Łagodny drań – rozmowa z Johnem Malkovichem

Łagodny drań – rozmowa z Johnem Malkovichem

Na ekranie jestem etatowym mordercą, psychopatą i sadystą, w najlepszym razie uwodzicielem Przyjechał pan do Łodzi z eksperymentalnym spektaklem operowym „The Infernal Comedy”. Pamiętam, kiedy rozmawialiśmy kilka lat temu na festiwalu w Karlowych Warach – powiedział pan, że takie połączenie muzyki barokowej i nowoczesnego aktorstwa teatralnego to coś, czego pan nigdy nie próbował. Co zatem nowego i fascynującego odkrył pan w tym projekcie? – Wszystko zaczęło się kilka lat temu w Kalifornii. Spotkałem się wtedy z Martinem Haselböckiem, dyrygentem i założycielem Wiener Akademie Ensemble. Myślał o widowisku, które połączyłoby teatralną inscenizację z muzyką barokową. Ja natomiast byłem pod wrażeniem historii wiedeńskiego seryjnego mordercy, dziennikarza i pisarza Jacka Unterwegera, który oskarżony o zabójstwo 11 prostytutek popełnił samobójstwo w 1994 r. To się stało w więzieniu na drugi dzień po ogłoszeniu wyroku. W postaci Jacka zainteresował mnie jego geniusz manipulowania ludźmi, czarowania ich, wmawiania im tego, co chcą usłyszeć. Urokowi Jacka ulegały nie tylko prostytutki, lecz także śmietanka intelektualna Austrii i Niemiec z Elfriede Jelinek i Güntherem Grassem na czele, którzy wstawili się za nim, by został warunkowo zwolniony, kiedy w 1976 r. skazano go za morderstwo kobiety, a następnie poddano resocjalizacji. Myślałem jednak o wersji kinowej tej historii. Dopiero po rozmowach z Martinem, a potem po spotkaniu z Michaelem Sturmingerem, reżyserem spektakli operowych, doszedłem do wniosku, że ze sceny zabrzmi to prawdziwiej. Poza tym po raz pierwszy moim i partnerami stały się sopranistki i orkiestra, no i oczywiście wspaniała, porażająca mocą muzyka. To było zupełnie nowe, odświeżające doświadczenie w całej mojej dotychczasowej karierze. W Łodzi pokazany został także pana reżyserski debiut „Tancerz”. Dlaczego zdecydował się pan tak późno, bo aż 15 lat po debiucie kinowym, stanąć po drugiej stronie kamery, podczas gdy reżyserią teatralną zajmuje się pan całe życie? – „Tancerza” zrealizowałem w 2001 r. Ten film zabrał mi aż osiem lat życia. Stanowczo zbyt dużo. To, że chętnie i często reżyseruję w teatrze, wynika z tego, że tam cała produkcja jest po prostu lepiej i prościej zorganizowana. Nie jest tak pracochłonna, nie muszę też być producentem widowiska. W kinie przeważnie tak. W teatrze wystarczy jeden telefon, by coś ważnego załatwić. Poza tym zrobienie filmu kosztuje nieporównywalnie więcej niż przygotowanie spektaklu teatralnego. Żeby mieć budżet na film, muszę sporo grać w filmach, ale i to nie wystarcza, a więc trzeba zdobywać pieniądze i szukać koproducentów, próbować zainteresować studia, wytwórnie itd. Tymczasem ja mam wciąż tak wiele projektów i pomysłów na siebie, że nie mogę sobie pozwolić na to, by czekały kolejne osiem lat, aż zrealizuję następny film. Często bywa pan w Polsce. W połowie lat 90. w Szymbarku na Warmii i właśnie w Łodzi kręcił pan „Króla Olch” z Volkerem Schlöndorffem, a poza tym przyjeżdża pan do Warszawy prywatnie. Jakie są pana wrażenia? – Lubię przyjeżdżać do Polski, bo czuję się tutaj dobrze. Inaczej bym nie przyjeżdżał. Mam przyjaciół. Znam i lubię Jacka Szumlasa, szefa Solopanu, dystrybutora wielu moich filmów w Polsce. Poza tym Polacy to fajni ludzie, mają poczucie humoru, są bardzo gościnni. Macie najpiękniejsze na świecie kobiety… (śmiech) i bardzo smaczne jedzenie. Podoba mi się także Łódź. Ma ciekawą historię i wiele wspaniałych, industrialnych i nietypowych przestrzeni. Byłem tu wiele lat temu i widzę, że miasto zmieniło się na lepsze. Jest czystsze, lżej też się oddycha. Kiedyś mieszkałem w Grand Hotelu, ale panie uprawiające tam najstarszy zawód świata były niemal emerytkami. Obecnie i w tej dziedzinie nastąpiły korzystne zmiany… Oczywiście żartuję. Rozmawiałem z prezydent Łodzi, która opowiedziała mi, jak wiele się robi, by poprawić wizerunek miasta, i jakie są plany na przyszłość. Faktycznie ciągle jest zbyt mało pieniędzy, by wszystko realizować, ale takie problemy ma każde miasto na świecie. Zawsze chciałam zapytać, jak to jest, być jak John Malkovich? – (śmiech) Nieźle. Całkiem nieźle! Chociaż ten facet, trochę zblazowany i niespecjalnie błyskotliwy, którego zagrałem w filmie Spike’a Jonze’a „Być jak John Malkovich”, poza nazwiskiem, profesją i moimi prywatnymi ubraniami nie ma ze mną nic wspólnego. To nie jest obraz tego, kim jestem w rzeczywistości. A kim pan jest? – Wbrew temu, jak jestem postrzegany

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 24/2011

Kategorie: Kultura, Wywiady