Szkoła nieuków

Szkoła nieuków

Prosta dewiza „będę uczył i to wystarczy” jest skazana na porażkę

Rozmowa z prof. Heliodorem Muszyńskim, wieloletnim nauczycielem Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

– Jaka jest sytuacja nauczycieli w zreformowanej szkole?
– Współczesna szkoła stawia nauczycielowi całkiem nowe wymagania. Jego praca jest coraz trudniejsza, jest też coraz więcej problemów wychowawczych. Dzisiaj nie wystarczy tylko „podawać materiał nauczania”, trzeba uczniów zainteresować nauką, zdyscyplinować. Tymczasem w dziedzinie rozwijania tych umiejętności reforma edukacji nie zrobiła nic. Nauczyciele skorzystali na reformie najmniej, a wraz z nimi szkoła.
– Jednak trzeba przyznać, że reforma podwyższyła poprzeczkę, nauczyciel musi mieć porządne, udokumentowane wykształcenie.
– Przeważa optymistyczne i jakże uproszczone przekonanie, że jeśli młody człowiek dobrze opanuje swój przedmiot studiów, to pójdzie do szkoły i będzie w niej dobrze uczył. A tymczasem w tej szkole czekają go ogromne trudności, bo trzeba umieć postępować z młodzieżą, a jednocześnie należy wystrzegać się stosowania represji, gdyż to tylko potęguje trudności. Tymczasem nauczyciele nagminnie stosują restrykcje i zastraszanie, a nierzadko bicie. Wykazała to nawet kontrola NIK. W szkole narastają trudności, wobec których nauczyciel jest bezradny. Jego prosta dewiza „będę uczył i to wystarczy” jest skazana na porażkę. Bo jeśli nie znajdzie kontaktu z uczniem, nie zorganizuje klasy, jego słowa zawisną w próżni. Niestety, aktualny system kształcenia nauczycieli nie pomaga im w tym. Pod tym względem reforma skończyła się zupełnym fiaskiem.
– Znam wielu nauczycieli, którzy podnoszą kwalifikacje, chodzą na kursy, zdobywają dyplomy. Podkreślają, że tego wymaga od nich dyrektor placówki. Tylko to zapewni im pracę. Poza tym wielu z nich jest przekonanych, że dodatkowa wiedza i dyplom podwyższą ich prestiż.
– Rzeczywiście, wprowadzono sztuczne, biurokratyczne i sformalizowane kryteria awansu. W rezultacie w oświacie zapanował czysty obłęd podnoszenia kwalifikacji. Namnożono magistrów i absolwentów studiów podyplomowych. Znam pedagogów, którzy mają po cztery, pięć dyplomów różnych studiów. Tyle że przez to wcale nie są bardziej doskonali w wykonywaniu zawodu. Mają jedynie więcej papierków formalnie poświadczających ich kwalifikacje. A do tego muszą za te studia sami zapłacić.
– Pana ocena pedagogów jest bardzo krytyczna.
– Od wielu lat przyglądam się temu, co się dzieje. Jestem po stronie nauczyciela, ale musi on zdać sobie sprawę, że dziś nie wystarczy uczyć jak przed laty. I nie wystarczy do tego dyplom. Liczą się rzeczywiste umiejętności. Powtarzam, jestem po stronie nauczyciela, ale musi on zdać sobie sprawę, że przy swoich aktualnych kompetencjach nie jest w stanie nowocześnie uczyć.
– W takim razie cofnijmy się do momentu, gdy zapada decyzja „idę uczyć”. Kto, pana zdaniem, podejmuje taką decyzję, jacy to są ludzie?
– Do zawodu idą, niestety, w dużej części ludzie przypadkowi. Są to osoby, które pod koniec studiów uświadamiają sobie, że nie pozostaje im nic innego, jak być nauczycielami. Nie jest to więc świadomy wybór podyktowany zainteresowaniami, nie mówiąc o pasji lub powołaniu To prawdziwa tragedia naszego systemu oświatowego. Do selekcji negatywnej dokłada się jako następne nieszczęście zły system kształcenia. Zawód nauczyciela to w pewnej mierze swoiste mistrzostwo, którego nie można nauczyć się teoretycznie – podobnie zresztą jak zawodu aktora. Nauczyciel w czasie lekcji musi odegrać rolę, a tej może nauczyć się tylko na wzorach. Ale ich brak, bo szkolnictwo tonie w przeciętności. Reformatorzy nie zrozumieli, że wiedza teoretyczna słabo przenika, jeśli w ogóle, do praktyki codziennego postępowania nauczyciela. A przecież postęp w szkole wyznacza jakość pracy nauczyciela. Sednem szkoły jest to, że nauczyciel pracuje z uczniem. Reforma, która tego nie zmienia, jest chybiona. Tymczasem nasz system kształcenia nie przygotowuje nauczyciela, aby lepiej, bardziej nowocześnie i skutecznie działał.
