Sprawiedliwy podział

Sprawiedliwy podział

Nie jest prawdą, że w Polsce dominują postawy rewindykacyjne i populistyczne Ustrój sprawiedliwości społecznej nie istnieje. To odwieczne marzenie filozofów bynajmniej nie ziściło się również podczas historycznego epizodu socjalizmu, u którego podstaw intencjonalnie leżało. Tym bardziej odlegli od niego byliśmy we wcześniejszych formacjach ekonomicznych, a także później – podczas posocjalistycznej transformacji i ponownego rozwoju gospodarki kapitalistycznej, w jakże odmiennych jednak warunkach i okolicznościach. Utopia “sprawiedliwości społecznej” to skądinąd jedno z piękniejszych – choć szkoda, że nieziszczalnych – dążeń ludzkości. Utopia ta ma jednak praktyczne implikacje; może okazać się przydatna w sterowaniu procesami rozwoju społeczno-gospodarczego, ponieważ jest źródłem inspiracji nieustannych działań sił i grup, którym w miarę sprawiedliwy podział leży na sercu. Co zaś oznacza “w miarę”, to jest właśnie problem. Nie tylko abstrakcyjny, ale bardzo konkretny, który musi rozwiązywać polityka na każdym szczeblu rozwoju i w każdym ustroju. Także w Polsce na początku obecnej dekady i w obecnej fazie transformacji systemowej. Nie istnieje przy tym jakaś jedna “sprawiedliwość”, gdyż jest to pojęcie filozoficzne i społeczne, a nie stricte ekonomiczne czy wręcz matematyczne. O tym, co zatem jest, a co nie sprawiedliwe, decydują procesy historyczne i społeczne, nie jedynie obiektywna prawda. Nauka może tu tylko pomóc, ale rozstrzygnąć tej kwestii nie jest w stanie. Wielkie nieporozumienie Jedno wszakże wiedzieć wypada: nie jest sprawiedliwe to, czego pryncypialnie nie akceptuje społeczeństwo. Z tego punktu widzenia pojęcie sprawiedliwości – także w odniesieniu do stosunków podziału – ewoluuje historycznie. To, co kiedyś uznawano za sprawiedliwe, dzisiaj traktowane jest jako wyraz niesprawiedliwości. I odwrotnie. To, co współcześnie jesteśmy skłonni uznać za mieszczące się w akceptowalnych standardach sprawiedliwości, kiedyś absolutnie byłoby przez społeczeństwo odrzucone. Na tym tle wiara, że przejście do gospodarki rynkowej przynieść powinno automatycznie więcej sprawiedliwości społecznej, musi fascynować i zdumiewać zarazem. Rzadko bowiem zdarza się, że w społeczeństwach wydawałoby się zachowujących się racjonalnie, górę bierze tak wielka doza naiwności. Jeśli sięgnąć pamięcią wstecz do ideałów “Solidarności” sprzed 21 lat czy też do ducha (a nawet litery) wielu zapisów porozumień wynegocjowanych przy Okrągłym Stole przed 12 laty, to trudno nie dostrzec ogromnego ładunku postulatów, których wdrażanie miałoby podobno przynieść więcej sprawiedliwości. Z dzisiejszej perspektywy tamte porozumienia bardziej wydają się wielkim nieporozumieniem, co skądinąd jest tożsame z kompromitacją podstawowych ideałów “S”. Podobnie zresztą jak wcześniej socjalizmu. Sprawiedliwości jak nie było, tak nie ma. Koło toczy się dalej… Zdumiewać też musi, że zmiany, które przecież musiały przynieść daleko większe niż poprzednio nierówności społeczne, dokonane zostały przy niebywale silnym wsparciu politycznym tych, którzy wierzyli, iż walczą o coś wręcz odwrotnego – o większą sprawiedliwość, pojmowaną przez nich samych jako niwelacja istniejących wcześniej dysproporcji. Jednak w miejsce eliminacji i zanikania jednego rodzaju nierówności natychmiast pojawiło się wiele nowych, idących zdecydowanie dalej niż podczas minionych dziesięcioleci. Ludzie zatem mają prawo czuć się oszukani. I tak też jest, gdyż nowa rzeczywistość – wbrew zapowiedziom – przyniosła coś zgoła odmiennego od lepszego, wymarzonego świata. Zapowiedzi te brały się nie tylko z naiwnej wiary niektórych intelektualistów, polityków, ekonomistów czy działaczy związkowych. Wynikały one także – a w pewnych kręgach politycznych przede wszystkim – z celowego zamysłu politycznego. Po prostu ludzi okłamywano (niektórzy czynią to z całą premedytacją nadal), aby zyskać ich przychylność, a co najmniej neutralność i bierne przyzwolenie dla przeprowadzanych zmian, które komu innemu – węższym grupom interesu – przynoszą korzyści. Dla nich “czas sprawiedliwości” dziejowej już nastał. Szkoda tylko, że tak często i w tak dużej mierze kosztem innych. Miary nierówności Polska, oczywiście, nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. A jeśli już, to w pozytywnym znaczeniu. Choć ostatnimi laty coraz mniej, gdyż nierówności społeczne i skala niesprawiedliwości w podziale po 1997 r. ponownie w szybkim tempie narastają. Faktem jednak pozostaje, że na tle wielu innych krajów posocjalistycznej transformacji – zwłaszcza państw poradzieckich – stopień nierówności pogłębił się u nas (a także w Czechach i Słowenii oraz na Słowacji i Węgrzech) na relatywnie mniejszą skalę. Jeśli zastosować dla porównań najczęściej używaną miarę – tzw.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 22/2001

Kategorie: Publicystyka