Okupujący starostwo w Stalowej Woli domagają się pomocy dla huty w wysokości 340 mln złotych Ludzie gwizdali, wyły syreny. Na ulice Stalowej Woli wyszło ok. 6 tys. pracowników największego w mieście zakładu – Huty Stalowa Wola. Zwartą ławą stanęli przed magistratem. Prezydent Andrzej Szlęzak zapewnił, że doskonale ich rozumie, lecz za dobre słowo usłyszał stek obelg. – Złodzieje! Złodzieje! – skandował wzburzony tłum. – Huta zalega miastu 12 mln zł, ja za chwilę nie będę miał pieniędzy na wypłaty dla moich pracowników – próbował odpierać atak prezydent. – Najwyższa pora zamknąć wam kurek, pasibrzuchy – usłyszał. – My od miesięcy nie płacimy czynszów ani za prąd czy wodę – grzmiał przez tubę Henryk Szostak, przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, w skład którego wchodzą wszystkie związki zawodowe działające w firmie. – Mieszkańcy Stalowej Woli to nie przestępcy, to ofiary „przywracania normalności” przez rząd. Prawdziwa burza rozpętała się przed siedzibą władz powiatowych. Związkowcy zaopatrzeni w kubły z farbą zabrali się za malowanie napisów na chodniku przy ul. Ks. Popiełuszki, gdzie ma siedzibę starostwo. – Inne miasta mają swoje place zabaw, aleje gwiazd, my – aleję biedy! Kiedy starosta Bronisław Tofil wyszedł do manifestujących, w jego stronę poleciały przejrzałe pomidory i surowe jajka. Daremnie zapewniał, że o sytuacji w HSW będzie osobiście rozmawiał z premierem. Zagłuszyły go gwizdy i okrzyki. Na chodniku pojawił się wyznaczony białą farbą prostokąt z napisem: „Tu się pluje na SLD”. Wkrótce litery były ledwie widoczne spod warstwy śliny. Po dwóch godzinach ulicznego protestu organizatorzy ogłosili: – Nie wyjdziemy z budynku, dopóki nasze postulaty nie zostaną spełnione. Do sali, w której zwykle obraduje rada powiatu, weszło ponad sto osób. Pod budynkiem pojawił się autobus z materacami i śpiworami, zaraz potem dostarczono napojów, pieczywa i wędlin. Nazajutrz, 25 sierpnia, okupujący salę narad zaostrzyli protest; zajęli cały urząd, paraliżując całkowicie jego pracę. Była to reakcja na nieprzybycie delegacji rządowej, której od dawna się domagali. – Zlekceważono nas, dlatego zablokowaliśmy starostwo – wyjaśniał w lokalnym radiu Szostak. – Przez ostatnie lata jeździliśmy do Warszawy po prośbie. Teraz nie chcemy już rozmawiać przy ministerialnych ciastkach o niczym. Tu, przy wodzie, przedstawimy konkrety. – Początkowo wszystko odbywało się spokojnie – opowiada Kazimierz Czernik, członek prezydium NSZZ „Solidarność” w hucie. – Sytuację zaostrzył dopiero wojewoda Jan Kurp, który telefonicznie polecił staroście, aby nie przekazywał nam urzędu. W tej sytuacji przejęliśmy budynek na własną odpowiedzialność. Okupujący dali Bronisławowi Tofilowi godzinę na załatwienie najpilniejszych spraw i zabranie dokumentów. Zaplombowali pomieszczenia biurowe, spisali protokół, wejście do budynku otoczyli plastikową taśmą. – Przyszedłem do pracy o 7.30 – mówi starosta. – Nim zdążyłem usiąść, do gabinetu weszli przedstawiciele okupujących, przekazując mi pismo, że zajmują cały budynek. Powiedziałem, że się na to nie zgadzam, ale oni nie wpuszczali już żadnych pracowników, mnie natomiast ujęli pod ręce i wyprowadzili na zewnątrz. – Nie stawiał pan oporu? – Zapowiedziałem powiadomienie wojewody o zajęciu urzędu, ale zapewniłem, że nie wystąpię do policji z wnioskiem o pacyfikację okupujących. Nie jestem zwolennikiem rozwiązań siłowych. Na szczęście wydziały urzędu mieszczą się w trzech obiektach. Przenieśliśmy się do siedziby przy ul. 1 Sierpnia, do sali narad. – I co tam robicie? – To samo, co pracownicy huty w naszym budynku. Siedzimy bezczynnie. Odwołany z urlopu wrócił do pracy prezes Huty Stalowa Wola, Jan Kiszka. Do strajkujących od siedmiu dni hutników przyjechał wojewoda podkarpacki z komendantem wojewódzkim policji. Pierwszy zobowiązał się w ciągu dwóch dni sprowadzić do huty przedstawicieli rządu, drugi zapewnił, że pacyfikacji starostwa nie będzie, i wyraził nadzieję, że zwycięży zdrowy rozsądek. Ratunek nadejdzie jutro O tym, że sytuacja w największym, zatrudniającym prawie 10 tys. osób zakładzie pracy w Stalowej Woli jest dramatyczna, wiedziano od dawna, od wielu lat notował olbrzymie straty, lawinowo rosło zadłużenie, o 40% spadła sprzedaż, do zwolnienia planowany był co szósty członek załogi. Na placach stały niesprzedane maszyny, brakowało pieniędzy na wypłaty pensji. Dwie
Tagi:
Teresa Ginalska









