Tag "filozofia"
Albo dobrze, albo wcale
Czy w Polsce już nie obowiązuje reguła, że o zmarłych mówimy tylko dobrze?
Maksyma de mortuis nil nisi bene (o zmarłych albo dobrze, albo wcale) w istocie pochodzi z Grecji. Uważa się, że jej autorem był Chilon ze Sparty – jeden ze słynnych siedmiu mędrców. Republika Rzymska przyswoiła tę normę najprawdopodobniej w okresie III-I w. p.n.e. Niemniej jednak podkreślenie jej znaczenia i wagi nastąpiło dopiero za sprawą rozwoju chrześcijaństwa, a więc w okresie schyłkowym Cesarstwa Rzymskiego oraz po jego upadku.
Geneza tej maksymy odsyła zatem do wspólnot politycznych opartych na zasadzie równości obywateli (pomimo różnic w zajmowanej przez nich pozycji i charakterze ustrojowym danej jednostki politycznej), następnie zaś dokonuje się jej recepcja w kulturze chrześcijańskiej, co, rzecz jasna, ma konsekwencje. Chrześcijaństwo bowiem wzbogaca ją o namysł nad równością wszystkich ludzi wobec nieuchronności śmierci oraz przekonanie, że to Bóg, nie człowiek, jest ostatecznym sędzią zmarłego.
Norma obyczajowa
Zanim rozważymy kwestię obowiązywania normy „o zmarłych albo dobrze, albo wcale” na polskim gruncie, zastanówmy się nad jej charakterem, znaczeniem i rolą.
Przede wszystkim jest to norma obyczajowa. Jakkolwiek bezczeszczenie zwłok jest prawnie zakazane, to już „bezczeszczenie” pamięci o zmarłym nie wywołuje skutków prawnych. Znaczenie tej maksymy dotyka przy tym fundamentów relacji społecznych, które w założeniu powinny być oparte na wzajemnym szacunku i uznaniu. Wszak samo stwierdzenie, że nie mówi się źle o zmarłym, sugeruje, że istnieje relacja, i to wzajemna, która oznacza, że dana osoba żyła w danym społeczeństwie i jako taka wywierała wpływ, pozytywny lub negatywny, na otoczenie. Zastosowanie tej maksymy wobec śmierci osoby, która żadnego wpływu na nas nie miała i nic nie wiemy na jej temat, byłoby mało sensowne.
Co wyraża swoisty gest powstrzymywania się przed wypowiadaniem negatywnych komentarzy na temat osoby, która odeszła? Z jednej strony, elementarną solidarność i zrozumienie wobec kondycji ludzkiej tego, że nasze życie ma kres. Według Heideggera nasza egzystencja jest byciem-ku-śmierci, wywołującym w nas trwogę. Zdecydowanie jest pewien wymiar egzystencjalny w znaczeniu tej maksymy. Z drugiej strony, gest ten wyraża troskę, zrozumienie, szacunek i współczucie dla bliskich osoby zmarłej. W tym znaczeniu kieruje nas on nie tyle ku refleksji nad „majestatem śmierci”, ile ku życiu tu i teraz, które dzielimy z innymi. Albo poprzez odpowiednie reakcje będziemy budowali lub podtrzymywali społeczne relacje z innymi, albo podejmiemy działania, które będą nakierowane na ich destrukcję. Pokazuje to może nie kluczową, ale istotną rolę społeczną, jaką odgrywa szacunek dla pamięci o zmarłych.
To jednak w żaden sposób nie zamyka tematu rozważań nad znaczeniem maksymy „o zmarłych albo dobrze, albo wcale”. Przeciwnie. Śmierć bowiem ma również charakter symboliczny w aspekcie politycznym. Rzecz dotyczy publicznego upamiętniania.
Pamiętani i wymazywani
Śmierć ważnych i znanych postaci związana jest z uhonorowaniem ich pamięci i dorobku. Ów akt publicznego upamiętniania oznacza nie tylko publiczne uznanie dla wartości reprezentowanych przez daną osobę, ale także performatywny proces kulturotwórczy, czyli nakierowanie na wartości, które powinny być przez dane społeczeństwo wspierane, podziwiane i reprodukowane.
W tym kontekście liczne są historyczne przykłady odrzucania dziedzictwa osoby zmarłej. W Rzymie Neron czy Kaligula zostali objęci damnatio memoriae – ich pamięć została potępiona, co oznacza, że mieli oni zostać wymazani z pamięci wspólnoty. W średniowieczu występowały tzw. procesy pośmiertne. Najbardziej znanym przykładem jest proces papieża Formozusa (IX w.), który w trakcie tzw. trupiego synodu został uznany za uzurpatora i skazany na śmierć (po śmierci). W tych wypadkach gest odrzucenia pamięci stanowi symboliczny wyraz przywrócenia ładu oraz zamknięcia okresu niepokojów i chaosu.
W związku z powyższym zasada, że nie mówi się źle o zmarłych, ma wymiar zarówno obyczajowy i moralny – można ją odnieść do relacji międzyludzkich – jak i polityczny i kulturowy. Co, siłą rzeczy, nieco komplikuje sytuację, szczególnie w przypadku takich społeczeństw jak społeczeństwo polskie
Dr Magdalena Gawin jest filozofką, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim
Nieśmiertelność
Odwieczna tęsknota ludzkości
Można śmiało założyć, że pragnienie nieśmiertelności bierze się z naszej niezgody na długość życia (które uważamy za zbyt krótkie) lub z lęku przed śmiercią. Ten lęk stanowił zaś kluczowy przedmiot zainteresowań filozofów i psychologów egzystencjalnych. Wystarczy wymienić Kierkegaarda, Heideggera, Sartre’a, Camusa, Jaspersa, Arendt, Schopenhauera czy Frankla. Większość z nich pokazywała, że jednym z podstawowych problemów, z jakimi mierzy się człowiek, jest nieuchronność końca życia. Mimo tysięcy stron zapisanych na ten temat i przemyśleń filozofów ludzkość nadal boi się odejścia w niebyt. To, co się zmieniło, to rosnąca mniej więcej od dekady wiara w naukę, która już za chwilę, za moment ma nam umożliwić odwrócenie procesów biologicznych lub nawet oszukanie śmierci.
Strach przed umieraniem
Psycholog dr Tomasz Baran wskazywał na naszych łamach: „Każdy z nas mniej lub bardziej zdaje sobie sprawę, że od chwili narodzin każda minuta przybliża do śmierci, do nieznanego końca, być może do nicości. Czy można być obojętnym wobec takiej perspektywy? Czy można się nie bać? W zasadzie historia ludzkiej myśli to historia sposobów radzenia sobie z lękiem przed śmiercią. Już starożytny filozof Epikur, znany głównie z radosnego podejścia do życia, śmiało może być nazwany egzystencjalistą, bo twierdził, że śmierci nie ma się co bać, bo tam, gdzie jest życie, nie ma śmierci, a później powracamy do chwili sprzed narodzin”.
Wspomniany Jean-Paul Sartre stwierdził: „Żadna doktryna nie jest bardziej optymistyczna – przeznaczenie człowieka powierzono jemu samemu”. Ten optymizm można traktować jako przekorę filozofa. W tym ujęciu cała decyzyjność spada na jednostkę, a to wizja równie optymistyczna, co przytłaczająca, bo okazuje się, że możemy zrobić wszystko, ale możemy też sobie to życie kompletnie zmarnować.
Od lat słyszymy w mediach o kolejnych milionerach i przywódcach, którzy szukają sposobu na nieśmiertelność. Największym mitem okazało się zamrożenie głowy Walta Disneya. Według jego córki legendarny twórca Myszki Miki mógł nawet nie wiedzieć, co to jest kriogenika.
Wróćmy do współczesności: jedną z rozmów o poszukiwaniu życia wiecznego wyłapały ostatnio mikrofony tuż przed paradą wojskową w Pekinie, gdzie Władimir Putin wraz z Xi Jinpingiem rozmawiali o możliwościach przedłużenia sobie życia za pomocą osiągnięć biotechnologii. Jednym z wątków miało być drukowanie organów na drukarkach 3D. Obaj przywódcy wykazali nadmierną wiarę w możliwości przeszczepów. Xi miał stwierdzić, że narządy można przeszczepiać w nieskończoność. Teoretycznie taka możliwość istnieje. Gorzej z praktyką.
– Biorąc pod uwagę ogromny rozwój nauk biologicznych i technicznych, ludzie są skłonni ulegać pewnej iluzji dynamicznego rozwoju nauki. Tak jak kiedyś wierzyli, że rewolucja przemysłowa rozwiąże dzięki technologii większość problemów, włącznie z klimatycznymi. Na przełomie XIX i XX w. wieszczono przecież, że sterowanie pogodą to kwestia najwyżej kilkudziesięciu lat. Podobnie dziś izraelski historyk prof. Yuval Noah Harari mówi o długowieczności. Jednym z powodów takiego myślenia jest wiara w możliwości ludzkiego umysłu, która ma uzasadnienie w rozwoju nauk, ale wiara ta równocześnie ów rozwój przesadnie ekstrapoluje. Dzięki takim wizjom pojawiają się proste rozwiązania poważnych i złożonych problemów – wyjaśnia prof. Piotr Oleś, psycholog osobowości i wykładowca Uniwersytetu SWPS.
Transplantologia dostarcza nam bardzo konkretnych liczb. Rejestry medyczne prowadzone przez takie organizacje jak United Network for Organ Sharing czy European Liver Transplant Registry pozwalają określić z dokładnością do roku, jak długo funkcjonuje konkretny narząd po przeszczepie. „Termin przydatności” serca mija po ok. 12-13 latach, płuc po siedmiu, wątroba potrafi wytrzymać 20 lat, podobnie jak nerki. Kolejną barierą jest przeszczepienie mózgu, które z wielu względów nie jest możliwe. Po pierwsze, nie da się zamienić mózgów bez utraty „ja”. Kiedy z mózgiem stanie się coś, co wpłynie na umysł, już tak zostaje. Po drugie, technicznie mózgu nie da się obecnie wyjąć z czaszki i przeszczepić.
Mózg w słoiku
W książce „Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny” prof. Andrzej Szczeklik, wybitny kardiolog i humanista, wspomina, jak wiele zmian w medycynie udało mu się zaobserwować podczas kariery zawodowej. Szczeklik opisuje, jak niektóre choroby zniknęły i jak zmieniła się aparatura. Ta dynamika nauk biologicznych napędza zaś wiarę w to, że człowiek prędzej czy później stanie się nieśmiertelny. Putin i Xi nabrali się właśnie na to przekonanie.
Harari, który w swoich książkach łączy perspektywy nauk biologicznych, społecznych i humanistycznych, zapowiada, że w nadchodzących dziesięcioleciach ludzkość poradzi sobie z problemem starzenia się, chorób genetycznych, a być może nawet śmierci. Nauka ma bowiem już niebawem zaproponować odwracanie procesów metabolicznych. Za jakiś czas będziemy więc mogli zamówić kurację odmładzającą o 10 czy nawet 25 lat. Zapewne na początku będzie to szalenie drogie, ale teoretycznie dostępne dla wszystkich. Autor „Homo deus” twierdzi też, że jeśli uda nam się przedłużyć życie np. do 300 lat, zniknie problem poszukiwania sensu życia. Dziś świadomość, że życie ma ograniczoną długość, silnie oddziałuje na potrzebę uzasadnienia swojego istnienia. W „Homo deus” hasło
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Świadek wielkich transformacji
Dlaczego warto wracać do dorobku prof. Andrzeja Walickiego
20 sierpnia br. minęło pięć lat od śmierci prof. Andrzeja Walickiego, który był jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego gatunku wielkich humanistów polskich. Należał do pokolenia, które dojrzewało w okresie bezpośrednio poprzedzającym II wojnę światową, uzupełniało edukację w jej trakcie, a swoją formację światopoglądową kształtowało tuż po jej zakończeniu. Razem z nielicznymi przedstawicielami przedwojennej kadry akademickiej, którym udało się uniknąć zagłady, pokolenie to uczestniczyło w odbudowie fundamentów polskiej humanistyki oraz w odtwarzaniu edukacji uniwersyteckiej w szczególnie trudnych warunkach, w trakcie narodzin Polski Ludowej.
Prócz niewyobrażalnego ogromu strat i cierpień tamta wojna przyniosła radykalne przekształcenie przedwojennego porządku świata, z konieczności odciskając wyraziste piętno także na formach życia i sposobach myślenia w naszym zakątku tego świata. Po raz drugi za życia wspomnianego pokolenia z podobną co do rozmiarów, ale na szczęście pokojową reorientacją mieliśmy do czynienia po roku 1991, kiedy rozpadł się Związek Radziecki – jedno z dwóch mocarstw, które ukształtowały powojenny porządek światowy – co pociągnęło długą, niekontrolowaną i wciąż niezakończoną serię niewyobrażalnych przedtem konsekwencji, zarówno w skali makro, tzn. geopolitycznie, jak i lokalnie, w skali mikro.
Historyk i filozof
Andrzej Walicki był świadkiem tych wielkich transformacji. Świadkiem szczególnym, bo jako historyk i filozof był wyjątkowo wyczulony na kierunek i często ukryty sens zachodzących przemian, których znaczenie trudno uchwycić przypadkowemu uczestnikowi, zatopionemu w wirze wydarzeń i zgiełku konkurujących opowieści o nich. Ta szczególna pozycja świadka rozumiejącego wynikała nie z jakiegoś przywileju pochodzącego z zewnętrznego nadania, ale z przyjętej z rozmysłem postawy niezależnego i nie do końca zaangażowanego obserwatora, którego celem jest zbudowanie i przekazanie realistycznego, jak najbardziej obiektywnego obrazu świata. Wytłumaczenie i zrozumienie rozmaitych zaangażowań i stanowisk, pośredniczenie między nimi i negocjowanie porozumienia w sprawach istotnych dla dobra ogólnego wspólnoty obywatelskiej. Taką misję życiową wyznaczył sobie młody filozof na samym początku intelektualnej podróży przez zakorzenioną w przeszłości współczesność i taki „program” realizował do samego końca tej drogi. Urzeczywistniał go w dwóch płaszczyznach: teoretycznej, jako naukowiec skupiający się na rozumieniu historii idei, filozofii polityki i socjologii historycznej, oraz praktycznej – jako intelektualista publiczny, publicysta, polemista polityczny, świadomy, aktywny i odpowiedzialny obywatel.
Taki program dziś często jest wyśmiewany jako anachronizm, coś, co trąci antykwariatem, kurzem archiwów i książek, które podobno nie są już potrzebne, bo przecież – jak głosi bezmyślny slogan – „wszystko jest w internecie”. Dlatego coraz częściej powtarza się, że niepotrzebna jest już żadna utrwalona wiedza, nikogo nie trzeba już niczego uczyć, a zwłaszcza nie wolno pouczać; nie trzeba już niczego czytać, zapamiętywać, rozumieć, bo i tak nie ma żadnego kanonu wiedzy, żadnego wspólnego mianownika dla różnych opinii i różnych doświadczeń. Szkoła i sztuka mają tylko bawić, poznawanie jest tylko doznawaniem i doświadczaniem performatywnym, dzieci i studenci mają się uczyć od siebie samych we wspólnej interakcji, a wszelkie zadania intelektualne wydajniej, pewniej i szybciej rozwiąże za nas sztuczna inteligencja.
Tak oto w ciągu zaledwie dwóch pokoleń, wyzwalając się z utopii komunistycznej, rzuciliśmy się w utopię neoliberalną, a ostatnim naszym mitem zbawicielskim jest ślepa wiara w nieograniczone możliwości technologii, nieskończoną moc obliczeniową komputerów i bezbłędne algorytmy maszynowego uczenia AI.
Ślepe narzędzie
Nie wierzymy też w racjonalne myślenie jako metodę rozstrzygania konfliktów, pokładając całą nadzieję w zbrojeniach,
Powiastki filozoficzne Bronisława Łagowskiego
Są najlepszym antidotum na stare i nowe trucizny myślenia i życia politycznego w Polsce oraz na jad polskiej polityki historycznej
Kto pasjonuje się polityką, a łaknie realistycznego spojrzenia na rzeczywistość polityczną, znajdzie ogromną przyjemność w lekturze wydanych niedawno dwóch wyborów pism Bronisława Łagowskiego, rozproszonych w latach 1991-2019 w czasopismach, głównie w „Przeglądzie”. Zebrane razem w tomach „Czy Polskę stać na niepodległość?” (Universitas) oraz „Czy narody mają honor?” (Fundacja Oratio Recta) mogą stanowić swego rodzaju elementarz realistycznego myślenia o polityce i jednocześnie nietuzinkowy podręcznik propedeutyki filozofii politycznej.
Wieloletnim czytelnikom „Przeglądu” nie trzeba specjalnie objaśniać dzieła Bronisława Łagowskiego, ponieważ przez wiele lat dla większości prenumeratorów – a kto wie, czy nie dla wszystkich – cotygodniowa lektura ich ulubionego tygodnika obowiązkowo rozpoczynała się od strony z wyczekiwanym felietonem krakowskiego filozofa. Niech więc poniższe słowa będą zachętą dla jego nowych czytelników.
W ciągu kilku dekad uzbierało się ponad tysiąc wyjątkowych utworów, trudnych do sklasyfikowania gatunkowego, bo już na pierwszy rzut oka widać, że teksty te to coś więcej niż felietony. Nie będzie błędem uznanie ich za niefabularyzowane, miniaturowe powiastki filozoficzne. Forma literacka opowieści filozoficznej (le conte philosophique) powstała w dobie oświecenia we Francji jako wyraz krytyki społecznej i napomnienie rządzących (króla, parlamentu, kleru) czy – mówiąc ogólniej – możnych tego świata odpowiedzialnych za jego kształt, za obecne w nim błędy, zagrożenia i zło. Dla zmylenia cenzury i z chęci uniknięcia odwetu z ich strony, opisując współczesne realia, autorzy posługiwali się formą fabularną, bajkową, alegoryczną, ale niekiedy powiastka odnosiła się też do rzeczywistych wydarzeń, np. wojen, których znaczenie i konsekwencje wykraczały daleko poza czas ich trwania. Każda z tak opowiedzianych historii służyła za ilustrację pewnej ogólnej zasady dotyczącej moralności politycznej, mechanizmów życia społecznego, zalet i wad ustrojów politycznych czy uniwersalnych aspektów wojny.
W naszych czasach pisarze zajmujący się krytyką polityczną nie muszą się obawiać ani cenzury, ani odwetu władz i tym samym nie muszą już posługiwać się kostiumem historycznym czy fabułą bajkową przy wyrażaniu swoich ocen, obaw lub przestróg.
Punktem wyjścia każdej opowiastki Łagowskiego jest więc jakieś konkretne zjawisko społeczne, zdarzenie historyczne, wydarzenie polityczne, znacząca wypowiedź polityczna lub nośna opinia publicystyczna, które ogniskują uwagę społeczeństwa i zarazem są ilustracją realnych – choć często nieuświadamianych lub opacznie rozumianych – problemów, dylematów, ryzyka, przeszkód czy też ukrytych lub lekceważonych przejawów zła lub poważnego zagrożenia politycznego z punktu widzenia jakości, trwałości i bezpieczeństwa państwa.
Powiastki filozoficzne Łagowskiego nie są więc bajkami, alegoriami czy legendami, ale – paradoksalnie – odnoszą się prawie zawsze do zjawisk społeczno-politycznych, które w polskich realiach ubrane są w jakiś bajkowy, fałszywy kostium „historyczny”. O Polsce mówi się w świecie, że to kraj, w którym – w odróżnieniu od państw zachodnich – ludzie żyją historią, w którym historia jest ciągle obecna. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jeśliby wziąć pod uwagę dwa fakty. Po pierwsze, Polska, przez długi okres nie mając państwowej formy istnienia, siłą rzeczy kompensowała ten brak, żyjąc zastępczo swoją historią. Po drugie, polskie zapóźnienie cywilizacyjne powodowało przesadne skupienie się na „chlubnej historii narodowej” w reakcji obronnej na kompleks niższości. (Dlaczego Francuzi nie muszą nikomu udowadniać, że Kartezjusz, który większą część dorosłego życia spędził w Holandii, a umarł w Szwecji, był Francuzem, podczas gdy my niemal każdemu napotkanemu cudzoziemcowi usilnie wbijamy do głowy nieco kłopotliwą polskość Kopernika, Chopina i Skłodowskiej-Curie?).
Problem z tego rodzaju spojrzeniem na rzeczywistość jest jednak taki, że jest ono skrzywione – w obu wymienionych okolicznościach mamy do czynienia nie z realną historią, taką, jaka była, lecz z mitologią, z historią taką, „jak my ją rozumiemy”, a więc z bajką czy też – jak się dzisiaj mówi – „narracją” historyczną. I o ile realna historia jest najlepszą nauczycielką dobrej polityki, o tyle historia sfabularyzowana, podkolorowana, ubrana w wymyślne, ale fałszywe teorie jest dla polityka najgorszym kierunkowskazem, jaki tylko można sobie wyobrazić. Jest także przeszkodą, zbędnym gorsetem i balastem dla obywateli, którzy chcą rozpoznawać w otaczającej ich rzeczywistości realne problemy i zagrożenia oraz autonomicznie formułować racjonalne oceny procesów, postaw i programów politycznych. Prócz wypaczonej historii na polskiej polityce ciąży balast błędnych, anachronicznych lub nieracjonalnych wizji polityki i polskiej racji stanu, zaczerpniętych z prawdziwej polskiej historii. Poglądy, programy i wizje strategiczne, którymi powinni się zajmować już tylko zawodowi historycy, mają w Polsce przedłużone życie i w obecnych realiach, zupełnie odmiennych od historycznych, nadal wyznaczają sposoby i kierunki myślenia polskiej klasy politycznej. Nie dopuszczając odstępstw od przyjętych a priori fałszywych aksjomatów, polska klasa polityczna, wsparta przez dokooptowane młode kohorty dziennikarskie, umacnia się w swoim zbiorowym solipsyzmie i wywiera presję – posługując się w tym celu całym aparatem państwa – na opinię publiczną, tłumiąc czy wręcz uniemożliwiając autentyczną debatę nawet wśród podmiotów kompetentnych i powołanych do wypowiadania się w najważniejszych sprawach publicznych.
Zebrane w tych dwóch książkach felietony-przypowiastki filozoficzne są najlepszym antidotum na stare i nowe trucizny myślenia i życia politycznego w Polsce oraz na jad polskiej polityki historycznej.
Bronisław Łagowski, Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019, Universitas, Kraków 2024
Bronisław Łagowski, Czy narody mają honor?, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2024
Nieodwzajemniona miłość do Inżynierskiej 6
Każdy czas ma swoją poetykę, a artyści są najmniej szkodliwymi stworzeniami na ziemi
Andrzej Fogtt – artysta malarz, dyplom uzyskał w pracowni prof. Zdzisława Kępińskiego i prof. Magdaleny Abakanowicz.
Pańskie nazwisko można kojarzyć ze sławnym pieśniarzem łączącym lata międzywojenne z PRL, Mieczysławem Foggiem. Chyba jednak nie jesteście spokrewnieni?
– Opowiem zabawną historię. Pamiętam, że mój ojciec bardzo Fogga przedwojenne piosenki lubił i cenił wybitny talent. Później, gdy studiowałem w Poznaniu, przyjeżdżałem czasem do Warszawy. Kiedyś, czekając na pociąg powrotny na Dworcu Głównym, ujrzałem na peronie Mieczysława Fogga, który też wybierał się do Poznania. Przedstawiłem się i powiedziałem, że nasze nazwiska są podobne, tylko on ma podwójne G, a ja podwójne T. Artystę ucieszył ten zbieg okoliczności – zaprosił mnie do Warsu, gdzie przegadaliśmy całą drogę.
Interesują pana ciekawi ludzie. Dlatego założył pan, na wzór Witkacego, malarską firmę portretową?
– Coś w tym jest. Namalowałem ponad 4 tys. portretów, a Witkacym, który wykonał 400 czy 500 portretów, zająłem się nie tylko jako malarzem i pisarzem. Uwielbiałem jego filozofię sztuki. Po wizycie w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku, gdzie znajduje się największa kolekcja jego prac, zinterpretowałem ok. 150 portretów na podstawie 40 Witkacowskich obrazów. Fragment tej kolekcji był pokazywany w kilku galeriach, wydałem także specjalny album dokumentujący kolekcję. Dla żartu stworzyłem też regulamin mojej firmy portretowej. Dokonałem w nim humorystycznego nawiązania do regulaminu Witkacego, uprościłem warunki korzystania z moich usług, nie wprowadziłem poza tym kategorii portretów A, B, itd. Nie znajdziemy tam również pojęcia portretu „wylizanego”. Pozostał natomiast warunek, że osoba portretowana nie ma na temat mojej pracy nic do powiedzenia.
Do Witkacego nawiązałem także, pisząc libretto musicalu i powieści „Nienasycenie”. Obecnie razem z jednym ze znanych reżyserów i kompozytorów pracujemy nad tym spektaklem. Jak wszystko dobrze pójdzie, zdążymy go pokazać na 140. urodziny artysty. Libretto to głównie moje wiersze, które powstały w latach 90. Inspiracją do niego były postacie licznych żebraków, którzy w owym czasie pojawili się na ulicach Warszawy. Utwór zaczyna się w latach 30. – wtedy pojawią się fragmenty „Nienasycenia”. Druga część ukazuje proces transformacji po rewolucji Solidarności. Rozmaite obserwacje – recytowane i śpiewane – prezentowane są na balu U Goryla na ulicy Pięknej. To jest coś, jakby Witkacy w snach Fogtta tworzył dla rozbawienia girlasów.
Zapowiada się ekscytująco. Poza Witkacym interesował pana angielski malarz Francis Bacon – widziałem, że też go pan portretował.
– Poznałem go osobiście w pewnej knajpce rybnej w Londynie. Był tam również inny malarz brytyjski, Lucian Freud. Przedstawiłem się jako malarz z Polski. Poprosił, bym szybko naszkicował jego twarz. Trwało to jakieś trzy sekundy. Spojrzał i powiedział: świetne, zostań z nami. Nawiązała się rozmowa. Okazało się, że takie nazwiska jak Feliks Topolski czy Józef Czapski wcale nie są im obce. W przypadku Bacona interesowała mnie jego specyficzna sztuka portretowania i sposoby deformacji, stosowane wcale nie z formalnych powodów, ale jako wynalazek malarski, stylistyczny. Bacon obrazował świat psychiczny danej osoby, stanowiący zarazem metaforę rzeczywistości.
Spośród słynnych twórców współczesnych natknąłem się też na Balthusa, a właściwie legitymującego się polskim pochodzeniem Balthasara Klossowskiego de Rolę. Zainteresował się moimi pracami, gdy zobaczył mój katalog – zaprosił mnie nawet na swoje urodziny do Szwajcarii. W tym czasie żyłem z dnia na dzień, doskwierała mi bieda, obrazy się nie sprzedawały. Nie stać mnie było nawet na bilet do Poznania, a co dopiero do Szwajcarii. Odpisałem, że jestem chory i niestety nie mogę przyjechać na tak wspaniałe zaproszenie. Ten kiepski okres trwał kilka lat.
Nie powstrzymało to jednak pańskiej pasji do malowania portretów.
– Nie zarzuciłem tego zajęcia do tej pory, zwłaszcza że wśród współczesnych malarzy nie widać wielu chętnych do portretowania. Coś takiego się stało, że sztuka portretowa w Polsce jest bardzo fragmentaryczna. A przecież portrety malowali Edward Dwurnik czy Stanisław Baj. Mnóstwo moich portretów to wizerunki ludzi polskiej kultury, literatów, reżyserów. Są wśród nich zarówno żyjący, jak i nieżyjący, z którymi odczuwałem pewną wspólnotę, interesowałem się ich twórczością i wychowywałem na ich dziełach. W tej grupie znalazł się Jan Matejko, są trzy portrety Jacka Malczewskiego, portrety przyjaciół Erny Rosenstein, Eugeniusza Markowskiego, Franciszka Starowieyskiego, Henryka Berezy, Władysława Hasiora, a także Władysława Strzemińskiego czy Katarzyny Kobro – właściwie cała polska elita artystyczna. Na swojej drodze spotkałem wielu niezwykłych ludzi, także teatru i filmu: Wojciecha Pszoniaka, Janusza Gajosa, Janusza Głowackiego, Andrzeja Wajdę i wielu innych.
Wypracował pan przez ponad 50 lat aktywności artystycznej charakterystyczny, wyrazisty i rozpoznawalny styl.
– W ogóle nad tym nie pracowałem. Zajmowałem się robotą, a niepowtarzalny styl kształtuje się w pracy i wynika ze sposobu widzenia rzeczywistości.
To coś wychodzące z impresjonizmu, puentylizmu, czy ma jakąś własną nazwę?
– Ktoś powiedział, że to fogizm, ale nie stosowałbym takiego terminu.
Jaki jest pański stosunek do podziału na abstrakcję i figurację?
– Według mnie abstrakcja nie istnieje. To termin stworzony sztucznie. Kandinsky twierdził, że wszystko, co można nazwać – istnieje. Jest np. malarstwo bezprzedmiotowe, zestawy kolorów, plam, linii itd., są figury geometryczne, kwadraty
Siła strachu
Po zamachach 11 września 2001 r., kryzysie z 2008 r. i pandemii COVID-19 jesteśmy bardziej lękliwi niż kiedykolwiek wcześniej
Mieszkańcy Marshall Heights, dzielnicy położonej w południowo-wschodniej części Waszyngtonu, żyją ze świadomością wszechobecnej groźby przemocy z użyciem broni. Jak oznajmiono w dotyczącym tej dzielnicy reportażu, który ukazał się w gazecie „The Washington Post” w 2021 r., „Strach jest częścią życia”.
W Hongkongu w czerwcu 2020 r. przyjęto ustawę o bezpieczeństwie narodowym w celu stłumienia antyrządowych protestów. Wymijająco zdefiniowane czynności, od „sabotażu” aż po „zmowę z zagranicznymi siłami”, sklasyfikowane są jako przestępstwa, za które można spędzić w więzieniu całe życie. „Zdolność wywołania u kogoś strachu to najtańszy i najefektywniejszy sposób, aby go kontrolować”, powiedział BBC Jimmy Lai, wydawca prasowy i prodemokratyczny aktywista, zanim wtrącono go do więzienia, a Ai Weiwei, chiński artysta i aktywista żyjący obecnie jako dobrowolny emigrant w Portugalii, stwierdził: „Życie w strachu jest gorsze niż utrata wolności”.
W tym czasie rosyjskie czołgi T-64 i myśliwce SU-27 wkraczały na terytorium Ukrainy. „Jestem w Kijowie i sytuacja jest przerażająca”, przekazała światu ukraińska dziennikarka po tym, jak obudziła się przy hałasie bomb i syren. Napisała również: „Czuję, jak strach wkrada się w moje trzewia, tak jakby może sam pan Putin złapał moje serce i je ścisnął”. „Nie boimy się niczego i nikogo”, oznajmił ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski podczas konferencji prasowej nadawanej z jego bunkra w obleganej stolicy, podczas gdy w Ukrainie zaczynała się wojna.
Natomiast od marca 2020 r. kiedy Światowa Organizacja Zdrowia oświadczyła, że gwałtownie rozprzestrzeniający się koronawirus wywołał pandemię, ogromna część świata została ogarnięta koronafobią, czyli „nowo powstałą fobią charakterystyczną dla wirusa COVID-19”.
Strach wywołują jednak nie tylko przestępstwa z bronią w ręku, autokratyczne rządy i choroby wirusowe, ale również terroryzm, cyberataki, rządowe spiski, imigranci, bankructwo, zmiany klimatu i wiele innych. Przeprowadzony w 2022 r. w Stanach Zjednoczonych sondaż wykazał, że wśród dziesięciu rzeczy, które w Amerykanach wzbudzają największy lęk, znajdują się: korupcja polityków, śmierć lub choroba bliskich osób, nuklearny atak ze strony Rosji, udział USA w wojnie światowej, finansowy i ekonomiczny krach, zanieczyszczenia i wojna biologiczna.
Jak napisał filozof Brian Massumi, „znaturalizowany strach, wszechogarniający strach czy nieodłączna klimatyczna trwoga” stały się powszechnym, „konsternująco emotywnym muzakiem”, który być może zostanie zapamiętany jako „znak rozpoznawczy” naszych czasów. Uważa się, że nowoczesne technologie, a przede wszystkim rozwój internetu wraz z wiadomościami nadawanymi 24 godziny na dobę, umożliwiły odległym zagrożeniom przekraczać granice z niespotykaną wcześniej prędkością. Po zamachach 11 września 2001 r., finansowym kryzysie z 2008 r. i pandemii COVID-19 jesteśmy bardziej lękliwi niż kiedykolwiek wcześniej.
Być może powinniśmy przypisać część tych obaw „ignorowaniu prawdopodobieństwa” zachodzącemu wtedy, gdy potencjalne ryzyko wywołuje w nas tak intensywną reakcję emocjonalną, że ignorujemy prawdopodobieństwo wystąpienia danych zdarzeń. Zgodnie z hipotezą „niechęci do straty”, opracowaną w ekonomii behawioralnej w celu wyjaśnienia procesu podejmowania decyzji oraz ryzyka, przejawiamy większą tendencję do zamartwiania się o uniknięcie strat niż o osiąganie zysków i nasze obawy o to, że coś potoczy się źle, są większe niż nasze nadzieje, że sprawy mogą się poukładać.
Niektóre lęki wynikają, co prawda, z realnych zagrożeń, lecz inne wydają się wyolbrzymione, a nawet wyimaginowane. Można by zatem zaobserwować dysonans między mnożącymi się obawami a dowodami, że początek XXI w. jest prawdopodobnie najbezpieczniejszym okresem w historii, biorąc pod uwagę średnią długość życia i znaczące ograniczenie skrajnego ubóstwa oraz wojen, nawet jeżeli w wielu miejscach na świecie nadal istnieją rażące nierówności i szerzy się przemoc. Jednak w 2022 r. Bank Światowy oświadczył, że globalny proces zwalczania ubóstwa zatrzymał się, a w skrajnej biedzie żyje ponad 700 mln ludzi – większość z nich w Afryce Subsaharyjskiej. (…)
Strach jest środkiem pozyskiwania władzy
Fragmenty książki Roberta Peckhama Strach. Inna historia świata, przeł. Aleksandra Ożarowska, Znak Horyzont, Kraków 2024
W drodze do piekła
Jaka temperatura panuje w piekle? Niestety, nie ma na ten temat żadnych informacji. Trochę szkoda, bo konkrety robią zawsze wrażenie – gdybyśmy mogli coś ustalić, może byłoby na świecie trochę więcej pokory. Zapowiedź kar ostatecznych do nikogo dziś już nie przemawia, ale kaskady ognia – owszem. Po pożarze w Los Angeles (Miasto Aniołów zmienia się w piekło?) wiemy, że z ogniem nie ma żartów.
Poruszamy się we mgle – jesteśmy w drodze, pokonujemy zakręty, ale ciągle nie widzimy celu. Mam na myśli kwestię rozliczeń. Ci, którzy pociągali za sznurki, wciąż czują się bezkarni. Śledztwa ruszają z miejsca, ale dość opieszale. Źle to wygląda. Rośnie siła zawiedzionych nadziei. Czy nie wyczerpie się w końcu cierpliwość tych, którzy obdarzyli rządzących kredytem zaufania?
Szukając podniety, która mogłaby rozwiać moje ponure myśli, postanowiłem zwrócić się w stronę ludzi, ale z ludźmi – jak wiemy – bywa różnie, nie zawsze można spotkać tych właściwych. Na szczęście są jeszcze książki, poza tym ich autorzy to też ludzie, przynajmniej tak było do niedawna, dziś jest jeszcze ChatGPT, który ma olbrzymi potencjał twórczy. Przekonałem się o tym na własnym przykładzie, oceniając eseje studentów – bywało, że w bibliografii odnajdywałem swoje prace, których nigdy nie napisałem. Jestem dumny.
Wracając do spraw ognia i smoły, wyjaśniam: kieruje mną prosta ciekawość. Wsłuchując się w lamenty pokonanych, w ich skargi na „prześladowania” – oznaczające zniesienie klauzuli bezkarności obejmującej świat pisowskiej władzy – zacząłem się zastanawiać, w czym przejawiła się jej najgłębsza nikczemność, jak wyglądało apogeum zła. Odpowiedź podsunął mi Arthur Schopenhauer, filozof, który miał wielki dar wysłowienia i o rzeczach najbardziej zawiłych potrafił mówić z wyczuciem i wdziękiem.
Od czasów greckich wiemy, że cnotą naczelną jest sprawiedliwość. Jaka kara spotkać może tych, którzy jej zaprzeczą? Według Schopenhauera najbardziej nikczemnym uczynkiem jest „niesprawiedliwość podwójna”, a więc niesprawiedliwość połączona ze zdradą. Na przykład „kiedy najęty przewodnik zabija, zaufany stróż okrada”. To są przypadki „świętokradztwa, wobec którego sami bogowie zakrywają swe oblicza”. Schopenhauer przypomina:
Wczoraj, dziś i jutro
W jednej z audycji ekonomicznych TOK FM zaproszona dziennikarka wyraziła zdumienie wielomilionowymi (w skali roku) zarobkami prezesów działających w Polsce banków. I nie chodzi tylko o banki z afiliacjami zagranicznymi (kto bogatemu zabroni?) ale także o polskie instytucje finansowe. Dziwne to? Ależ skąd, bo zaczęło się już dawno, z chwilą przejęcia przez Włochów banku PeKaO, którego ówczesny prezes (były premier z post-solidarnościowego nadania) Jan Krzysztof Bielecki zarabiał mniej niż jego przysłany z Włoch wiceprezes. Bodaj od tamtego czasu nasi bankowcy (patrz Morawiecki) pilnie zrównują swoje zarobki z zarobkami „zachodnich ekspertów” zatrudnionych na podobnych stanowiskach.
W stronę globalizacji
I nie warto by sobie zawracać głosy sprawą, gdyby nie był to element szerszych zjawisk – globalizacji, oraz umacniania się nowej klasy posiadaczy, procesu łatwo zauważalnego w krajach o autorytarnym charakterze władzy, ale obecnego w skali światowej, także w krajach gdzie demokracja parlamentarna trzyma się dobrze. Z pozoru, niestety…
Zdumienie dziennikarki podszyte było, wyrażonym zresztą przez nią przekonaniem, że takie zjawiska nie mieszczą się w „rynkowym charakterze kapitalizmu”! No bo niby dlaczego my, klienci, płacimy ogromne pieniądze ludziom, jedynie z racji zajmowania określonej funkcji, która tylko z rzadka ma przełożenie na realną gospodarkę firmy.
Kapitalizm? Jaki znowu kapitalizm?
Tu na moment chciałbym wrócić do moich młodzieńczych złudzeń dotyczących istnienia w Polsce i podobnych krajach (z ZSRR na czele) „socjalizmu”, który „za horyzontem” miał „komunizm” i „koniec historii”. Warto przypomnieć, że sformułowanie „koniec historii”, z neoliberalnych pozycji, wpisał do obiegu w 1992 r. Francis Fukuyama w trzy lata po upadku Muru Berlińskiego (czyli „realnego socjalizmu”). Jako pierwszy koniec historii, wieszczył grubo wcześniej Hegel (wskazując tu datę 1809 r. – upadek feudalizmu w Niemczech pod naporem Bonapartego), takie też było złudzenie Marksa i ortodoksyjnych marksistów, którzy sądzili, że w „walce klas” zwycięzcą będzie „klasa robotnicza” (najlepiej zorganizowana w partię polityczną). A przecież Marks z Engelsem abstrahowali od własnych ustaleń (o tym, że „baza” określa „nadbudowę”) i oczywistego faktu, że zrewoltowane masy zawsze, w finale, brane są za mordę przez nowych, z pozoru nieoczywistych władców.
Doskonale widać to w Chinach, gdzie „Partia Komunistyczna” zmieniła się dziś w „partię milionerów” kierowaną, wedle chińskich wielotysiącletnich tradycji, przez cesarza i jego „mandarynów”. I żeby nie było wątpliwości – niczego w tej sprawie nie krytykuję, sukcesy Chin na bardzo wielu polach, zwalczenie zjawiska masowego głodu, lawinowy postęp technologiczny to tylko dowody, że „nowa formacja społeczno – ekonomiczna” którą możemy nazwać roboczo „biurokratyzmem” jest zjawiskiem rzeczywistym i stabilnym!
Na naszym podwórku
Prawda, dało się w quasi-socjalistycznych systemach zauważyć nieusuwalne podziały klasowe, opisywane mniej, lub bardziej otwarcie przez literaturę – m.in. Huxleya i Orwella, przez socjologów w tym najszerzej znanego z autorów opisujących wyodrębnianie się władzy „menedżerów” – Burnhama, czy outsiderów polityki – po trosze Różę Luksemburg, Trockiego a potem twórcę pojęcia „nowa klasa wyzyskiwaczy” Milowana Dżilasa, niegdyś najbliższego współpracownika Josefa Broz-Tito a potem najznaczniejszego krytyka systemu.
Oczywiście nazwisk i dokonań tych myślicieli nie mógł pominąć najbardziej wnikliwy z naszych marksistów – Adam Schaff. W swojej pracy „Marksizm a jednostka ludzka” (str. 78 wyd. PWN 1965) umieścił te nurty w szufladzie z „antykomunistyczną propagandą” i zarzekał się, że „Klasa społeczna ex definitione (…) nie może istnieć w społeczeństwie, w którym została zlikwidowana prywatna własność środków produkcji.” A przecież kilka zdań dalej zauważa że „p r a w d z i w e zagadnienie nie leży w dziedzinie nazwy i kategorii socjologicznej, lecz w dziedzinie a l i e n a c j i.” (wyróżnienia Schaffa).
No i czy trzeba lepszego dowodu na „alienację” biurokracji (w tym przypadku bankowej) niż te monstrualne zarobki prezesów?
Schaff pisze dalej, w cytowanej pracy, że możliwe jest zróżnicowanie społeczne wedle pozycji w „aparacie państwa” ale szybko wycofuje się, twierdząc, że nie idzie mu o zarządzanie ludźmi, a jedynie o „aparat zarządzania rzeczami”! I trudno mu się dziwić, gdy ma się świadomość, że słowa te padają w połowie lat sześćdziesiątych. Już samo przyznanie się do znajomości tekstów autorów, którzy nie mieli „debitu” w żadnym z „demoludów” było, nawet dla profesora, ryzykowne. Zresztą jakie znaczenie ma „zarządzanie rzeczami” widzimy dziś, ale widzieliśmy też w PRL, szczególnie wyraziście w okresach kolejnych, generowanych przez sam system, kryzysów.
Pora przyznać więc, że „kapitalizm” odszedł w przeszłość mniej więcej z dobie I Wojny Światowej, gdy gospodarka czołowych państw podporządkowana została „wysiłkowi wojennemu” czyli aparatowi władzy.
Nieuchronny autorytaryzm?
Przemiany w stronę nowej formacji były nieuchronne (mimo wszystkich wahań) i z zasady realizowane w drodze budowania państwa autorytarnego z emblematyczną rolą jednostki (Stalin, Mussolini, Hitler, Antonescu w Rumunii, na Węgrzech Horthy, u nas Piłsudski). Jak się zresztą wydaje taka rola jednostki bywa przypisana do epok głębokich, jeszcze nie odczytanych przez społeczeństwa, przemian. Taką rolę odgrywał w Anglii – Cromwell, we Francji – Bonaparte, Rosję przebudował (toutes les propotions gardee) Piotr I i każdy z nich do dziś pozostaje legendą.
Dobrze jeśli wodzem staje się zwycięski generał, sławny bojownik o niepodległość, admirał ale gdy trzeba, taką rolę historia nakłada na przysadzistego typka o niedoczyszczonych butach i krzywo zawiązanym krawacie. Ciekawe czy doktor praw, którego mam na myśli zakładał zbudowanie w Polsce „nowej klasy wyzyskiwaczy”, którą zapowiadał zachwyconemu (w cześci) narodowi jako „Polaków Pierwszej Kategorii” i „Nową Elitę”?
Oczywiście wynikało z tego szybkie wyposażenie „elity” w walory finansowe i wyraziste stanowiska. Stąd mnożenie instytucji – spółek, spółeczek i fundacji dotowanych przez Państwo, oraz możliwie szeroka renacjonalizacja reprywatyzowanego wcześniej „Majątku Niegdyś Państwowego” w intencji przekazywania posad „właściwym ludziom”.
Co ciekawe – wcale nie muszą być to posady wysokopłatne, bo zawsze wskazane osoby mogą dorobić w „radach nadzorczych” przypisywanych zainteresowanym w dowolnej liczbie. Dla zbudowania poparcia społecznego wystarczy przemyślane obsadzenie, tak funkcji prezesa, powiedzmy, spółki komunalnej, jak i posady sprzątaczki osobie, która dotąd była bezrobotna!
Tu podkreślam – nie są to tylko grzechy partii politycznej o nazwie „Prawo i Sprawiedliwość”! To problem systemowy, nieodłączna cecha nowej formacji społeczno-ekonomicznej.
Że rzecz jest systemowa widać w polskich samorządach gdzie rządzą dowolnie polityczne opcje, ale i za granicą. Najbardziej czytelnym przykładem są tu Węgry – tam likwidacja systemu liberalnej demokracji odbywała się na naszych oczach, w warunkach pluralizmu politycznego i medialnego, jest też rzeczą oczywistą, że od upadku ZSRR cechy nowej formacji, z jej autorytarnym modelem władzy, przyjęła większość byłych „republik”!
Co robić?
Dobrze to czy źle? Takie stawianie sprawy przypomina narzekanie na deszcz „że pada”. Postawione pytanie powinno brzmieć – co robić, by nie zmoknąć? Każdy z nas chce żyć w nowoczesnym, dobrze rozwijającym się kraju, w którym wszystkie systemy działają praworządnie i gdzie każdy z nas, zgodnie z demokratycznymi tęsknotami (złudzeniami?) ma wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.
Kształtująca się „nowa klasa wyzyskiwaczy” ma wiele atutów. Po pierwsze jest (np. w przeciwieństwie do niegdysiejszej polskiej szlachty) klasą otwartą. Ciągle można do niej aspirować, choćby oddając do jej dyspozycji osobisty majątek (Solorz?) – zatrudniając wskazanych ludzi w swej firmie, albo przyjmując aktualnie obowiązującą w „partii” ideologię i „polityczne” zachowania (Pani Ogórek). I znów – wcale nie musi to być PiS!
Partie autorytarne wykorzystują metody składające się na „populizm” – zestaw wartości dających się bezboleśnie zaakceptować. Należy sięgnąć do „narodowej mitologii”, znanej wszystkim hierarchii i przede wszystkim do religii. To pozwala dołączyć do właściwego nurtu bez wysiłku. Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie działacza politycznego najniższego szczebla, a potem wszystko już pozostaje w Twoich rękach. Należy mocno podkreślać przywiązanie do wybranych ideałów a nade wszystko znaleźć odpowiedniego „promotora”. Już w PZPR mawiało się, że ten czy ów, jest „człowiekiem” tego lub owego i te podziały rysują się w każdej zbiorowości – od klasy szkolnej po rząd RP i różne ONZ-ty.