– Pracownicy oświaty, którzy będą czytać ten tekst, długo mogą opowiadać o swoich problemach. Są sfrustrowani, przypominają, że w tym roku nie dostaną podwyżek.
– Ja to doskonale rozumiem, całym sercem jestem z nimi. Ale pytam: dla kogo jest szkoła? Dla ucznia. Dobrze pojmowane interesy nauczycieli nie mogą godzić w dobro szkoły, nie mogą zagrażać jakości jej pracy.
– Czy ma pan na myśli opory przed podniesieniem pensum?
– 18-godzinne pensum to czyste kuriozum. Gdy moi zagraniczni koledzy słyszą, ile godzin pracuje polski nauczyciel, pukają się znacząco w czoło. I mają rację. Przy takim wymiarze godzin ten zawód nigdy nie będzie traktowany poważnie. Wykonywanie go zostaje niebezpiecznie zmarginalizowane. Wykonując swój zawód „z doskoku”, nauczyciele nie znajdują czasu, by zająć się uczniem. Wskutek tego tworzy się drugi, prywatny system edukacyjny i rozbudowuje się system korepetycji jako koniecznego uzupełnienia tego, czego nie zrobi szkoła. To przede wszystkim powinno być przedmiotem troski nauczycielskich związków zawodowych.
– Z naszej rozmowy wyłania się obraz schorowanej oświaty.
– Przejawem tej choroby jest także feminizacja zawodu. Przecież mężczyzna jest wzorem dla ucznia. Jak można sobie wyobrazić edukację bez udziału mężczyzn. Ale tak dziś jest w Polsce. To przynosi daleko idące konsekwencje: tym większą bezradność szkoły. W szkole, w której pracuje mój znajomy pedagog, najsilniejsze nauczycielki wymierzają kary fizyczne w imieniu innych. To najlepszy przejaw wspomnianej bezradności. Podkreślam, że nie dopominam się o preferencje dla mężczyzn, ale o ich równy udział w procesach edukacyjnych. Na przykład w Danii wśród nauczycieli połowa to mężczyźni, w Niemczech 40%.
– W takim razie, jak należałoby zacząć naprawiać tę schorowaną – także z winy reformy – oświatę?
– Nie jestem anarchistą. Zdaję sobie sprawę, że sytuacji nie zmieni się od razu. W sprawie oświaty trzeba zawrzeć ponadpartyjny pakt zapewniający jej przeobrażenie w perspektywie 10-15 lat, niezależnie od tego, jaka opcja będzie u władzy. Nie powinna każda ekipa zaczynać od nowa. Oświata nie znosi rewolucji, może być tylko konsekwentnie przebudowywana. Tymczasem nasi reformatorzy byli nastawieni na efekt propagandowy. I taką reformę zrobiono. Dużo efektownych haseł – nowe programy, nowe stanowiska, jakieś kaskady, a wreszcie gimnazja. Ale to nie pomogło jakości pracy szkoły.
– No właśnie. Porozmawiajmy o gimnazjach. To duma poprzedniej ekipy Ministerstwa Edukacji. Przypominano, że nawiązujemy do najlepszych wzorów, że dzieci wcześniej będą się uczyły zgodnie ze swoimi zainteresowaniami, bo w wybranych gimnazjach.
– Po za samą nazwą nie ma tam nic, co budziłoby jakieś nadzieje. Wręcz przeciwnie. Za kilka lat dowiemy się, jaką bombą z opóźnionym zapłonem stały się gimnazja. Uczeń, który do nich trafia, jest w najtrudniejszym wieku buntu, nawet agresji. Trzeba nie mieć wyobraźni, aby takich uczniów gromadzić w jednej szkole. Dotychczas młody człowiek wyrastał w swojej podstawówce, miał przyjaźnie, nauczycieli. I z tego na trzy lata zostanie wyrwany. A przecież każdy wychowawca wie, że tworzenie zespołu klasowego trwa lata, a więzi są niezwykle ważne dla wychowania. Tymczasem w gimnazjum nie stworzono żadnych – poza lokalowymi – warunków sprzyjających integracji i rozwojowi. Jest to młodzież zbierana z różnych stron, którą trzeba dopiero rozpoznawać, tworzyć z nią nowe struktury społeczne. Część dojeżdża, czyli nie ma mowy o żadnej integracji. W tej trudnej sytuacji gimnazjum nie dostało żadnego systemu pracy dostosowanego do tej młodzieży. Znowu wracam do problemu feminizacji zawodu. W gimnazjum też spotykamy gromadkę pań zmagającą się z hardą młodzieżą. Jaki to może dać efekt? Bo reformatorzy przywiązali się do rozwiązań czysto formalnych. Tymczasem wystarczyło wydłużyć naukę w podstawówce o rok i zróżnicować pracę na różnych poziomach wiekowych. Ale wtedy nie byłoby gimnazjum! Można było także gimnazja dołączyć do liceum, tak jak to robią Amerykanie i jak robiliśmy to my przed wojną. Wtedy młodszy uczeń rozwijałby aspiracje, przymierzając się do starszych roczników. Mówimy wiele o integracji, tymczasem w gimnazjum jest odwrotnie – segreguje młodzież w najtrudniejszym wieku. Reformatorzy powinni byli zdać sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów, tymczasem postanowili epatować społeczeństwo samą nazwą.
– Jednak już wiadomo, że ekipa minister Łybackiej pozostawi system gimnazjalny. Uznano, że stworzono nowy system. Większą stratą byłoby burzenie. Za to przywrócono technika. Jak pan ocenia tę decyzję?
– Z ogromną radością witam powrót techników – szkół dających młodzieży perspektywę. Nie podobał mi się proponowany poprzednio system zawieszenia – masz siedzieć w liceum, nie myśl o przyszłości, potem coś sobie znajdziesz. W ten sposób szkoła stawała się poczekalnią. A przecież pomysły na przyszłość rodzą się o wiele wcześniej. Inaczej uczy się młody człowiek, który wie, kim chce być, a inaczej ktoś, komu się mówi: „Potem sobie coś znajdziesz”. To jest niebezpieczne chociażby dlatego, że młodzież bez przyszłości chętniej wybiera ubaw i awantury. I dlatego system, który wcześnie ukierunkowuje młodzież, pokazując jej przyszłe miejsce w społeczeństwie, uważam za bezcenny. W Niemczech poziom kształcenia jest dostosowany do potrzeb rozwojowych młodzieży. Tam ponad połowa uczniów chodzi do pracy, uczy się szacunku dla niej, widzi sens swojej edukacji.
– A co poza ponadpolitycznym paktem doradziłby pan rządzącym?
– Przebudowa szkoły trwa długo. Zmienić trzeba sam system rekrutacji do zawodu nauczycielskiego. Powołania nauczycieli rodzą się wcześnie, więc należy umożliwić wcześniejsze wchodzenie na drogę nauki tego zawodu.
– To tak jakby pan nawoływał do tworzenia kursów.
– Właśnie tak. Powinniśmy tworzyć wyższe szkoły zawodowe dla nauczycieli. Bo dzisiaj młody człowiek idzie na matematykę czy biologię i nie zastanawia się, kim będzie. A kiedy kończą się studia, jest już za późno na pasje. To inna faza życia, wtedy myśli się o rodzinie i o zarabianiu na nią.
– Podsumujmy. Nie są zadowoleni nauczyciele, uczniowie też, bo poza trwającą długo niepewnością związaną z maturą, niewiele otrzymali przez ostatnie lata. Czy jest jakaś grupa, której może się podobać dzisiejsza oświata?
– Dziś zadowoleni mogą być rodzice, którzy nie mają żadnych aspiracji wobec dzieci. Godzimy się na bylejakość, na marne funkcjonowanie szkoły. W Niemczech i w Japonii – krajach, które doszły do potęgi ekonomicznej przede wszystkim dzięki edukacji – nauka trwa dłużej, a i uczeń w ciągu dnia jest dłużej w szkole. Uczeń niemiecki jest o miesiąc dłużej w szkole, japoński aż o dwa. Tymczasem w Polsce rok szkolny liczy 186 dni. To oznacza, że i uczeń, i nauczyciel przez pół roku są w domu. Polski uczeń pierwszej klasy spędza w szkole trzy godziny lekcyjne dziennie. Tymczasem każda niezagospodarowana godzina w życiu dziecka to ogromne niebezpieczeństwo. Proszę spojrzeć na te watahy pałętającej się młodzieży. Kto ma im dać jakieś propozycje, jeśli nie szkoła? Ja sam – wraz ze współpracownikami – przeprowadzałem badania, uczniowie mogli wybrać spośród 17 ewentualności. Pytałem o pomysły na spędzanie czasu. W odpowiedziach pojawiały się tylko dom i ulica. Szkoła okazała się twierdzą. Zatem żyjemy w świecie złudzeń: mamy pozornie lepiej wykształconych nauczycieli, ale los ucznia wcale się dzięki temu nie poprawił.

 

 

Wydanie: 09/2002, 2002

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy