Syndrom Nangar Khel

Syndrom Nangar Khel

Aleksander Szczygło mógłby się zrehabilitować po haniebnych słowach i nakłonić prezydenta do udzielenia abolicji i ułaskawienia żołnierzy 16 sierpnia 2007 r. nie różnił się niczym od innych dni dla wykonujących swoje zadania żołnierzy polskiego kontyngentu w Afganistanie. Patrole, służby wartownicze, czuwanie w plutonach alarmowych, czyszczenie i konserwacja broni i sprzętu – to codzienne, rutynowe czynności. Niestety ten dzień zaczął się niezbyt fortunnie. Już poranne rozpoznanie lotnicze, prowadzone też rutynowo przez bezzałogowe amerykańskie samoloty rozpoznawcze, wykazało, że w terenie da się zauważyć zwiększoną aktywność talibów. Mimo że ani wywiad amerykański, ani polski nie sygnalizowały zwiększonego zagrożenia, wszyscy mieli się na baczności. Praktycznie skuteczność wywiadu była niewielka, bo opierała się głównie na informacjach od miejscowej ludności, z której poważna część pracowała na dwie strony. Polski wywiad w dodatku był już w tym okresie coraz bardziej nieprofesjonalny. Na miejsce doświadczonych – odwoływanych sukcesywnie oficerów wywodzących się z WSI, znających najczęściej miejscowe narzecza dari – ludowej odmiany języka farsi, przyjeżdżali nowi ludzie, mający z kolei korzenie w Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, którzy wiedzę wywiadowczą czerpali z ideologii okołopisowskiej oraz z filmów o Jamesie Bondzie. Nie znali też języka rosyjskiego, bardzo w tym rejonie przydatnego. Polacy nie tylko w tym rejonie ściśle współpracowali z żołnierzami amerykańskimi, ponosili też odpowiedzialność taktyczną za poszczególne odcinki. Operacyjnie natomiast dowodzili Amerykanie. Ponieważ okolice Nangar Khel były ważne z uwagi na szlak komunikacyjny z Kabulu do Kandaharu, patrole zarówno amerykańskie, jak i polskie często musiały odwiedzać najbliższy rejon wioski. Równie często odwiedzali ją talibowie. Można powiedzieć, że koalicja kontrolowała teren w dzień, a talibowie nocą, czego oczywiście nie należy rozumieć dosłownie. Po prostu mieszkańcy nauczeni ponadtysiącletnim doświadczeniem brali „podarunki” zarówno od jednej, jak i drugiej strony. Pierwszy poranny patrol amerykański, który zgodnie z procedurami miał stwierdzić przejezdność szlaku komunikacyjnego, został w rejonie wioski Nangar Khel ostrzelany z broni maszynowej. Patrol oczywiście odpowiedział ogniem, po czym nie dysponując bronią cięższą niż karabin maszynowy M-60, wycofał się. Następny patrol, też amerykański, dysponujący moździerzem i wyrzutniami AT-4, wpadł na minę. To zaczynało już przypominać zorganizowaną przez przeciwnika akcję. Następnie został wysłany patrol polski z… moździerzem 98 mm, a więc ciężkim. Nakazano mu ostrzelać wzniesienia górujące nad wioską, na których często ukrywali się talibowie. Liczono tu raczej nie na bezpośrednie trafienia, lecz na efekt psychologiczny, polegający na tym, że talibowie będą musieli się wycofać. Moździerz jednak zawiódł. Po prostu nie strzelał. Została już tylko ostateczna rezerwa, czyli patrol alarmowy. Ten zespół na dwóch samochodach klasy Hummer wysłano w rejon wioski. W skład patrolu wchodzili doświadczeni żołnierze, mający już staż w misjach w Iraku i na Bałkanach. Jest wysoce prawdopodobne, że i ten patrol został ostrzelany, zresztą z dalekiej odległości i nieskutecznie. Drużyna ta poza mało przydatnymi w warunkach bojowych karabinkami Beryl posiadała karabin maszynowy PK-7,62 oraz moździerz 60 mm. Patrol otrzymał wyraźny rozkaz ostrzelania wzgórz w okolicach wioski zarówno z karabinu maszynowego, jak i moździerza. Mimo to dwukrotnie przez system łączności pytano dowódcę bazy, polskiego kapitana, czy należy otworzyć ogień z moździerza, ponieważ „optycznie nie stwierdzono obecności przeciwnika”. Dowódca bazy, mając jednoznaczne instrukcje amerykańskie, potwierdził. Wystrzelono 24 granaty moździerzowe. Trzy lub cztery pierwsze spadły na wioskę. Później poprawiono nastawy i reszta wybuchła na wzgórzach. Efekt ostrzału to osiem osób zabitych i kilka dalszych rannych, wyłącznie od ognia moździerza, bo ostrzał z karabinu maszynowego musiał w tej sytuacji być celniejszy i skierowany na wzgórza. Chodzi o to, że gładkolufowy moździerz jest bronią mocno niecelną. Ponadto krótka lufa moździerza 60 mm też nie ułatwia celowania, jest raczej wprost przeciwnie. Ok. 250 m odległości wzgórz od wioski to dla ognia moździerzowego wielki problem. Nastawy pozwalają w tej broni zmieniać odległość o… circa 400 m. Wjechać natomiast do wioski i dokonać przeszukania, jak to sugerował post factum jeden z PiS-owskich generałów… Taka propozycja dowodzi tylko nieuctwa tego pana w lampasach. Przecież zza glinianych murków talibowie, gdyby tam

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2009, 2009

Kategorie: Kraj