Tag "dzieci"
Jak zaplanować wakacje za granicą z maluszkiem krok po kroku
Artykuł sponsorowany Wyjazd z dzieckiem to przyjemność, ale i wyzwanie. Należy się do niego odpowiednio przygotować, aby uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Na szczęście wystarczy właściwy, przemyślany plan, aby wszystko poszło, jak należy. Aby Ci to ułatwić, przedstawiamy szereg praktycznych
Co dalej z lex Kamilek
Ustawa jest konieczna, ale po niezbędnych korektach
Na początku był chaos. I później był chaos. Teraz wszyscy się przyzwyczaili, co nie znaczy, że są szczęśliwi. Wiele mówi się o ustawie w instytucjach edukacyjnych, ale w mediach społecznościowych można też znaleźć krytyczne dyskusje choćby pilotów wycieczek.
Lex Kamilek to potoczna nazwa Ustawy z 28 lipca 2023 r. o zmianie ustawy – Kodeks rodzinny i opiekuńczy oraz niektórych innych ustaw, która weszła w życie 15 lutego 2024 r. Przepisy poszły w dwóch kierunkach: przeciwdziałania przemocy domowej oraz przeciwdziałania pedofilii – te zapisy dotyczą instytucji.
Naiwnością byłoby myślenie, że jeśli uchwali się ustawę, ludzie przestaną zabijać dzieci. Tak nie zdarzyło się nigdzie na świecie. Doświadczenia niemieckie, hiszpańskie czy austriackie pokazują, że gdy zaczyna się luzować pewne przepisy, dzieje się farsa, jak w Polsce z alimenciarzami. Raz ich przyciśnięto i powsadzano do więzień, więc zaczęli płacić. Ale trwało to pół roku. Po poluzowaniu wróciliśmy do punktu wyjścia.
Niemniej jednak wypadałoby czegoś oczekiwać od ustawy, która skutecznie utrudniła życie społeczne w szkołach i placówkach oświatowych. Odpowiadał za nią ówczesny wiceminister sprawiedliwości dr Marcin Romanowski, ten sam, który znalazł bezpieczne schronienie na Węgrzech. Obecna rzecznik praw dziecka Monika Horna-Cieślak była jej współtwórczynią. Weto prezydenta Nawrockiego przyjęła z zadowoleniem. Wskazała, że nowela ustawy „obniża standard ochrony dzieci w Polsce przed nadużyciami, zwłaszcza seksualnymi (…) poprzez wprowadzenie nieuzasadnionych wyjątków umożliwiających całkowite odstąpienie od realizacji obowiązków weryfikacji karalności bądź obowiązki te, w sposób nieuzasadniony, łagodzi”. Zdaniem rzeczniczki tego typu zmiany mogłyby realnie zwiększyć ryzyko dla dzieci w placówkach oświatowych i sportowych, osłabiając dotychczasowe mechanizmy ich ochrony.
Czy rzeczywiście była taka groźba?
Boimy się bliskości z dzieckiem
– Relacje w szkole legły w gruzach. Boimy się bliskości z dzieckiem. Rozmawiamy wyłącznie przy drzwiach otwartych, nie przytulamy, choć młodsze dzieci bardzo tego potrzebują. Nie rozumieją, że to „dla ich dobra”. Czują się odtrącone. Usztywnili się szczególnie młodsi nauczyciele. Boją się. Szczytem upokorzenia naszego środowiska były niektóre zapisy w standardach ochrony małoletnich przygotowanych przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę. Nauczyciel ma nie spać z dzieckiem na wycieczce. Naprawdę? Przez 35 lat mojej pracy w szkole nie marzyłam o niczym innym jak spanie z uczniem w jednym łóżku – mówi, prawie płacząc, nauczycielka, która nazwiska nie poda. Taki mamy klimat. Dodaje tylko, że w szkołach umierają inicjatywy społeczne.
Przywołany przez nauczycielkę zapis literalnie brzmi: „Niedozwolone jest pozostawanie dzieci samych na noc w pokoju pracowników (z wyjątkiem członków rodziny – za zgodą opiekuna dziecka), spanie z dzieckiem w jednym pokoju (z wyjątkiem zbiorowych sal) lub w jednym łóżku”.
Na przeregulowanie wspomnianych standardów ochrony małoletnich i jego skutki zwraca uwagę portal Prawo.pl: „Ustawa, która miała wzmocnić ochronę małoletnich, sparaliżowała rynek pracy. Pracodawcy nie chcą przyjmować uczniów na praktyki albo wycofują się z tego zamiaru. Powodem jest konieczność wprowadzenia rozbudowanych standardów ochrony małoletnich, w tym przyjęcia odpowiednich dokumentów wewnętrznych i wymóg sprawdzania pracowników, którzy będą opiekunami tych praktyk. Zdaniem prawników przepisy wymagają pilnej korekty, jeżeli chcemy wspierać szkolnictwo zawodowe”.
