Strażniczka grobu Cadyka

Strażniczka grobu Cadyka

W nocy przechodnie patrzyli na oświetlone okna szkoły w Leżajsku, w których rytmicznie kiwały się czarne sylwetki rozmodlonych Żydów Pojawili się w futrzanych kołpakach, czarnych kapeluszach, chałatach i białych pończochach. Jak przed wojną. Około sześciu tysięcy Żydów z całego świata (od USA przez całą Europę Zachodnią, po Izrael, Ukrainę i Rosję) przyjechało w połowie marca do Leżajska, by pomodlić się na grobie cadyka Elimelecha. Po raz pierwszy od lat rocznica śmierci świątobliwego zbiegła się z szabasem. Młodzi tubylcy patrzyli na gości jak na przybyszów z innego świata. Starsi pamiętają, że Leżajsk był miastem trzech religii. Gdy na wizytację katolickiego kościoła przyjeżdżał biskup, witali go nie tylko wierni, lecz także przedstawiciele greko-katolików i gminy żydowskiej. Dawna cerkiew jest dziś kościołem katolickim. Po synagodze i domach modlitwy nie pozostało nawet śladu. Tylko od strony niegdysiejszej ul. Łaziebnej (dziś Górnej) wtajemniczony dostrzeże fragment starego muru, wykorzystany przy budowie siedziby jakiejś spółki. Był tu jeden z domów modlitwy. Mykwa zamieniona została na hotel sportowy, który splajtował za kapitalizmu. Przejęła go i odnowiła Fundacja Rodziny Nissenbaumów. W basenie z ciepłą wodą znów zanurzają się Żydzi, aby oczyścić się przed modlitwą. Na wyłożonej włoskimi kafelkami ścianie pozostała kamienna rynna – jedyny ślad dawnej mykwy. Przez te kilka dni nieliczne hotele w Leżajsku były przepełnione. Chasydzi wynajęli budynek Zespołu Szkół Zawodowych. (“W piątek nie mieliśmy lekcji, ale się opłaciło” – słyszę w dyrekcji). W nowoczesnej sali gimnastycznej przygotowana została wieczerza na 700 osób. Samolotem z Izraela sprowadzono koszerną żywność, którą przygotowali żydowscy kucharze. Z Polski pochodziły tylko ziemniaki i inne warzywa. Długo w noc przechodnie patrzyli na oświetlone okna szkoły, w których rytmicznie kiwały się czarne sylwetki rozmodlonych Żydów. Starsi byli jedynie widzami, ale młodzież potrafiła się dogadać. 18-letniemu chasydowi zbyt szybko uderzyła do głowy wódka, którą częstowali go rówieśnicy z Leżajska. – Przyjechałeś tu, żeby się modlić – interweniowała starsza pani, która odprowadziła mającego już dobrze w czubie Żyda do jego grupy. Gdyby nie ta pomoc, w miejscowej izbie wytrzeźwień zjawiłby się pierwszy chasyd. W Leżajsku kontakt z pielgrzymami ma tylko jedna Polka – Krystyna Kiersnowska. Od 12 lat opiekuje się grobem świątobliwego cadyka Elimelecha Weissbluma. W latach 1963-90 klucze od ohelu (kaplicy, w której znajduje się grób) przechowywała jej matka, Janina Ordyczyńska. Przed wojną był to jedyny polski dom w żydowskiej dzielnicy Leżajska. Tuż koło ogrodzenia kirkuta przebiega ulica Łaziebna. Nazwa wzięła się stąd, że nieopodal znajdowała się mykwa – rytualna łaźnia, do której przychodził każdy chasyd przed udaniem się na modlitwy w synagodze. Janina Ordyczyńska miała trzech lokatorów – Żydów. Zajmowali się handlem i traktowali gospodynię z szacunkiem. Pani Janina mówiła w jidysz tak biegle jak po polsku. Miała wśród sąsiadów wielu przyjaciół. Jednym z nich był Boruch Safir, przedwojenny komunista, który później wyjechał do ZSRR. Powrót chasyda W czasie wojny hitlerowcy spustoszyli żydowski cmentarz. Płyty nagrobne posłużyły do brukowania placów i ulic. Niemcy zburzyli ohel i rozkopali grób cadyka. Gdy otworzyli wieko trumny, zobaczyli nienaruszone ciało Elimelecha, który zmarł w XVIII wieku. Otwarte oczy cadyka patrzyły na świętokradców. Uciekli pełni przerażenia. Miejscowa legenda mówi, że stracili zmysły. Faktem jest, że Niemcy nie odważyli się ponownie wejść na cmentarz. Służył on odtąd uciekającym Żydom jako miejsce schronienia. Kazimierz Gdula – brat Janiny Ordyczyńskiej – lata okupacji spędził w obozach koncentracyjnych w Dachau i Mauthausen, gdzie zaprzyjaźnił się z rabinem Friedmanem. – Musimy przeżyć i przeżyjemy – mawiał rabin, kiedy Gdula wpadał w nastrój czarnej rozpaczy. – Wrócimy do Leżajska i wybudujemy cadykowi pałac. Bóg nas ocali, bo takie nam wyznaczył zadanie. Ocaleli obaj: po wojnie Gdula został starostą w Lubaczowie, zaś rabin Friedman zamieszkał w Wiedniu. Pewnego dnia zjawił się w Lubaczowie wychudzony, obdarty mężczyzna. Wyglądał jak kupa gnijącego mięsa. Był to Boruch Safir, który piechotą wrócił z Workuty, uciekając z ojczyzny światowego proletariatu. – Już nie jestem komunistą – powiedział cicho – zostałem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2001, 2001

Kategorie: Kraj