„Zakola pamięci” Tadeusza Hussaka to chłodna, opowieść o wydarzeniach, na które czytelnikowi nie starcza wyobraźni Nie wiemy dokładnie, ilu ich było, Sybiraków. Źródła są niepewne, szacunkowe i bardzo się od siebie różnią. Jedne mówią o ponad 300 tys., drugie o 500 tys.. Są i tacy, którzy mówią o milionach. I pewnie już nigdy nie będziemy dokładnie wiedzieć, ilu Polaków wywieziono na Sybir w pierwszych latach II wojny światowej i ilu znalazło tam śmierć. Tych, którzy wrócili, także z I i II Armią Wojska Polskiego, jest z każdym dniem coraz mniej. Niektórzy zostawiają po sobie wspomnienia, czasem książki. Jak Tadeusz Hussak, przedwojenny podchorąży artylerii, żołnierz Września, syberyjski zesłaniec, oficer Wojska Polskiego, który przeszedł cały szlak bojowy od Sielc do Berlina i Łaby, senior polskiego księgarstwa, honorowy przewodniczący Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, działacz kultury. Jego „Zakola pamięci”, właśnie wydane, są świadectwem epoki godnym uwagi z wielu powodów. Hussak jest uczestnikiem wydarzeń i jednocześnie ich uważnym, świadomym obserwatorem. Chociaż uczestniczy w gehennie, w dramacie, to jednak jego obserwacji nic nie zakłóca. Nie ma w nich właściwie emocji, jest relacja. Spokojna, czasem nawet trochę chłodna, opowieść o strasznych czasach, o cierpieniu, głodzie, zimnie, życiu w ziemiankach. I o wydarzeniach, na które współczesnemu czytelnikowi nie starcza wyobraźni. Tadeusz Hussak opisuje swoje syberyjskie życie z perspektywy kilkudziesięciu lat. Dziś ma ich 88. Może to jest powodem, że patrzy na swoje życie jakby z boku, z zewnątrz? A może to wynik postawy życiowej, w której dominują ciekawość i próba zrozumienia? Bo chłód jest pozorny. Widać to szczególnie w tych fragmentach, w których dochodzi do głosu jego niewątpliwe poczucie humoru, może trochę wisielczego, ale jednak humoru. Bo co może być zabawnego w czyszczeniu ogromnych kilkudziesięciometrowych stajni Kiziłaskerskiego Owcesowchozu z setek ton nawozu nagromadzonego aż pod dach, tak że owce dotykały go głowami? I tak zbitego, że trzeba go było rąbać szpadlami, siekierami, ciąć piłami? „Mówiliśmy między sobą – pisze – o tym, jaki to mamy łańcuch przyczyn i skutków. Hitler uderza na Polskę, Stalin mu w tym pomaga. W rezultacie my stajemy się niebezpiecznym elementem. Stalin poleca nas wywieźć na wschód, kiziłaskerski sowchoz otrzymuje nas jako siłę roboczą. My czyścimy stajnie. Owce mają przestrzeń, mieszkańcy mają opał”. No i – dodaje – Augiasz nie dotrzymał umowy z Heraklesem, a sowchoz dotrzymał i „za swoją pracę otrzymujemy trochę mięsa i chleba, co pozwala naszym rodzinom przeżyć kilka tygodni. Czyż to nie wspaniałe?”. Skąd taka postawa? „Może dlatego – konkluduje autor – że w naszych polskich powiedzonkach wdepnięcie w gówno nie oznacza nieszczęścia…?”. „Mogło być znacznie gorzej”, pisze przy innej okazji. I było znacznie gorzej. Była śmierć bliskich i przyjaciół, było upokorzenie, ocieranie się o śmierć samemu, skrajne wycieńczenie, głód i strach przed głodem, który pozostaje na całe życie. Rodziny łagierników, więźniów obozów pracy i koncentracyjnych wiedzą, co to jest i jak bardzo jest to strach odporny na upływ czasu. Ale nawet wtedy, kiedy było już znacznie gorzej, Tadeusza Hussaka interesowali ludzie, których spotykał i którzy pomogli mu przeżyć. I motywy ich postępowania. Jak wtedy, kiedy w łagrze Rosjanin, więzień, oszust i złodziej, szef brygady grzebiącej nocami trupy więźniów, zaoferował mu jedzenie w zamian za buty, choć wystarczyło chwilę poczekać, a buty i tak byłyby jego. Czym się ten człowiek kierował? – pyta autor. Albo czym kierował się lekarz z sowchozowej wsi, który bezinteresownie ratował mu życie zagrożone obozową katorgą? I może ta właśnie cecha autora sprawia, że oto człowiek, który cudem przeżył obóz niewolniczej pracy (jego koledzy z trzyosobowej pryczy nie dostąpili tego cudu), który umierał na zimowym stepie Kazachstanu, który pochował na Syberii brata, a grób ojca, więźnia Ostaszkowa, mógł odwiedzić dopiero niedawno, pisze książkę pozbawioną nienawiści i chęci odwetu. Choć przecież ma prawo do takich uczuć, a my je zrozumielibyśmy. Nie tylko nie przenosi swojego bólu, dramatu własnego i rodziny na czasy współczesne, ale domaga się, „by ponure lata odsunąć w przeszłość i zacząć normalne sąsiedzkie życie…”. Jest w tej książce niejedna scena przykuwająca uwagę. Gdyby pojawił się jakiś polski Eisenstein, mógłby pokazać inne niż tamten schody. Pokazać, jak wycieńczony więzień,
Tagi:
Jerzy Słabicki