Z drugiej zaś strony nie można nie zauważyć, że po wejściu w życie
Mali ludzie, wielkie zasięgi
Gdy prywatność dziecka staje się rozrywką i sposobem na zarabianie
Kilkuletnia córka polskiej influencerki relaksuje się na masażu, pomaga mamie w kąpieli i idzie na przekłuwanie uszu. Wszystko to możemy obejrzeć na naszych telefonach. Dziewczynka zdobywa dzięki temu fanów, którzy montują kompilacje swoich ulubionych scen z jej życia. Jeden z filmów zebrał prawie 300 tys. polubień i został zapisany na niemal 30 tys. profili na użytek prywatny.
Piąty najpopularniejszy kanał na platformie YouTube, Vlad and Niki, ukazuje codzienne życie czwórki rodzeństwa w wieku od trzech do 12 lat, mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Kanał śledzą 143 mln użytkowników, a najpopularniejszy film obejrzało… 1,1 mld osób.
Jednak za kolorowymi kadrami kryją się pytania: gdzie przebiega granica prywatności i jakie zagrożenia płyną z pokazywania dzieci w internecie?
Sharenting kontra parenting
Sharenting, od połączenia angielskich słów share (dzielić się) i parenting (rodzicielstwo), to zjawisko publikowania wizerunku i momentów z życia dzieci w mediach społecznościowych. Mimo że zyskało zwolenników, coraz częściej podnoszą się głosy krytyczne, że jest to forma naruszania prawa dzieci do prywatności, jak i zbyt wczesne wprowadzenie ich w świat medialnego konsumpcjonizmu. W tym kontekście głośno zrobiło się o Fundacji Dzieci Są z Nami, założonej przez Anielę Woźniakowską, influencerkę znaną pod pseudonimem Lil Masti, a wcześniej występującą w sieci jako SexMasterka i walczącą w federacjach freakfightowych.
Fundacja od początku wzbudzała kontrowersje, głównie ze względu na postać założycielki oraz jej przeszłość zawodową i internetową. W sieci zawrzało po opublikowaniu celów fundacji. Jeden z nich brzmiał: „Stawiamy czoła ruchom, które chcą wyeliminować wizerunek dzieci z internetu”. To zdanie szczególnie zbulwersowało przeciwników sharentingu. Wielu ekspertów zwraca uwagę, że uczynienie priorytetem walki z ochroną prywatności dzieci może oznaczać niebezpieczne przesunięcie granic. To nie krytyka rodzicielstwa, lecz wyraz troski o prawo dziecka do intymności, którego samo jeszcze nie jest w stanie dochodzić.
Chociaż nie udało nam się skontaktować bezpośrednio z Anielą Woźniakowską, zainteresowani mogli zapoznać się z oświadczeniem opublikowanym na jej profilu. Tłumaczy w nim, że powstanie Fundacji Dzieci Są z Nami było odpowiedzią na poglądy propagowane przez przedstawicieli zawodów zaufania publicznego. Celem jest także promocja obecności dzieci w przestrzeni cyfrowej oraz stworzenie „karty dobrych praktyk”. Intencje mogą wydawać się słuszne, krytycy zwracają jednak uwagę, że cała narracja fundacji zdaje się bardziej bronić prawa rodziców do pokazywania dzieci niż praw samych dzieci.
Co na to rzeczniczka praw dziecka? Monika Horna-Cieślak w oficjalnym oświadczeniu odniosła się do wypowiedzi Anieli Woźniakowskiej: „Z niepokojem obserwuję ostatnie doniesienia o popularyzacji sharentingu, czyli upubliczniania treści z udziałem dzieci. Działania te są sprzeczne z aktualnym stanem wiedzy o bezpieczeństwie dzieci w środowisku cyfrowym oraz z kierunkami działań instytucji publicznych”. Rzeczniczka podkreśliła ponadto, że „wizerunek każdego człowieka, a więc również dziecka, jest dobrem osobistym i danymi osobowymi, które w przypadku dzieci należy szczególnie chronić”.
Wolność słowa (nie) dla dzieci
Stanowisko rzeczniczki pozostaje w wyraźnym konflikcie z zawartym w oświadczeniu fundacji stwierdzeniem Anieli Woźniakowskiej, że „nie ma badań naukowych świadczących o negatywnym wpływie sharentingu na rozwój dziecka (są jedynie publikacje)”. W odpowiedzi Monika Horna-Cieślak napisała: „Warto przy tym zwrócić uwagę na dostępne badania przeprowadzone w 2024 r. przez Rzecznika Praw Dziecka, które wskazują, że aż 74% nastolatków uważa publikowanie zdjęć/filmów przedstawiających kogoś bez jego zgody za jedno ze szczególnie szkodliwych zjawisk w internecie”.
W tym kontekście deklaracja fundacji o „stawianiu czoła ruchom, które chcą wyeliminować wizerunek dzieci z internetu” brzmi jak jawne przeciwstawienie się nie tylko ekspertom, ale też obowiązującym normom prawnym i społecznym.
