Z miłości do prowincji

Z miłości do prowincji

Wioletta Grzegorzewska fot. Olek Creations

Pisarz to jeden z najtrudniejszych zawodów świata Wioletta Grzegorzewska – poetka, pisarka, finalistka tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Nike Uznana i nagradzana poetka bierze się do prozy i tak powstaje książka, która trafia do finałów najważniejszych nagród literackich w Polsce. Dlaczego postanowiłaś napisać „Guguły”? – Kiedy zaczęłam pisać „Guguły”, nie byłam uznaną poetką. Nawet pewnego dnia trzej redaktorzy z polskiej Wikipedii dogadali się i oznaczyli mój biogram jako „Do usunięcia”, ponieważ – jak stwierdzili – nie miałam na koncie żadnych osiągnięć poza czterema tomami wierszy i laurem konkursu Tyska Zima Poetycka. A potem coś mnie poderwało. Zamieszkałam w Ryde na wyspie Wight i zaczęły mi się snuć gugułowe historie. Na przykład szłam wzdłuż plaży i gdy skorupki muszli chrzęściły mi pod stopami, przypominałam sobie jurajskie Hektary we wsi Rzeniszów. Na początku próbowałam opowiedzieć o tym skrawku polskiej prowincji z lat 70. i 80. w poe­zji, pisałam wiersze o dziadku, który ma pod paznokciami opiłki osełki, tej do ostrzenia noży, o polowaniach na sarny i piżmaki, o łuskaniu bobu w kuchennej izbie, o zwożeniu wózkiem z pola dojrzałych makówek, o tym, jak wchodzę do papierni ojca z koszyczkiem wiśni. Te opowieści, dialogi nie zmieściły mi się w wierszach i zaczęłam je spisywać prozą. Emigracja wzmaga tęsknotę za ojczyzną, za tą wielką i małą, za rodzinnym miasteczkiem, znajomym krajobrazem. „Guguły” utkane są ze wspomnień, bogate w regionalizmy i pojęcia gwarowe. Czy te opowiadania wyrosły z nostalgii? – To nie jest takie proste. Na emigracji w ciągu pierwszej dekady byłam pomieszaniem z poplątaniem i tykającą bombą emocji. Nie tylko tęsknota wywołała chęć spisania tych gawęd. Od dawna bawię się w kronikarkę mojej rodziny i hektarowego świata, ale nie wiem do końca, dlaczego najbardziej inspiruje mnie ten kamienny dom i jego mieszkańcy. Może muszę się wypisać z mojej małej ojczyzny, aby pójść dalej. Chyba taki dystans, zarówno fizyczny, jak i emocjonalny, był potrzebny, aby napisać „Guguły”. Może poprzez tę książkę, tak zanurzoną w polskiej prowincji i rodzimym języku, chciałaś pokazać się polskiemu czytelnikowi? – Masz rację, ta książka na pewno nie powstałaby bez dystansu i tysięcy przebytych kilometrów. Pisząc „Guguły”, pomyślałam, że wykorzystam proste obrazy i alegoryczne opowieści, takie jak łapanie chrabąszczy, aby opowiedzieć o ważnych sprawach. Wiolka, moja bohaterka, nieprzypadkowo jest filumenistką i zbiera etykietki zapałczane, bo na nich zapisana jest historia jej kraju i czasów PRL: miesiące pogłębiania przyjaźni polsko-radzieckiej, narodowe spisy ludności, jubileusze partii, zbieranie złomu. Język książki jest bardzo zmysłowy i plastyczny. Słyszymy bzyczenie much i odgłosy babcinej litanii, czujemy zapach chwastów, smród wyprawianej zwierzyny. Taki prowincjonalny Proust? – Mam nadzieję, że moimi reminiscencjami powyważałam drzwiczki w pamięci czytelników. Jednak w książce chciałam również pokazać, że nie możemy sobie beztrosko robić nawrotów do epoki, która tak naprawdę była bardzo biedna i niebezpieczna, że taka idealizacja mitycznego „kiedyś” to błąd. Do Prousta, którego nigdy nie przeczytałam w całości, jest mi daleko. Zamiast magdalenki maczanej w herbacie wolę pieczarkę podsmażoną na fajerkach pieca. Szczerze mówiąc, najbliżej mi do Tadeusza Nowaka, który posługiwał się poetyckim językiem i balladowo-baśniową konwencją. Twoją książkę wyróżnia bohaterka i historia przedstawiona z perspektywy kobiecych inicjacji Wiolki: pierwsza miesiączka, pierwsze próby molestowania i pierwsze niezgrabne pieszczoty. – Tak, to książka o niespełnionych inicjacjach i o chwilach, które są jak te jastrzębie wyprawiane przez ojca dziewczynki – chcą się wzbić do lotu, imitują rzeczywistość, ale pokracznie chwieją się na konarach brzozy. Chciałam też pokazać czytelnikowi, że nasz świat można opisać jednym zdaniem, np.: „Słońce nad polami zachodziło rdzą”. To zdanie jest proste, ale zawiera cały lęk XX-wiecznej Polski. Moja babcia wychodziła na plac i z zaniepokojeniem patrzyła na niebo. Uważała, że koszmar wojny może się powtórzyć. Literackie Hektary nie do końca przypominają polską wieś lat 80. Kobiety z twoich opowiadań wciąż spotykają się na skubaniu pierza, wierzą, że zabicie pająka sprowadza burzę, że dziecku po narodzinach należy wiązać czerwoną wstążkę na ręku. Pełno tu zabobonów i myślenia magicznego. Mitologizujesz i archaizujesz Hektary. – Ale wieś właśnie taka była! Spędziłam tam 18 lat, więc dobrze wiem. Jeśli na podłogę upadł widelec, to znaczyło, że w domu zjawi się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 46/2015

Kategorie: Kultura