Sprawdźcie mnie!

Sprawdźcie mnie!

Początkowo wierzyłem w american dream. Myślałem, że wystarczy być dobrym, a propozycje posypią się same

Rozmowa z Damianem Aleksandrem, odtwórcą głównej roli w musicalu „Miss Saigon”

– Jak zostaje się gwiazdą teatru muzycznego?
– Też chciałbym to wiedzieć! I pewnie nie tylko ja.
Gdyby istniała jakaś cudowna recepta, pewnie ludzie gotowi by byli zapłacić za nią każdą cenę… Mówiąc zupełnie poważnie – mam pełną świadomość swoich umiejętności i braków. Jestem na początku drogi artystycznej i to jest ciągle odkrywanie siebie. Jeszcze zupełnie niedawno w ogóle nie przypuszczałem, że kiedykolwiek stanę na scenie, że będę aktorem musicalowym…
– Jak to? Przecież dziś o karierze wokalisty, piosenkarza i aktora marzą kilkunastoletni młodzieńcy, a nawet kilkuletnie dzieci.
– A ja nie miałem wcale artystycznych ambicji, nie myślałem o „Szansie na sukces” ani nie chciałem śpiewać w programie „Od przedszkola do Opola”. To bardzo miłe programy i nawet je oglądałem, ale nigdy nie widziałem siebie w roli artysty. W mojej rodzinie nie było takich tradycji. Byłem zwyczajnym chłopakiem, dla którego teatr to nie jest miejsce szczególnie atrakcyjne. Rodzice myśleli, że wybiorę się na Akademię Wychowania Fizycznego, tak jak moja siostra, ale los chciał inaczej…
– Jak to – los?
– Po prostu… Mój przyjaciel Ryszard jest jasnowidzem. Ja także zawsze interesowałem się wiedzą ezoteryczną i wierzę, że można przewidzieć przyszłość, że niektórzy ludzie mają zdolność wniknięcia w sfery niedostępne innym. Ktoś potrafi komponować, ktoś inny zna rachunek różniczkowy – to dla mnie sfery niedostępne i nierealne! – a ktoś inny przewiduje przyszłość. Ryszard powiedział tuż po mojej maturze: „Na Wybrzeżu jest szkoła teatralna, spróbuj tam znaleźć miejsce dla siebie!”.
– I tak po prostu pojechałeś na egzaminy do Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni?
– Tak. Pojechałem i zostałem przyjęty. I właściwie dopiero na studiach w tym legendarnym Studium im. Danuty Baduszkowej zacząłem śpiewać. To jedyna w Polsce szkoła musicalowa. Od II roku wchodzi się tam na scenę, by w praktyce poznawać tajniki teatru. Zaczyna się od klasycznej halabardy, od chórów i statystowania w tłumie. Miałem szansę śpiewać w wielkich spektaklach muzycznych: w „Evicie” i „Nędznikach”. I już byłem zarażony bakcylem teatralnym, ale jeszcze nie wiedziałem, czy sam potrafię być aktorem. Miałem mnóstwo problemów z sobą, z własną prywatnością, którą trzeba było odrzucić, przekształcić w sceniczną ekspresję…
– Kiedy podjąłeś ostateczne decyzje?
– Na III roku postanowiłem wziąć udział w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki we Wrocławiu. Chciałem sprawdzić się poza szkołą, poza sceną gdyńską. Chciałem zrobić coś bez opieki pedagogów. Jednak okazało się, że jeszcze za mało umiałem jak na profesjonalny festiwal, gdzie laury zdobywali: Edyta Geppert, Michał Bajor, Katarzyna Groniec i Artur Barciś. Ale znów miałem szczęście – krótki pobyt we Wrocławiu zaowocował propozycją zagrania głównej roli w musicalu „Księga dżungli”. Jak stwierdził reżyserujący przedstawienie w Teatrze Muzycznym Jan Szurmiej, miałem warunki do roli Mowgliego. Tu już nie byłem zdany na samego siebie, pomagał mi reżyser i koledzy z zespołu. To był mój prawdziwy debiut.
– Debiut, który został uznany za sukces dużej miary. Postanowiłeś jednak wrócić do Gdyni.