Choć Fundacja Dzieci Są z Nami promuje widoczność najmłodszych w przestrzeni cyfrowej jako wyraz normalności i wspólnoty, doświadczenia z ostatnich lat pokazują, że ta obecność może mieć dla dzieci bardzo realne i bolesne konsekwencje.
Tak było w przypadku 10-letniej Sary Małeckiej-Trzaskoś, której rodzice wypromowali córkę na najmłodszą dziennikarkę sejmową w ramach projektu „Perspektywa Sary”. Rozmowy dziewczynki z sejmowymi politykami na platformach społecznościowych i aktywna promocja konta
Przymusowe adopcje
Jak Kościół handlował dziećmi niezamężnych kobiet
Turyn, 1963
Piękne miasto, które już od dworca kolejowego przywitało Francescę eleganckimi łukowatymi portykami i szerokimi, olśniewającymi bogactwem bulwarami, powinno było rozbudzić tę ładną ciemnowłosą dwudziestotrzylatkę. Przyjechała przecież z niewielkiego, prowincjonalnego miasta na południu Włoch. W innym momencie życia Franceski lśniący złotym blaskiem w pełnym słońcu Pad kusiłby, żeby pospacerowała wzdłuż jego brzegów. W innym czasie Francesca weszłaby do jednej ze słynnych starych kawiarni, wyłożonych złotymi lustrami i z marmurową posadzką. Napawałaby się tym doświadczeniem, oddychając głęboko i z walącym sercem, radośnie korzystając z młodości i odkrywając świat. Ale gdy tamtej wiosny Francesca przybyła do Turynu, rozpoczął się całkiem inny okres. To był czas jej znikania.
Poprzedniej jesieni pracowała jako zbieraczka oliwek w Apulii – kontynuowała tradycję długiej linii swoich przodków, uprawiających oliwki i tłoczących z nich oliwę. Delikatnie potrząsała gałęziami niewielkich drzew, a pulchne, dojrzałe owoce spadały na plandekę u jej stóp. Była to ciężka praca, dni długie i gorące, ale pewnej nocy otrzymała małą nagrodę. Jej szef, w którym się podkochiwała, zaproponował, że podwiezie ją do domu. Francesca była zachwycona, choć nie przewidziała, że szef wybierze trasę prowadzącą nad lazurowe morze i zatrzyma się przy pokrytym strzechą trullo, typowym dla regionu domku zbudowanym z wapienia. W tym konkretnym trullo mieściły się bar i zajazd, który miał swoją tradycję wśród miejscowych mężczyzn.
Na początku próbowała ukryć przed matką zmieniające się powoli ciało, wyparcie było jedyną strategią radzenia sobie z tym, co wydarzyło się tamtej nocy. Jednak po czterech miesiącach ich domek, wybrzuszony i pęczniejący od krzyków i oskarżeń, znalazł się na krawędzi wybuchu. Francesca słyszała, ale już nie słuchała, zamknięta we własnych myślach i pragnieniach. Jedna kwestia była jasna: nie miała wyboru, musiała opuścić wioskę.
Podróż pociągiem do Turynu okazała się męcząca – ponad 15 godzin w dusznym wagonie pędzącym na północ. W ciasnej przestrzeni zamkniętego przedziału Francesca siedziała naprzeciwko swojego starszego brata, karabiniera stacjonującego właśnie na północy – wrócił do domu zdeterminowany, aby zmyć plamę, która zbrukała jego rodzinę. (…)
Carabiniere zabrał Francescę do domu ich siostry, która mieszkała w Turynie. Francesca kłóciła się z nimi obojgiem. Desperacko pragnęła zatrzymać dziecko. Nie chciała zniknąć. Ale wysłali ją do domu dla niezamężnych matek, prowadzonego przez zakonnice, w którym zarabiała na swoje utrzymanie, sprzątając, i poznała inne kobiety w podobnej sytuacji. Kobiety, które zostały kiedyś zgwałcone, uwiedzione i porzucone, naiwnie nieświadome w sprawach seksu i ciąży, lub kochanki mężczyzn wykształconych w sztuce moralnej manipulacji. Powstanie tego domu było możliwe dzięki charytatywnym wpłatom turyńskiej klasy wyższej, w tym żony słynnego dyrektora Fiata. Przebywały w nim kobiety z północy i południa Włoch, odizolowane, zmuszone odpokutować za swoje grzechy, podczas gdy mężczyźni nie ponosili żadnej odpowiedzialności.
Dzień rozpoczynał się od pięciokrotnego odmówienia różańca, a kończył się tą samą szeptaną litanią, każdy z paciorków oznaczał kolejne 150 powtórzeń modlitwy o łaskę Dziewicy. Jeśli Francesca uciekła, choćby na chwilę, przed codziennymi wyrzutami swojej rodziny, teraz szukała rozgrzeszenia przed znacznie większym autorytetem, tym wiecznym. Czas spędzony w tym domu klasztorze przypominał obudzenie się w świecie pokrytym pajęczyną – zasłona wstydu przysłaniała wszystko, wraz z całym ciałem dziewczyny, które ją zdradziło.
Podczas apatycznego oczekiwania, aż organizm będzie gotowy do porodu, zakonnice przygotowywały kobiety do ich wkrótce bezdzietnego świata, szkoląc je w pracach domowych. Niegdyś niezgrabne palce uczyły się szyć jedwabnymi nićmi oraz zawijać pastelowe włóczki wokół drutów. Potem zakonnice zabierały podopieczne do niewielkiego sklepu w centrum miasta, a zyski ze sprzedaży rękodzieła pomagały utrzymywać dom. Podczas jednej z bardziej okrutnych życiowych lekcji nauczyły Francescę, jak wydziergać dziecięce buciki.
Kiedy nastała jesień, Francescę wysłano do turyńskiego szpitala położniczego na specjalny oddział przeznaczony dla grzesznic. Kobieta, która nosiła swoje dziecko przez dziewięć miesięcy, która w męczarniach urodziła syna Piera, bo takie imię wybrała dla niego już wcześniej, która karmiła go przez kilka bezcennych dni i rozpaczliwie chciała go zatrzymać, miała zostać wymazana. Na oddziale położniczym miała nazwisko oraz dziecko, ale cztery dni później nie posiadała już ani jednego, ani drugiego. (…) We włoskim akcie urodzenia jej syna, zapieczętowanym przed wścibskimi spojrzeniami na kolejny wiek – co uniemożliwiało matce zdobycie informacji o synu, a zarazem zapewniało, że syn nigdy nie znajdzie matki – zapisano: nato di donna che non consente di essere nominata, urodzony przez kobietę, która nie wyraziła zgody na podanie swojego nazwiska.
Nie miało znaczenia, że Francesca pozostała w Turynie przez kolejne trzy lata, aby być blisko dziecka. Pracowała jako niania u zamożnej rodziny i w rysach małego chłopca, którym się zajmowała, wyobrażała sobie Piera. Nie miało znaczenia, że Francesca wielokrotnie wracała pod bramy sierocińca, chcąc odzyskać synka.
– Daj spokój, kobieto – powiedziała w końcu matka przełożona, zdecydowana położyć kres jej wizytom. – Twoje dziecko zostało wysłane do Ameryki. Jest w dobrej rodzinie.
Nie miało znaczenia, że słowa zakonnicy
Fragmenty książki Marii Laurino Dzieci Watykanu. Jak Kościół handlował „sierotami”, przeł. Anna Halbersztat, Znak Literanova, Kraków 2025
Komu służy sztuczna inteligencja
AI ma coraz większy wpływ na zmiany społeczne i na rynku pracy
Od miesięcy media wieszczą, że sztuczna inteligencja (Artificial Intelligence, AI) wyprze z rynku pracy kolejnych profesjonalistów. Ludzie nie lądują jednak masowo na bruku, jak straszy część nagłówków. Ale widać, że AI ma znaczący wpływ na światowe rynki pracy, dotyczy to również Polski. Sztuczna inteligencja to nowe możliwości w wielu zawodach, w które zresztą skutecznie się wdarła. Jednocześnie jest czymś nowym od strony społecznej. Jej oddziaływanie nie zawsze można nazwać pozytywnym. Dużo osób zaczęło korzystać z chatbotów AI w zastępstwie sesji terapeutycznych. Pisanie z botami AI jest też popularne wśród nastolatków, co w wielu przypadkach miało opłakane skutki.
Kto na bruk?
Rozwój sztucznej inteligencji nie jest dobrą wiadomością dla niektórych zawodów. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju już w 2024 r. prognozowała, że nawet 85% stanowisk kasjerskich może zostać zautomatyzowanych do 2030 r. Od kilku lat w dużych sieciach handlowych widać coraz więcej kas automatycznych. Tesco UK odnotowało 40-procentowy spadek liczby kasjerów od 2020 r. do teraz. Wiele sieci oferuje pracownikom możliwość przekwalifikowania się, m.in. na specjalistów ds. obsługi klienta lub operatorów logistyki. Alternatywą mogą być stanowiska związane z handlem internetowym lub obsługą magazynową zamówień składanych przez internet.
