W teatr na warszawskim Targówku wstąpił nowy duch – poszczególne sceny oddano w zarząd kilku artystom. Na efekty nie trzeba było długo czekać Coś się stało w teatrze Rampa. Coś dobrego. Teatr pod dyrekcją Witolda Olejarza zawsze słynął z solidności, szerokiego repertuaru i perfekcyjnej organizacji. Która ze stołecznych scen potrafiłaby pod koniec sezonu opublikować repertuar na sezon następny, i to z dokładnymi datami premier oraz poszczególnych spektakli? Nawet jeśli życie czasem wprowadzało korekty, to ten zwyczaj zawsze wprawiał mnie w zdumienie. Jak to – inni nie mogą, a Olejarz może? Teraz jednak stało się coś więcej – za sprawą dopływu nowej krwi w ten świat uregulowanej pracy wdarła się odrobina szaleństwa i niespodzianki, a wraz z nią nowe życie. Zaczyna przynosić owoce pomysł dyrektora, aby poszczególne sceny – a dzisiaj w teatrze są trzy, właściwie cztery, może nawet pięć – ukierunkować, oddając w zarząd kilku artystom (każdą ze scen osobno). Mrowisko Zaczęło się skromnie – od udostępnienia salki w suterenie na pokazy przedstawień warsztatowych i dyplomowych Szkoły Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich. Przygotowywał je Grzegorz Mrówczyński, reżyser doświadczony i przy tym, jak się okazało, świetny pedagog. Zrazu były to spektakle „domowe”, m.in. „Białe małżeństwo” Tadeusza Różewicza, dla rodziny, kolegów i przyjaciół, ale wkrótce zaczęła tu zaglądać zwykła publiczność. Mimo że warunki sceny są nader skromne, sala niewielka, a wyposażenie symboliczne, okazało się, że prostota może być sojusznikiem twórczych poszukiwań, że pozwala skoncentrować się na szlifowaniu umiejętności młodych aktorów czy kandydatów na aktorów, a to było celem najważniejszym. Kiedy na afisz weszła „Matka” Witkacego, inteligentnie dostosowana do warunków sceny, ale nic nieroniąca z sensu sztuki, stało się jasne, że to już coś więcej niż przygoda ze studentami. Nieomylnie wyczuł to Olejarz, powołując do życia trzecią scenę, od niedawna zwaną Mrowiskiem, tyleż od nazwiska kierującego nią Grzegorza Mrówczyńskiego, co i od mnożenia się (mrowienia) pomysłów oraz laboratoryjnych wyzwań. Takim wyzwaniem i podwyższeniem poprzeczki, nieosiągalnym dla niejednego zespołu, stała się premiera „Kleopatry i Cezara” Cypriana Kamila Norwida w opracowaniu i reżyserii szefa Mrowiska. Już samo sięgnięcie po tragedię Norwida – wystawianą nader rzadko, ostatnio 30 lat temu, dzielącą los innych zapomnianych sztuk autora, które przedwcześnie (ale skutecznie) odesłano do lamusa – można uważać za zasługę. Oszczędne, dostosowane do możliwości sceny przedstawienie Mrówczyńskiego dowodzi, że Norwida teatrowi trzeba przywrócić. Norwid przywrócony Reżyser uprościł tragedię – widz nie spotka tu tłumów kapłanów, rycerzy, sług, legionistów. Wielkie widowisko w stylu romantycznym uczynił kameralnym, ograniczając obsadę do zaledwie siedmiu osób. To jednak wystarczyło, aby przesłanie poety ocalało, aby wybrzmiała jego ufność pokładana w miłości zupełnej (tj. bez żadnych wymagań i zastrzeżeń). Reżyser związał historiozoficzną refleksję Norwida o konfrontacji kultur z ukazaniem mechanizmów władzy i siły namiętności o całkiem współczesnym wydźwięku. Aby tę współczesność zaznaczyć, posłużył się z wielkim umiarem, ale nader trafnie, elementami popkultury: w spektaklu pojawia się fragment rapowany, Rzymianie wkraczają przy dźwiękach popu, a pod koniec brzmią słowa „Marionetek” Norwida w pamiętnym wykonaniu Czesława Niemena. Cezar dyktuje swój pamiętnik powiernikowi zapisującemu jego słowa na laptopie, w warstwie muzycznej usłyszymy fragmenty ścieżki dźwiękowej z „Salta” Tadeusza Konwickiego. To tylko drobne nawiązania albo też żarty z mody na nadmierne uwspółcześnianie klasyki, cała bowiem waga pracy skupiła się na słowie, na umiejętności przyswojenia sobie rytmu, melodii i osobliwości języka Norwida. Wyniki tej pracy już widać, a będą jeszcze bardziej widoczne, ponieważ trzy młodziutkie studentki grają w tym spektaklu role królowej, wieszczki i sługi, zamieniając się partiami w kolejnych przedstawieniach. W ten sposób niemal każde staje się premierą, bo aktorki nadają za każdym razem swój rys postaciom, przedstawiając je w zgodzie z własnymi dyspozycjami i możliwościami. Trudno przecenić znaczenie takiego warsztatowego ćwiczenia, które zaoferował im reżyser. A przecież, jak wspomniałem, zmieniło się nie tylko w suterenie teatru. Od tego sezonu kierownictwo artystyczne Sceny Kameralnej objął Witold Mazurkiewicz, założyciel i reżyser słynnej Kompanii Teatr z Lublina, która we współpracy z Teatrem Provisorium
Tagi:
Tomasz Miłkowski









