, której w przeobrażającej się Rzeczypospolitej było coraz więcej. Od tego praktycznego uprawiania lewicowości do oficjalnej deklaracji politycznej był już tylko jeden niewielki krok. Wykonał go w 1990 r., kiedy z pękającego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego wydzieliła się lewicowa Solidarność Pracy, założona przez Karola Modzelewskiego i Ryszarda Bugaja. Szybko stał się jednym ze znaków

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2004, 2004

Kategorie: Sylwetki