W nadchodzących latach niełatwo będą też mieć pracownicy administracji i księgowi. Według badań przeprowadzonych dla firmy konsultingowej McKinsey już dziś aż 50% zadań księgowych może wykonywać AI. Najnowsze systemy z wbudowaną sztuczną inteligencją potrafią automatycznie przenalizować faktury, wygenerować raporty, a nawet wypełnić formularze podatkowe. Prognozowany spadek zatrudnienia w tej branży to 15-20% do 2030 r. Dużo mniej zagrożeni mogą się czuć przedstawiciele zawodów medycznych, ale nawet tu przewiduje się zmiany. Dzieje się to zresztą w radiologii i diagnostyce obrazowej. Sztuczna inteligencja już teraz skutecznie wspiera część procesów diagnostycznych. Na szczęście zgodnie z ustawą o zawodach medycznych AI nie może diagnozować samodzielnie, bez nadzoru lekarza. Technologia ta odznacza się jednak dużą skutecznością. Algorytmy z precyzją wykrywają zmiany nowotworowe, anomalie neurologiczne i urazy.
Od początku rewolucji AI obrywa się natomiast branży kreatywnej. Eksperci Światowego Forum Ekonomicznego sądzą, że w jej przypadku do 2030 r. sztuczna inteligencja zastąpi człowieka nawet w 42% zadań. Z drugiej strony mówi się o nowej erze kreatywności. Artyści nie są jednak zachwyceni i pytają, komu służą te zmiany. Według brytyjskiego związku zawodowego pisarzy, ilustratorów i tłumaczy literackich Society of Authors tylko w 2024 r. 26% artystów straciło pracę z powodu rozwoju sztucznej inteligencji. 37% ankietowanych odnotowało zaś spadek dochodów. Słowem AI psuje artystom rynek.
Zmiany spowodowane przez AI widać coraz wyraźniej w wielu branżach. Według Światowego Forum Ekonomicznego do 2027 r. globalnie może powstać nawet 97 mln nowych miejsc pracy związanych ściśle z działaniem AI. Zatrudnienie znajdą analitycy danych i specjaliści, technicy ds. robotyki, trenerzy algorytmów i testerzy AI, doradcy etyczni ds. danych, edukatorzy cyfrowi i doradcy cyberbezpieczeństwa. W Polsce pojawiają się kolejne programy wsparcia i certyfikacji w obszarach związanych z AI. W tym zakresie szkolą już w PARP, GovTech czy NASK. Uczelnie i instytucje mają świadomość, że nowe zawody będą wymagały interdyscyplinarnych kompetencji: technicznych, społecznych i poznawczych. W mediach społecznościowych co chwilę pojawiają się zaś reklamy platform edukacyjnych, które zapraszają na warsztaty i kursy z zakresu obsługi AI.
Mój przyjaciel robot
Rynek pracy nie jest jedynym miejscem, w którym sztuczna inteligencja zmienia zasady gry. AI ma coraz większy wpływ na zmiany społeczne. Do niedawna narzędzia takie jak ChatGPT czy Gemini stanowiły jedynie źródło rozrywki, miejsce, gdzie można wygenerować obrazek lub zadać kilka pytań. Dziś wiele osób zdaje się na chatboty z wbudowaną AI nawet w kwestii terapii czy najintymniejszych zwierzeń.
– Krótko mówiąc, zaufanie do algorytmu bierze się z jego nieprzerwanej dostępności, braku oceny i iluzji pełnej kontroli. W sytuacji niedoboru psychologów i rosnącej presji społecznej ludzie traktują chatbota jak dyskretnego pierwszego słuchacza. Badania nad Repliką i Character.AI pokazują, że część użytkowników buduje z botem więź quasi-partnerską. To pomaga w sytuacji samotności, ale według mnie nie zastąpi głębokiej, dwustronnej relacji międzyludzkiej, bo jest oparte na iluzji – mówi filozofka sztucznej inteligencji i futurolożka prof. Aleksandra Przegalińska.
Podobnego zdania jest psychoterapeutka Katarzyna Kucewicz, która przy okazji zwraca uwagę na pewne niebezpieczeństwo płynące z zastępowania terapeuty sztuczną inteligencją: – Usługi psychologiczne są dziś drogie. Wymagają czasu i cierpliwości. Niestety, niezależnie od branży
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Wakacyjny wyjazd? Zbankrutujesz!
Polacy planują wydać na wakacje 2025 średnio 4401 zł. Aż 13% rodzin zostanie w domu
Z raportu „Wakacyjny Portfel Polaków 2025” opracowanego przez Związek Banków Polskich wynika, że 58% rodaków spędzi wakacje w kraju. To o 2 pkt proc. więcej niż rok temu. Za granicą wczasy planuje spędzić 23% osób, 13% zostanie w domu. Co ciekawe, większość, bo aż 60% respondentów, twierdzi, że sfinansuje swoje wakacje z własnych środków i na pewno nie weźmie w tym celu kredytu. Kolejne 22% takiej opcji raczej nie planuje. Łącznie jedno gospodarstwo domowe zamierza wydać na wakacje 4401 zł. Jak Polacy spędzą wakacje za tę kwotę?