– Postanowiłem wrócić do szkoły. Dyrektor Maciej Korwin pozwolił mi sprawdzić się we Wrocławiu. Zawsze uważał, że praca na scenie daje aktorowi najwięcej. Zachęcał mnie jednak do zrobienia dyplomu. Otrzymałem także propozycję roli Edgara w musicalu „Wichrowe wzgórza”. Każde kolejne doświadczenie wzmagało mój apetyt artystyczny.
– Apetyt na karierę musi wiązać się w Polsce z wyjazdem do Warszawy…
– Wiadoma rzecz – stolica! Chciałem spróbować, a pojawiła się niebagatelna szansa, bo osławiony musicalowymi sukcesami w Radomiu dyrektor Wojciech Kępczyński objął właśnie Teatr Roma. I obok Studia Buffo w Warszawie powstała kolejna scena muzyczna, której program miał się opierać na współczesnym repertuarze. I to repertuarze światowym.
– Nie jest łatwo zaangażować się do stołecznych zespołów teatralnych – mają swoje gwiazdy, swój establishment…
– Początkowo wierzyłem w american dream. Myślałem, że wystarczy być dobrym, a propozycje posypią się same, a w ślad za nimi sukcesy i pieniądze. Szybko zorientowałem się, że to nie takie proste, że telefon sam nie będzie dzwonił ani z Hollywoodu i Broodwayu, ani z West Endu i Romy. Sam zadzwoniłem więc do dyrektora Kępczyńskiego i poprosiłem o przesłuchanie. Powiedziałem: Sprawdźcie mnie! Sprawdzili i…
– …dostałeś główną rolę w „Miss Saigon”?
– Dostałem pracę. Teatr Roma jest wypełniony wspaniałymi artystami – śpiewającymi klasykę, jak Grażyna Brodzińska i Bogusław Morka lub musical – Jan Bzdawka i Tomasz Steciuk, notabene absolwenci Studium Gdyńskiego. Występują tu także gościnnie takie gwiazdy jak Janusz Józefowicz, Krystyna Tkacz czy Edyta Geppert. Musiałem zaczynać od podstaw, a więc od ansambli w „Creazy for you” Gershwina i „Orfeuszu w piekle” Offenbacha. W „Piotrusiu Panie” zagrałem indiańskiego szamana. Potem pojawiły się nagłe zastępstwa w nieco większych rolach, ale ciągle były to przede wszystkim bardzo intensywna praca i nauka.
– Swoimi występami w „Miss Saigon” zdobyłeś nie tylko bardzo dobre recenzje, ale i spore grono fanów…
– Mam nadzieję, że parę najbliższych osób lubi mnie słuchać. Pracuję z pasją i wielką przyjemnością. Całe życie osobiste podporządkowuję więc pracy. Czy przyniesie mi ona prawdziwy sukces? Prawdziwy sukces odniósł Andrzej Seweryn, sukces na miarę Modrzejewskiej! Nie jestem megalomanem, bo perspektywa wyznaczona przez wielkich polskich aktorów i śpiewaków powinna zawsze chłodzić zbyt gorące młode głowy. Oczywiście, mam marzenia! Ale mam także świadomość, że droga przede mną jest długa. Czytam reklamówki i zwiastuny programów, bywam lektorem – muszę utrzymać się samodzielnie w Warszawie. I udaje mi się to!
– W czym zobaczymy cię w nowym sezonie?
– Gram na zmianę Chrisa i Johna w „Miss Saigon”, a zaplanowana jest premiera musicalu „Grease”, w którym Wojciech Kępczyński powierzył mi rolę Danny’ego. Tę postać w filmowej wersji musicali grał John Travolta.
– Na ekranach telewizyjnych nożna cię zobaczyć w serialu „Zostać miss”, do tego doborowym towarzystwie – główne role grają przecież Jan Nowicki, Wojciech Wysocki, Jerzy Bończak i kilkanaście bardzo urodziwych panien. Film to kolejne nowe doświadczenie…
– Absolutnie nowe i naprawdę fascynujące. Kręciliśmy w ośrodku nad Zalewem Zegrzyńskim. Ośrodek został zbudowany jako miejsce tymczasowego zamieszkania budowniczych Pałacu Kultury, potem miał być rozebrany – ośrodek, nie Pałac. Stoją obie budowle. Nigdy nie wiadomo, co po nas pozostanie!

Wydanie: 2001, 50/2001

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy