LIBERUM VETO
Tym razem do zabrania głosu skłonił mnie obszerny esej Artura Domosławskiego pt. „To był nasz Lechu” (“Gazeta Wyborcza” 26/27.08.2000 r.), w szczególności zaś wyeksponowane hasło: “Z szlachtą polską – polski lud”, sformułowane (o czym publicysta “GW” jakby zapomniał…) nie przez żadnych “spiskowców”, tylko przez Zygmunta Krasińskiego, z pewnością wybitnie inteligentnego, ale też najmniej utalentowanego i najbardziej zachowawczego z “wieszczów” doby romantyzmu. Gdzie mu tam do Fredry, skądinąd też arystokraty…
Czytając rozważania Domosławskięgo, uzmysłowiłam sobie dokładniej niż kiedykolwiek przedtem, dlaczego illo tempore nie zapisałam się do “Solidarności” naówczas – wbrew oficjalnemu mianu – nie związku zawodowego, tylko masowego ruchu społecznego, swoistej kontrpartii.
Chcąc gruntownie wyjaśnić tę moją absencję, muszę, niestety, zacząć ab ovo, to znaczy cofnąć się do lat mojej wczesnej, przedwojennej młodości, bo, jak wiadomo, “czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”.
Otóż moi ś.p. Rodzice byli agnostykami, nie związanymi też z żadną opcją polityczną, ale bardzo krytycznie oceniającymi poczynania “sanatorów”, a w konsekwencji ich Wodza, autora chwalebnie autoironicznej rymowanki:
To nie sztuka zabić kruka,
ale sztuka całkiem świeża
trafić z Bezdan do Nieświeża.
Obok sceptycznego stosunku do ówczesnych autorytetów duchowych i świeckich moja Matka (ona to głównie się mną zajmowała) żywiła kult prawdomówności; w rodzinie nazywano ją wręcz “niebezpieczną weredyczką”. Z tą jej postawą wiąże się moje pierwsze doświadczenie par excellence polityczne.
W chwili, gdy zmarł Józef Piłsudski, uczęszczałam do gimnazjum państwowego w Zaleszczykach i mnie jako “prymusce” (mój Boże…) powierzono zaszczytną misję zredagowania epitafium, które miało się ukazać w szkolnej kronice. Uszczęśliwiona, zabrałam się do dzieła z należnym zapałem, który narastał w miarę “tworzenia”. Mama, widząc moją ekscytację, zainteresowała się, co piszę. Przeczytawszy prawie już wykończony pean “ku czci” – zapytała spokojnie: “Czy ty w to WIERZYSZ?”… A ja nagle otrzeźwiałam, uświadamiając sobie, że NIE WIERZĘ, a tylko gorliwie wykonuję zamówienie, oczekując aplauzu ze strony “ciała nauczycielskiego”, zdominowanego przez wielbicieli Marszałka. Tuż potem rozchorowałam się na tyfus plamisty, endemicznie panujący w Karpatach i zapewne stamtąd wiadomym sposobem (wesz tyfusowa…) zawleczony do Zaleszczyk. Ledwo uszłam z życiem, by raz na zawsze zapamiętać pytanie: “Czy ty w to wierzysz?”, które miało stać się niejako mottem mojej działalności dziennikarskiej, “od zawsze” ograniczanej przez cenzurę oficjalną, bądź też środowiskową. Mogłam się mylić – nawet zasadniczo, ale naprawdę wierzyłam w to, co pisałam, a “z taką pewną nieufnością” odnosiłam się do osób, których “wiara” wydawała się wątpliwa.
Co to ma wspólnego z dystansem wobec “Solidarności”, zwłaszcza zaś intelektualistów i półintelektualistów, którzy gremialnie zgłaszali swój akces do ruchu wszczętego przez LUD z Wałęsą na czele?
Chcąc odpowiedzieć, muszę znów wrócić do różnych zaszłości.
Wspominałam już kiedyś, że w drugiej połowie lat 40. – mimo lewicowych poglądów i wywieranych nacisków – nie zapisałam się do PARTII, do żadnej organizacji młodzieżowej, ani nawet do Ligi Kobiet, bo obok fanatyków, którzy budzili we mnie lęk, do tych struktur trafiało coraz więcej ludzi z “wiarą” nie mających nic wspólnego. Kierowali się bądź jawnym oportunizmem, bądź pragmatyzmem, to znaczy przekonaniem, że tylko w szeregach “przodującej siły narodu” można zrobić coś pożytecznego dla społeczeństwa. Znałam takich ludzi, niekiedy autentycznych “Wallenrodów”, ukrywających swą twarz, to znaczy prawdziwe poglądy – pod maską, ale to było nie do pogodzenia z wpojonym mi kultem prawdomówności.