Wszędzie drożyzna
Wedle danych Głównego Urzędu Statystycznego ceny w czerwcu 2025 r. wzrosły rok do roku o 4,1%. Nic też nie wskazuje, aby miały one w najbliższym czasie spaść. Cieszyć może fakt, że według Narodowego Banku Polskiego miesiąc wcześniej mieliśmy najniższą inflację bazową od przeszło pięciu lat. Niestety, nie zmienia to faktu, że wakacyjny wyjazd stał się dla większości Polaków sporym luksusem, a niekiedy wydatkiem niemożliwym.
Na potrzeby raportu „Wakacyjny Portfel Polaków 2025” przeprowadzono symulacje kosztów wakacji dla czteroosobowej rodziny w trzech opcjach finansowych: do 5 tys., do 10 tys. i do 15 tys. zł. W pierwszej opcji analizowano pobyt na Mazurach. Nocleg w zależności od standardu kosztuje między 990 a 3130 zł. Obiad dla czterech osób w lokalnej restauracji to koszt rzędu 275,54 zł. Poszczególne atrakcje są zaś wyceniane w granicach 150-223 zł. Za 10 tys. zł postanowiono w symulacji wysłać rodzinę na tygodniowy pobyt nad Bałtykiem, dokąd miałaby dojechać pociągiem relacji Kraków-Gdańsk. Nocleg w apartamencie wyceniono średnio na 4681 zł. To o 1 tys. zł drożej niż w zeszłym roku. Wyżywienie kosztuje 2,1 tys. zł, a lokalne atrakcje – od 800 do 1 tys. zł. W ostatniej opcji, za 15 tys. zł, naszą czteroosobową rodzinę wysłano na wakacje all inclusive do Egiptu za 13 580 zł. W Grecji cena jest podobna – 13 923 zł, a w Hiszpanii – 13 958 zł. Specjaliści wskazują, że pobyt w Egipcie zdrożał rok do roku o 4080 zł, za to wyjazd do Hiszpanii jest tańszy nawet o 5828 zł.
„Jeśli mam jechać na wakacje gdzieś w Polsce, musi to być głusza, samotny domek z dala od turystycznego piekiełka, co bywa zadaniem z rodzaju niewykonalnych. W Polsce przemysł turystyczny jest wcieleniem najgorszego rodzaju masówki, gdzie wczasowiczów się nie szanuje, tylko wyciska jak cytrynę z każdej złotówki, niewiele oferując w zamian. Zastanówmy się, dlaczego ludzie nad polskim morzem ciągle na siebie włażą, dlaczego na plaży gra radio zagłuszające szum morza? Bo ktoś to tak zaprojektował. Ciasno upchani ludzie to więcej pieniędzy z tej samej powierzchni, ale też dużo więcej nerwów. Czy to jest wypoczynek?”, ocenia specjalista od komunikacji społecznej dr Miron Nalazek.
Według raportu przygotowanego przez Allianz Partners Polacy plasują się w czołówce najmniej wydających turystów w Unii Europejskiej. Podobnie jak inni mieszkańcy Europy są skłonni ograniczyć codzienne wydatki, aby móc wyjechać na wakacje. 65% ankietowanych rodaków rezygnuje w tym celu z rozrywek, 61% twierdzi zaś, że na rzecz wakacji jest w stanie odłożyć w czasie zakup samochodu lub remont mieszkania.
Dzieci do babci
Badanie „Wakacyjne wydatki na dzieci” przeprowadzone przez BIG InfoMonitor w 2024 r. wykazało, że średni koszt letnich zajęć dla dzieci to 1421 zł. Z kolei za kolonie trzeba zapłacić nawet 5 tys. zł. W sondażu tym 43% rodziców zadeklarowało, że ich dzieci spędzą przynajmniej część lata
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Jak córka z matką
Zaryzykowały szczerość
Dr hab. Brygida Helbig – urodzona w Szczecinie pisarka, literaturoznawczyni, do 2021 r. profesor UAM. Podcasterka radia Cosmo, trenerka pisania, mentorka, kierowała Biurem Polonii w Berlinie. Jej „Niebko” znalazło się w finale Nagrody Literackiej Nike w 2014 r., opowiadania „Enerdowce i inne ludzie” były nominowane do Nike i Nagrody Literackiej Gryfia w 2012 r. Biograficzną powieść o Marii Komornickiej/Piotrze Właście „Inna od siebie” nominowano do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Mieszka w Berlinie.
Justina Helbig – urodzona w Zagłębiu Ruhry, absolwentka psychologii na Uniwersytecie w Sheffield w Wielkiej Brytanii, coach i mentorka ze specjalnością relacji rodzinnych i partnerskich. Debiutowała w 2006 r. opowiadaniem „Anders als alles” wyróżnionym w szwajcarskim konkursie literackim, pierwszy wiersz opublikowała w berlińskim „Tagesspiegel”. Prowadzi m.in. doradztwo psychologiczne dla Biura Polonii w Berlinie.
Zaryzykowałyście szczerość. Wasza książka pomaga objaśnić wiele z życia kilku pokoleń nie tylko kobiet. Jak wam się z tą wspólną książką żyje?
