Wspinaczkę traktowaliśmy tak, jak się idzie na bitwę – część może zginąć, trzeba uważać tylko, żeby nie podpaść pod kule Marek Głogoczowski – filozof, fizyk, pisarz, taternik, alpinista i himalaista Zacząłeś wspinać się w latach 60. Jak było wtedy, a jak jest dziś? – Widzę wyraźne zmiany. Przede wszystkim to umasowienie alpinizmu. Dla przykładu – w 1972 r. studiowałem na Uniwersytecie w Berkeley w Kalifornii razem ze znanym alpinistą amerykańskim i fotografem Galenem Rowellem. Dwukrotnie robiliśmy wspólnie nowe drogi w Kings Canyon w Sierra Nevada. Mieliśmy czas, żeby porozmawiać o tym, dlaczego i po co to w ogóle robimy. Ja – Polak, on – Amerykanin, ale zdanie mieliśmy takie samo – wypchnęła nas do tego cywilizacja. W cywilizacji nie ma nic ciekawego do roboty. Galen napisał wtedy artykuł do „National Geographic” o tym, że jego przodkowie – myśliwi i traperzy – polowali. Że dawniej była to bardzo niebezpieczna przygoda. Amerykańscy Indianie polujący na bizony musieli być na tyle odważni, by wbijać się w ich stado, umieć zeskoczyć z konia w galopie itd. Nie przejmowali się tym, że w każdej chwili mogli łatwo zginąć. Galen napisał, że tak jest wśród współczesnych alpinistów, którzy ryzyko przyjmują za normę. Dziś, jako stary człowiek, patrzę na zdjęcia korkujących się himalaistów w drodze na szczyt Everestu. Gdyby ktoś się źle poczuł, to Szerpowie mają w razie czego tlen i namiot. Wszystko za tobą niosą. W zasadzie to trzeba się przemęczyć na poręczówkach i jakoś tam wczłapać na wierzchołek. Jaka to przygoda?! Wszystko się skończyło. W górach straciłeś wielu kompanów. – Mój przyjaciel Andrzej Mróz, który zginął w Alpach w 1972 r., twierdził, że normalne życie, chodzenie do pracy to nuda. Przygoda zaczyna się tam, gdzie kończy się asfalt, tam, gdzie nie dojeżdża technika. Andrzej miał 30 lat, kiedy zginął. Samek Skierski, z którym robiłem zimą nowe drogi na Kapałkowych Turniach, zginął na wschodniej ścianie Mont Blanc, mając 26 lat. To bardzo wcześnie, ale temat śmierci wtedy nas nie interesował. Myśmy to traktowali tak, jak się idzie na bitwę – część może zginąć, trzeba tylko uważać, żeby nie wpaść pod kule. Oczywiście, jak giną bliscy ludzie, odczuwa się to strasznie. Śmierć Andrzeja bardzo mnie uderzyła, chciałem wszystko odpuścić, zrezygnować z wyprawy. Akurat byłem z Francuzami na Huascarán Norte w Cordillera Blanca w Peru. Przed wyprawą na Makalu w 1978 r. wspinałem się z dwoma Amerykanami, którzy pracowali w genewskim CERN (Europejska Organizacja Badań Jądrowych). To był sam początek sierpnia, kilka dni później leciałem już z Paryża do Katmandu. W Bombaju od znajomych dowiedziałem się, że w Alpach było potworne załamanie pogody i obaj moi amerykańscy koledzy zginęli na „Całunie” w Grandes Jorasses. Później okazało się, że tego samego dnia na Matterhornie stracił życie inny mój znajomy – Jean Juge, ówczesny prezydent Międzynarodowej Federacji Związków Alpinistycznych. Po zrobieniu północnej ściany Matterhornu jego partnerzy ściągnęli go do schronu Solvay, ratunkowej chatki na ponad 4000 m na grani, i sami poszli po pomoc. Kiedy wrócili, Juge już nie żył. Miał siedemdziesiątkę. Rok 1978 był tragiczny. Pamiętam, że straciłem też znajomego z Genewy – tłumacza. Zginął, próbując ratować kogoś z lawiny. Wtedy się zorientowałem, że nagle wokół mnie śmierć zbiera jakieś straszne żniwo. Nie miałem jeszcze czterdziestki, a połowa znajomych zginęła w górach. Czułem, że coś rzeczywiście było nie tak. Ostatni raz na dużej wysokości byłeś w wieku 69 lat, w 2011 r. – Razem z nieudaną wyprawą na Elbrus. Uczestnikami byli prof. Roman Kuźniar, politolog i doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, oraz Jacek Kranc, leśnik z Wołosatego w Bieszczadach. Obaj bardzo wysportowani. Romek biegał w maratonach. Kilkanaście lat wcześniej, w 1999 r., zrobiliśmy z Romkiem wymagającą północno-zachodnią grań Zmutt Matterhornu. Dobrze znałem jego możliwości, wiedziałem, że jest silny. Po prostu doskonały kolega. Kranca znałem słabiej, z widzenia na zawodach skiturowych w Bieszczadach. Co się stało wtedy na Elbrusie? Śmierć była blisko. Przyjechaliśmy, potrenowaliśmy. Wyszliśmy gdzieś na 4600 m. Na skały Lenza doszedłem 20 minut po nich, więc stwierdzili, że choć dobijam siedemdziesiątki, to cały czas jestem dobry. Na szczyt










