Zaczęłam robić abakany, ponieważ nie chciałam pasować do kategorii i być klasyfikowana Rozmowa z Magdaleną Abakanowicz – Przełomowym momentem w pani karierze było zdobycie grand grix na Biennale Sztuki w Săo Paulo w 1965 r. za ekspozycję abakanów, miękkiej rzeźby z tkaniny. Potem wspominała pani: „Płakałam, kiedy się dowiedziałam o tym grand prix. Uważałam, że zaszła pomyłka. Abakany były moim protestem przeciwko modnym kierunkom – popartowi, minimalartowi, sztuce konceptualnej, protestem przeciw rzeźbie w ogóle i przeciw tkactwu”. Zatem pani kariera światowa zaczęła się od nagrody za protest? – Tak, ale przy okazji tego protestu odkryłam, jak się okazało, coś nowego. Byłam rebeliantem z natury, ponieważ moje pojęcie o sztuce nie mieściło się w przyjętych konwencjach. Już w dzieciństwie lepiłam z gliny różne przedmioty, które broniły mnie przed głupimi pytaniami dorosłych i poszerzały moją wyobraźnię. Kiedy poszłam na Akademię Sztuk Pięknych, okazało się, że z góry wiadomo, jaka sztuka ma być. I że wszystko musi być „w kategoriach”. A dla mnie to nie było oczywiste. Zaczęłam robić abakany, ponieważ nie chciałam pasować do kategorii i być klasyfikowana, nie chciałam podlegać tym wszystkim znawcom sztuki, którzy wiedzą, jaka sztuka ma być. – Jak pani odkryła abakany? – Wcześniej, zaraz po studiach, malowałam olbrzymie płótna, o rozmiarach ok. 4 na 4 metry. Były luźne, nienapięte na blejtram, co wynikało w konieczności, bo mieszkaliśmy z mężem w maleńkiej kawalerce. Te prace nie mieściły się w oglądzie malarstwa uznawanego u nas, bo malarstwo musiało być olejne, na blejtramie i w ramie. Dzisiaj wiemy, że wówczas w Ameryce wystawiano takie płótna jako malarstwo – ale my byliśmy odcięci od sztuki Zachodu. Malowanie wielkich powierzchni sprawiało mi przyjemność, bo chodziłam we własnej dżungli. Malowałam kwiaty, jakieś jakby stwory, jakby ryby. Kolorowy, wyimaginowany świat. To jednak nie dawało mi satysfakcji trzech wymiarów, nie pozwalało mi wejść do wewnątrz. Z tej potrzeby wzięły się abakany: pozwalały zbudować przestrzeń, do której mogłam wchodzić. Były też moim sposobem walki z nieludzką ciasnotą, w której się żyło, i z niemożnością kupienia materiałów. Byłam biedna, nie byłam w stanie sprowadzić z zagranicy farb, jakich potrzebowałam do tego rodzaju płócien, więc malowałam farbami wodnymi. Nie miałam pracowni, pracowałam wieczorami i nocami, dzięki uprzejmości woźnych, którzy wpuszczali mnie do pustych sal akademii. Potem, w 1965 r., wzięłam udział w Biennale Sztuki Przestrzennej w Elblągu (tak ją sprytnie nazwano, bo rzeźba abstrakcyjna była jako przejaw zgniłego kapitalizmu zakazana) i zrobiłam rzeźbę z metalu. Jednak aby pracować nad rzeźbą, trzeba mieć miejsce, gdzie się ją postawi, a ja tego miejsca nie miałam. Wtedy wymyśliłam te miękkie rzeźby, które można było zwijać w niewielką paczkę i rozwijać na wystawie. Zajmowały mało miejsca, mogły gdzieś leżeć, upchane na strychu u przyjaciół. – Zatem to konieczność zmusiła panią do stworzenia abakanów? – Masa różnych ograniczeń. Limity niezwykle pobudzają kreację. – Gdyby wówczas miała pani wielką pracownię i nieograniczone środki na zakup materiałów, może nigdy nie wymyśliłaby pani abakanów? – Może… W latach 70. przestałam je tworzyć, bo czułam, że w tej formie już nic nowego nie odkryję, że dalej może być tylko produkcja. Mnie inspirują formy, których nie znam, materiały, które odkrywam. Pierwsze obstalunki na rzeźbę w przestrzeni dostałam w latach 80. Wtedy powstała moja olbrzymia kompozycja z brązu złożona z 33 figur, która do tej pory stoi we Włoszech. Kompozycję rzeźb z kamienia zrobiłam na zamówienie muzeum w Jerozolimie, kolejną kompozycję przestrzenną w Seulu, znowu z brązu. Lubię robić grupy figur po 30, 50, 100. Kiedy się staje wobec takiej grupy, odczuwa się konfrontację z samym sobą. – Grupy, które pani tworzy, są przerażające. Tłumy zredukowanych, bezgłowych, często bezrękich, wydrążonych postaci. Anonimowych. Jakie jest pani doświadczenie tłumu? – Moje pokolenie ma doświadczenie tłumu, który wielbił Hitlera, Stalina, potem odkrywał, że to byli mordercy, i nienawidził. Tłumu, który szedł na manifestacje, bo kazano. Tłumu, który niszczył na komendę. Tłum jest jak bezgłowy organizm. Jest zawsze groźny, wystarczy jedno słowo, żeby ludzie w tłumie zaczęli ze sobą walczyć, niekoniecznie wiedząc, dlaczego. Tłum jest równie niebezpieczny, jak wielkie stado zwierząt. Przepraszam, to obraźliwe
Tagi:
Ewa Likowska