Brygida: – Było dużo niepokoju na początku, bo pisząc książkę jednak dość osobistą, rzeczywiście ryzykowałyśmy wiele. To miłe zaskoczenie, że ludzie tak ciepło ją przyjmują. Wiele czytelniczek ujmuje autentyczność książki, a także szczerość Justyny, która „przyznaje się”, że jest w niej sobą. Po spotkaniach czytelniczki chcą rozmawiać, bardzo je ciekawi głos drugiego pokolenia migrantów w Niemczech. Tak było np. po spotkaniu w Berlinie w Polskiej Kafejce Językowej.
Justino, jesteś psycholożką, nie pisałaś nigdy zawodowo. Stąd bierze się twoja większa autentyczność? Mama jest zawodowo związana z pisaniem.
Justina: – Czytelniczkom faktycznie podoba się, że wprowadziłam do naszej powieści więcej prawdziwości. Kiedy mama zabierała się do pisania tej książki, a było między nami wtedy nie najlepiej, powiedziałam jej: „Mamo, to napisz po prostu o tym, jak jest, że jest nam teraz ciężko”. I w końcu tak zrobiła (śmiech).
Brygida: – Ja jednak się upieram, że nie jestem bohaterką, jest nią Gizela. Czuję się bardziej chórem, który też w książce występuje, świadomością autorską unoszącą się nad tekstem. Gizela to tylko jakiś aspekt mnie. Justyna się śmieje, że zawsze tak mocno to podkreślam. Pewnie robię to dlatego, że jestem literaturoznawczynią, dla mnie postać literacka zawsze jest jednak kreacją, nawet jeśli inspirację czerpię z własnego życia.
Pisałyście książkę m.in. w waszym berlińskim mieszkaniu, „mieszkaniu kobiet”, które też ma swoją historię.
Brygida: – Tak, mieszkały tu wcześniej dwie kobiety, wdowy po żołnierzach Wehrmachtu. Straciły mężów i zamieszkały razem. Czy jest w tym mieszkaniu siła kobiet? Trudno mi powiedzieć. Czasem mam wrażenie, że brakuje tu energii męskiej (śmiech), że my, kobiety, wnosimy do tej przestrzeni nie tylko swoją siłę, ale i kolektywne traumy. Może czas stąd wyfrunąć?
W powieści mamy kilka planów: relacja matki i córki, Gizela i jej tata, ona i jej były mąż, jest i jej partner, jest Selina i jej ojciec. Sporo w książce tęsknoty za przyjazną męskością.
Brygida: – Faktycznie tak jest. Przy czym relacja matki i córki jest w książce oczywiście pierwszoplanowa, obie świadomie nad nią pracują – piszą, rozmawiają, śmieją się i kłócą. Inne ważne postacie to rodzice Gizeli. Ona sama znajduje się pośrodku, między córką a rodzicami. Z nimi nie może już raczej pracować nad relacją, to zupełnie inne pokolenie. Ale i te relacje są głębokie i ciekawe, także w nich nie brakuje poczucia humoru, mimo trudnych przeżyć i świadomości bliskiego odejścia. Uznałam, że warto opisać problem opieki nad starzejącymi się rodzicami, aby pokazać, w jak trudnej sytuacji znajdują się dzieci, same już w słusznym wieku. Często są pełne
Czy dzieci są dziś mniej samodzielne niż kiedyś ich rodzice?
Dr Magdalena Śniegulska,
psycholożka
Jeśli pomyśleć o dzieciach z mniejszych miast czy wiosek, to jest tam jednak bardzo duża samodzielność i odpowiedzialność. Część tych dzieci potrafi także stanowić duże wsparcie w życiu domowym. Ale jest też grupa dzieci, których rodzice przyjęli model wychowawczy, gdzie zadanie dorosłego polega na tym, aby dziecku ułatwiać życie, bo dzieciństwo to taki czas, w którym w ogóle nie powinno się doświadczać trudniejszych stanów emocjonalnych. Paradoksalnie badania pokazują, że właśnie te dzieci mogą wyrosnąć na ludzi niezwykle lękowych, którzy mają obawy wobec świata zewnętrznego, ponieważ rosną w przekonaniu, że nie poradzą sobie bez rodzica. Tymczasem samodzielność jest bardzo ważna. Już dwulatki domagają się, aby różne rzeczy robić samemu. Samodzielność w działaniu daje poczucie, że w różnych sytuacjach sobie poradzę. Dlatego wywiązywanie się z obowiązków jest istotnym elementem życia psychicznego.
