Filozofią Polskiej Akcji Humanitarnej jest działanie pozytywne Janina Ochojska– założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej To było wariactwo, nie mieliśmy doświadczenia, jechaliśmy bez kamizelek kuloodpornych, bez hełmów ani łączności między samochodami – tak po latach wspomina pani pierwszy konwój do Sarajewa. – Gdybym dziś organizowała konwój do oblężonego miasta, jadący przez tereny wojny, przede wszystkim zaczęłabym od szkolenia ludzi z procedur bezpieczeństwa. A w zasadzie nie wysyłałabym żadnego konwoju. To był błąd? – Nie, wtedy była inna sytuacja – zaczynaliśmy działalność, nie mieliśmy doświadczenia, środków, kontaktów, aby założyć misję na miejscu, w Sarajewie. A na Ukrainę wysłałaby pani konwój z pomocą humanitarną? – Czasami pada to pytanie, uważamy jednak, że wysyłanie tam konwoju nie ma większego sensu. W Sarajewie nie można było dostać leków ani żywności, jechaliśmy dostarczyć rzeczy ratujące życie. Na szczęście takiej sytuacji na Ukrainie nie ma, wszystko, czego w tej chwili potrzebują Ukraińcy z obwodów donieckiego, ługańskiego, a nawet uchodźcy, którzy mieszkają w obozach, można dostać na Ukrainie. Z powodu załamania się państwa ludzie nie otrzymują wypłat i emerytur, więc nie mają środków, za które mogliby te produkty kupić. Przejazd 20-tonowej ciężarówki do Charkowa kosztuje ok. 1,5 tys. euro – za te pieniądze można zorganizować sensowną pomoc na miejscu. I jeszcze jedna sprawa. Otóż w pomocy humanitarnej bardzo ważne jest, żeby ludzie dostawali produkty lokalne. Dlaczego? Nawet jeśli zagraniczne są lepsze? – Jakość z najwyższej półki nie jest najważniejsza, gdy trzeba zaspokoić podstawowe potrzeby. Pamiętam historię z czasów stanu wojennego, kiedy w pomocy humanitarnej przychodziły do nas z Danii nieduże puszki z mięsem. Ludzie to jedli, aż ktoś, kto znał duński, przeczytał, że to karma dla psów. No tak, rzeczywiście, wtedy artykuł pierwszej potrzeby dla Polaków… – Gdy ludzie dostają lokalne produkty, np. leki lub odżywki dla dzieci, wiedzą, jak z nimi postępować, bo je znają. W Czeczenii jedna z organizacji dowoziła piecyki gazowe do domów – niestety, okazało się, że zawory nie pasowały do butli. Lepiej było kupić piecyki na miejscu lub w sąsiedniej Inguszetii. Pamięta pani ludzi z pierwszej misji do Sarajewa? Co dziś robią? – Tak, pamiętam wszystkich, chociaż z wieloma nie mam już kontaktu. Niektórzy nadal pomagają innym. Marek Łagodziński założył organizację udzielającą pomocy ludziom, którzy wychodzą z więzienia, Łukasz Bojarski pracuje w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka… Od tamtej pory minęły 23 lata, jedno pokolenie. Czy dzisiejsi wolontariusze różnią się od dawnych, z którymi pani zaczynała? – Trudno robić takie porównanie. Wtedy potrzebowaliśmy kierowców, ludzi, którzy załadują, a potem przepakują towar. Ktoś, kto przyszedł i powiedział: mam dwie ręce, czas i chcę pomagać – był przydatny. Dziś potrzebujemy wolontariuszy, którzy coś potrafią, np. prawników, osób znających się na finansach, na komunikacji. I znających teren. – Nie, na nasze misje nie wysyłamy wolontariuszy, pracują tam ludzie zatrudnieni w Polskiej Akcji Humanitarnej na umowach o pracę. Wolontariusz może być w terenie najwyżej trzy miesiące, pracownik półtora roku. W terenie potrzeba przede wszystkim doświadczenia, dlatego wysyłamy odpowiednio przeszkolonych ludzi. Jeśli ktoś zna Sudan Południowy, to nie znaczy, że dobrze zrobi rozpoznanie potrzeb i będzie potrafił odpowiednio je zaspokoić. Dziś praca na misjach polega na koordynowaniu pomocy. My sami np. nie budujemy studni – robimy rozpoznanie terenu i potrzeb, organizujemy przetarg, w wyniku którego wybieramy firmę, z którą podpisujemy umowę, a potem nadzorujemy wykonanie oraz raportujemy i rozliczamy działania. Tym zajmuje się pracownik humanitarny. Aby wykonywać taką pracę, nie wystarczy być na misji trzy miesiące – trzeba spędzić tam co najmniej rok. To czas potrzebny na rozpoznanie terenu, na zapoznanie się z procedurami, poznanie zwyczajów oraz sposobów działania lokalnej administracji i organizacji międzynarodowych. W PAH nie ma już wolontariuszy? – Nasi wolontariusze pracują w kraju, m.in. przy akcjach dla uchodźców i repatriantów. Mamy np. wolontariuszy prawników, specjalistów od prawa pracy, którzy służą nam swoją wiedzą. Ile osób współpracuje z PAH? Czy w ogóle da się je policzyć? – Mniej więcej 70 osób zatrudnionych jest na umowę o pracę. To duża firma! – Nie przesadzajmy. Powiedziałabym raczej: średnia. Do tego dochodzą pracownicy
Tagi:
Roman Wojciechowski