Jako wieloletni członek dawnego “iwaszkiewiczowskiego”’ Związku Literatów Polskich miałam okazję obserwowania różnych reakcji, których nie rozumiałam, a jeśli rozumiałam – to budziły we mnie daleko idące wątpliwości.
Podam znamienny przykład, związany z tak głośną sprawą “Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka.
Od razu po premierze (jesienią 1967 r.) poszły słuchy, nagłośnione przez Wolną Europę, że spektakl będzie zdjęty. Wydawało mi się, że taki krok byłby absolutnym nonsensem, a że nikt z tuzów pisarskich nie protestował (prezes ZLP, Jarosław Iwaszkiewicz, przebywał chyba za granicą) – zwróciłam się z tą sprawą do Jerzego Putramenta. Ten doskonale zrozumiał przedstawione mu argumenty, że “Dziady” to symbol, którego nie wolno tykać i – nie proszony – załatwił mi “audiencję” u Wincentego Kraśki, naówczas odpowiedzialnego w Biurze Politycznym “za kulturę”. Był to człowiek światły i kulturalny, także czuł, co się święci, ale po dłuższej rozmowie rozłożył ręce ze słowami: “Decyzja już zapadła”. Czy byłaby zapadłą gdyby zawczasu ktoś nieporównanie ważniejszy od takiej jak ja “panny Nikt” – próbował przemówić władzom do rozumu, zamiast potem, na sławetnym, przedwiosennym zebraniu warszawskiego oddziału ZLP rozdzierać szaty i wygłaszać grzmiące filipiki przeciwko “ciemniakom”? Przyznam się, że wyszłam przed końcem zebrania, nie wytrzymując tych kolejnych ataków histerii nazwanej przez Antoniego Kępińskiego “pańską” (czytaj – szlachecką) nerwicą…
A może istotę sprawy po latach ujawnił Adam Michnik, pisząc na łamach “Magazynu” swojej gazety, że “Zdjęcie “Dziadów” ze sceny Teatru Narodowego uczyniło Mickiewicza pisarzem żywym, a sprawę Mickiewicza – sprawą żywą”? Jeśli tak naprawdę nie chodziło o Mickiewicza, o symbol narodowej kultury- to o co chodziło? O władzę?…
Nie przyszłoby mi do głowy kwestionować rzetelności zrewoltowanych robotników, czy też członków (jeszcze tak nie nazwanej) “budżetówki”, dzięki którym “Solidarność” w chwili apogeum liczyła dziesięć milionów adherentów, także tych z legitymacjami partyjnymi, nie wiem – “Wallenrodów” – zrzucających maski, czy po prostu “kameleonów” – zmieniających barwę zależnie od kontekstu?
Artur Domosławski zastanawia się, czy i jaką wizję Polski miał Lech Wałęsa, typowy trybun ludowy, obwołany geniuszem i otoczony wręcz kultem, jak tego wyraziście dowodzą cytowane przez publicystę wypowiedzi prof. Marii Janion i Czesława Miłosza. Mnie zaś od dawna dręczy pytanie, czy i jaką wizję Polski mieli eksperci i doradcy, którzy najpierw firmowali hasło “Socjalizm bez wypaczeń”, a potem, gdy tylko przejęli władzę, nie potrafili “zagospodarować” Wałęsy, a za to sięgnęli po “niewidzialną rękę rynku” – z wszelkimi tego skutkami? I to mimo że wśród czołowych doradców (nomina sunt odiosa) byli ludzie z autorytetem, którzy przez lata opowiadali się za mounierowskim personalizmem, próbującym kojarzyć katolicyzm z “komunistycznym” egalitaryzmem. Czy to nie byłaby ta “trzecia droga”, o której dziś głucho, choć może nią to właśnie należałoby kroczyć?
Ale taki wybór wymagałby całkiem innych stosunków między “szlachtą” (czytaj – “prawdziwymi inteligentami”) a Ludem i jego oświeconymi przedstawicielami, niż relacje, jakie postulował ordynat na Opinogórze, a jakby solidaryzuje się z nim publicysta najbardziej wpływowej polskiej gazety.
I czy nie mamy tu do czynienia z analogią do czasów międzywojennych, gdy Józef Piłsudski, wygrawszy zamach majowy dzięki strajkowi kolejarzy, którzy uważali go za człowieka lewicy – tak rychło “trafił z Bezdan do Nieświeża”, to znaczy odżegnał się od “ludu”, stając się przywódcą (i zakładnikiem) “szlachty” – karmazynów i posesjonatów?…
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy