Oświęcim – miasto paradoksów

Oświęcim – miasto paradoksów

Dobrzy ludzie mieszkają w złym miejscu Marcin Kącki – reporter, autor książki „Oświęcim. Czarna zima” Dobrze pamiętam dzień, kiedy pięć lat temu przyjechałeś w maju do Oświęcimia. Byłeś w moim rodzinnym mieście na spotkaniu dotyczącym reportażu o Białymstoku. Czy właśnie wtedy zrozumiałeś, że znalazłeś temat na następną książkę? – Tak, a zaczęło się już na dworcu w Oświęcimiu. Wysiadłem z pociągu i poczułem, że coś mi nie gra, że znalazłem się w miejscu, o którym nic nie wiem, moja wiedza ogranicza się zaledwie do skojarzeń historycznych i symbolicznych. Chodziłem uliczkami, wszedłem między osiedla i zamiast obozu zobaczyłem zielone, piękne miasto z zameczkiem na wzgórzu. Jednocześnie ze wszystkich stron atakowała mnie ironia, kryła się w znakach „Zakaz palenia” na przystankach autobusowych, na tabliczkach „Uwaga zły pies” z mosiężnym owczarkiem niemieckim, na wielkim banerze „Najtańszy gaz w mieście”. Te obrazy nie dawały mi spokoju, wstydziłem się tej ironii, więc przez kolejne tygodnie prowadziłem swoiste eksperymenty na znajomych. Pytałem: „Co wiecie o Oświęcimiu?”. Jedni myśleli, że leży w Karkonoszach, drudzy byli przekonani, że nikt tam nie mieszka. Że jest tylko obóz i raz do roku przyjeżdżają Żydzi na Marsz Żywych. Według stereotypowych wyobrażeń my z Oświęcimia wciąż mieszkamy w barakach. – Bo w Polsce nie mamy pojęcia, że istnieje tam normalne miasto z ok. 40 tys. mieszkańców. Zresztą ludzie z mojego kręgu kulturowego otwarcie mówią, że nikogo z Oświęcimia nie znają. Zacząłem podejrzewać, że może oświęcimianie niechętnie się przyznają do pochodzenia, by na wakacjach np. w Kołobrzegu nie narażać się na głupie dowcipy. Na pewno słyszałeś pytania typu: „Z której jesteś pryczy?” albo „W którym baraku mieszkasz?”. „Czy rodzice gazowali?”. – Albo „Czy twój tata stał na wieżyczce?”. W każdym razie ta kompletnie wyświechtana i wytarta świadomość społeczna – dotycząca w równym stopniu mojej osoby – była wystarczającym paliwem, by jeszcze raz tam pojechać i to miejsce poznać. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak kolosalny wstyd towarzyszył mi, kiedy odkrywałem kolejne karty Oświęcimia. Co najbardziej cię zaskoczyło? – Wszystko było nowe i dziwne, począwszy od informacji, co działo się tam przed wojną. Że w XII w. Oświęcim był grodem, wkrótce księstwem. Że ma ponad 800 lat, nieprawdopodobną wręcz historię związaną z wcieleniem do zaboru austriackiego. Że przed wojną ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi. Ale najbardziej uderzająca pozostawała dla mnie współczesność. Przełomowym momentem była pierwsza od 25 lat wizyta w muzeum Auschwitz. Nagle w oknie jednego z budynków zobaczyłem firankę i kwiaty. Okazało się, że w obozie mieszkają ludzie. Całymi rodzinami, wielopokoleniowo, z dziećmi, że z kuchni mają widok na szubienicę Hössa, z pokoju na ścianę straceń, z łazienki na krematorium. To było wrażenie absolutnie mistyczne, bo oparte na głębokim, prawie poetyckim kontraście między życiem i śmiercią. Zaraz popędziłem porozmawiać z nimi. To, co usłyszałem, przerosło mnie nieco, choć już wiele jako reporter słyszałem. Nie mogłem też pojąć, że nikt wcześniej nie pokusił się o próbę odpowiedzi na pytanie, jak w mieście z takim piętnem i obciążeniem żyje się tyle lat po wojnie. Mówiąc wprost, interesowała cię oświęcimska współczesność. – Tak, to było pytanie dla mnie kluczowe: jak tam po prostu się żyje? Ile w mieszkańcach Oświęcimia jest dziś świadomości, wyparcia albo też pogodzenia się z tym, że żyją na cmentarzysku. Oczywiście obóz jest zaledwie wycinkiem, skrawkiem niedaleko centrum miasta, ale wielu ludzi, których poznałem, mówiło mi, że jako dzieci zbierali tam szyszki, kasztany i ścigali się na rowerach. Opowieść kobiety, która urodziła się na terenie obozu Auschwitz i która razem z innymi dziećmi ukradła z wystawy garnki zagazowanych Żydów, żeby na wieżyczce strzelniczej zbudować domek dla lalek – to jest już taka mistyka rzeczywistości, że ociera się o kulturowy kamp. Wtedy pojawia się pytanie, czy coś takiego nie zostawia w człowieku śladu. Mówisz o ludziach, którzy żyją w samym obozie lub w bliskim sąsiedztwie, ale jego obecność przez lata dotykała na dobrą sprawę wszystkich, nawet mieszkających na drugim końcu miasta. W pobliżu nie można było postawić nic większego, bo naruszało to świętość obozu. Pamiętam, jakim wydarzeniem było otwarcie pierwszych supermarketów przy ulicy Królowej Jadwigi. – Też nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 21/2020

Kategorie: Kultura