Witold Pizło,
dyrektor Domu Kultury Stokłosy, animator kultury
Z licznych obserwacji, a szczególnie z aktywności na zajęciach plastycznych, można wywnioskować, że dzieci są dzisiaj mniej samodzielne i sprawne pod względem manualnym niż poprzednie pokolenia. Po pierwsze, nie rysują tak dobrze jak dzieci, które nie wychowywały się w erze smartfonów. Po drugie, nie mają takiego zapału do uczestniczenia w zajęciach i trudno u nich o skupienie, nawet jeśli przedmiot, którym mają się zajmować, leży w kręgu ich zainteresowań. Wraz z kadrą dydaktyczną z zaniepokojeniem obserwujemy ten powiększający się deficyt skupienia. Kiedyś dzieci nie potrzebowały tylu przerw. Nie jest to jednak objaw lenistwa, raczej wynik tego, że dziś w lwiej części codziennych obowiązków są wyręczane przez rodziców.
Arkadiusz „Jaksa” Jakszewicz,
stand-uper, animator kultury
Z perspektywy animatora kultury widzę, że komputeryzacja odciąga ludzi od zajęć manualnych. To nie dotyczy tylko dzieci. Pamiętajmy, że to dorośli projektują oprogramowanie i świat, który ulega coraz większej cyfryzacji. Trudno obwiniać dzieci, że siedzą więcej przed ekranem. Szczególnie że ten cyfrowy świat jest zaprojektowany tak, aby wciągać. Poza tym kiedyś dostęp do cyfrowej rozrywki był trudniejszy, np. aby pograć na automatach, trzeba było pojechać do salonu gier, czekać w kolejce. Tymczasem zabawy wymagające zdolności manualnych nie są dzisiaj opłacalne dla biznesu. Na szczęście ciągłe granie też wreszcie się nudzi. Nie warto również uogólniać, że każdy siedzi dziś przy komputerze. Wszystko jest kwestią dawanego dziecku przykładu. Z aktywności analogowych można czerpać nawet więcej radości niż z grania, tylko najpierw trzeba to dziecku pokazać.
Tu handluje się dziećmi
Portugalia to centralny punkt transferowy międzynarodowych sieci
Od ponad dekady władze Portugali informowały o szerzeniu się w ich państwie handlu dziećmi. W marcu 2025 r. w ciągu zaledwie 10 dni dwukrotnie udowodniono, że ten proceder trwa w najlepsze. Dwa incydenty, najpierw na lotnisku w Lizbonie, a następnie na lotnisku w Porto, unaoczniły policji sposób działania międzynarodowych sieci, które wykorzystują Portugalię jako punkt przerzutowy dla dzieci z Angoli,
Gwinei, Konga lub Ghany do krajów europejskich, takich jak Francja, Belgia i Szwajcaria.
W sumie w 2024 r. na lotniskach w Portugalii zatrzymano 24 nieletnich. Nastolatki, głównie z krajów portugalskojęzycznych, przybywające w towarzystwie przemytnika i z fałszywymi dokumentami, były wysyłane do nielegalnej adopcji, fałszywych akademii piłkarskich lub zmuszane do żebractwa.
Dzieci z Angoli na sprzedaż
Pierwszy przypadek: 11 marca 2025 r. Po przeszło siedmiogodzinnym locie z Luandy 40-letnia kobieta pochodzenia portugalsko-angolskiego i 15-letni Angolczyk przygotowują się do przekroczenia granicy na lotnisku Portela w Lizbonie. Nastolatek ma przy sobie portugalski jednolity dokument podróży (wydawany w trybie pilnym obywatelom Portugalii, którzy znajdą się za granicą bez dokumentów), który po wjeździe do kraju umożliwi mu uzyskanie portugalskich dokumentów i prawo do swobodnego przemieszczania się w obrębie strefy Schengen.
Tożsamość chłopca wzbudza wątpliwości funkcjonariuszy Policji Bezpieczeństwa Publicznego. Zostaje wezwana krajowa jednostka antyterrorystyczna policji sądowej – podróż Angolczyka, który miał wylądować we Francji, kończy się na lizbońskim lotnisku.
„Z tego, co rozumiemy, ta obywatelka umieszczała dziesiątki angolskich dzieci w Europie z fałszywymi dokumentami i korzystała z tej drogi co najmniej od 2020 r. Robiła to nawet w czasie pandemii. Zarabiała na tym. Otrzymywała 4 tys. dol. (3,7 tys. euro) za dziecko”, podano w oficjalnym komunikacie policji sądowej.
Przemytniczka była tylko jednym z ogniw w łańcuchu – odpowiadała za transport ofiar, podobnie jak „muły”, ludzie transportujący narkotyki z miejsca pochodzenia do miejsca przeznaczenia.
„Dzieci często trafiają do rodzin mających takie samo obywatelstwo jak one – te adoptują je lub przyjmują po to, by uzyskać pomoc państwa, która może sięgać 1,5 tys. euro miesięcznie na osobę. Gdy liczba dzieci wzrasta z trójki do czwórki, pieniądze są znacznie większe. To dlatego ludzie kupują dzieci od handlarzy”, czytamy w tym samym źródle.
Drugi przypadek: 22 marca 2025 r. 48-letni Angolczyk przybywa