Skoro nas jednak interesuje „jednostka ludzka” i jej dobrostan, nie pozwalający na alienację winniśmy przyjrzeć się osobistej wolności – wolności poglądów, wyznania, wolności pracy, zachowań, wolności słowa. Jak się to ma do antynomii między heglowską historiodyceą (konieczność historyczna) a wolnością jednostki o czym szeroko pisywał Walicki odwołując się chętnie do Isaiaha Berlina, Wissariona Bielińskiego czy wielkiej literatury rosyjskiej? (Np. w zbiorze esejów „O inteligencji, liberalizmach i o Rosji” Universitas 2007)
Brak wolności słowa, poglądów i myśli blokuje rozwój twórczy jednostki i nic tu nie pomoże ani przykład rozwoju technologicznego ZSRR z jego „akademgorodkami” (polecam pyszne opowiadania Bułyczowna i Stugackich gdzie ten motyw często się przewija), ani doświadczania chińskie gdzie rozwój ma na razie źródła w rozbudowywaniu, cudzych jednak, technologii. Co będzie dalej, za lat 50? Qui virva – verra!
Tu dotykamy drugiego, fundamentalnego dla polityki problemu, czyli wejrzenia w przyszłość. Od chwili gdy lewica z niesmakiem odrzuciła futurologię marksistowską, nie pojawiła się niemal żadna próba wejrzenia poza granicę czterech lat kadencji sejmowej. Jedyny znany mi przykład to krótki tekst „Prognoza” Hieronima Kubiaka, zamykający tom esejów „U progu ery postwestfalskiej – Szkice z teorii narodu” (Universitas 2007).
Tymczasem odpowiedź na pytanie jaka będzie przyszłość, a innymi słowy „jaką przyszłość proponujemy współobywatelom”, jest kluczowa dla działalności politycznej. Prawica proponuje „neoliberalizm” czyli „niech wszystko zostanie jak jest” przy zachowaniu obecnie funkcjonujących społecznych zdobyczy. Populiści mówią właściwie to samo, swoją zachowawczą postawę podlewając jeszcze bardziej zachowawczym, religijno-patriotycznym sosem i obiecując przyjemności w niebiesiech. Istnieje tu, w obu narracjach, ogromna luka i powstaje szansa dla lewicy – odważne wejrzenie w przyszłość i ukazanie jej obywatelom, jak wyglądać winien świat za pół wieku (albo i więcej)? Jak będzie wyglądała Europa i jak w tej Europie nasz kraj? Jak będzie wyglądało miejsce w świecie dla naszych dzieci w wnuków? Czy w zindywidualizowanym społeczeństwie, gdzie jednostki wymijają się bez refleksji i niemal bez wymiany zdań, jest miejsce na rozważania o przyszłości? Kiedy partie lewicy zainicjują badania naukowe o tej tematyce? Najwyższa pora.
Uczmy młodzież krytycznego myślenia
Odpór dawany bzdurom jest u nas bardzo słaby
Dr Tomasz Witkowski – doktor psychologii, pisarz, publicysta, scenarzysta. Autor artykułów naukowych i popularnonaukowych, publikowanych w kraju i za granicą, oraz kilkunastu książek, z których cztery ukazały się w USA. Założyciel Klubu Sceptyków Polskich, członek Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów. Jest ekspertem w zakresie psychologii, krytycznego myślenia i przenikania pseudonauki do nauki.
Pana nowa książka ma tytuł „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”. Ale czy pan sam nie sytuuje siebie na pozycji guru, który radzi innym, aby nie odchodzić od rozumu?
– Ten tytuł jest rzeczywiście nieprzypadkowy. W filozofii mamy słynny paradoks kłamcy. Jeśli założyć, że na Krecie wszyscy kłamią, to gdy spotkamy Kreteńczyka mówiącego, że wszyscy jego pobratymcy są kłamcami, powinniśmy mu wierzyć, czy nie? Analogicznie, jeżeli mówię: „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”, podążanie za tą radą będzie wbrew tej radzie. Ta książka właściwie od samego tytułu zachęca, by na wszystko patrzeć krytycznie. Nawet na takie rady czy osądy rzeczywistości, które ja proponuję.
Sceptyczna wobec pana też jest ogromna część środowiska polskich psychologów i psychoterapeutów. Stał się pan w tych kręgach wręcz persona non grata.
– Można powiedzieć, że w tej chwili żyję trochę na marginesie tego środowiska. Ono nie jest zainteresowane tym, co mówię. Książka, o której rozmawiamy, została wydana dwa lata temu w Stanach Zjednoczonych. Została przetłumaczona na język koreański, a dopiero w tym roku ukazała się po polsku. Przedmowę do niej napisał wybitny amerykański psycholog Roy F. Baumeister. Od rodzimego naukowca prawdopodobnie nie uzyskałbym takiej rekomendacji.
Może pozycjonowaniem się w roli ostrego krytyka sam wyklucza się pan z tego środowiska?
– W polskim środowisku naukowym szanuje się bardziej osoby, które mogą coś zrobić dla kariery innych naukowców, niż te, które mają coś sensownego do powiedzenia. Ja od wielu lat nie pracuję na uczelni, bo wybrałem drogę popularyzatora nauki. Co za tym idzie, nie jestem w stanie nikomu zagrozić, bo nie będę recenzował doktoratów czy wniosków o granty. W Stanach Zjednoczonych, gdzie znajdują się najwybitniejsze ośrodki badawcze na świecie, sytuacja wygląda zgoła inaczej. Intelektualiści nienależący do akademii mają na nią duży wpływ. Przykładem może być popularyzatorka psychologii Carol Tavris, która jest bardzo szanowana przez amerykańskich akademików, czy w Wielkiej Brytanii Susan Blackmore. W Polsce nie potrafię znaleźć ani jednej osoby spoza akademii, która miałaby na nią podobny wpływ.
Spora część pańskiej książki dotyczy tematu dewaluacji nauk społecznych. Kiedy zaczął pan obserwować ten proces?
– Skończyłem bardzo dobre liceum, w którym nauczono mnie metodologii nauk przyrodniczych. Kiedy trafiłem na Uniwersytet Wrocławski, dowiedziałem się, że jest wiele koncepcji osobowości. Na pytanie, która jest tą prawdziwą, usłyszałem: „To zależy – każdy powinien sam ocenić i wybrać właściwą”. Było to kompletnie sprzeczne z tym, czego mnie dotychczas uczono. W naukach przyrodniczych obowiązuje jedna koncepcja, która najtrafniej opisuje rzeczywistość. I dopóki nie zostanie zastąpiona lepszą, ona obowiązuje. Na studiach okazało się, że w psychologii czegoś takiego nie ma, a dodatkowo wykładowcy zachęcali do samodzielnych wyborów tego, co nam pasuje. To budziło mój sprzeciw. Bo było wbrew temu, co wiedziałem o nauce.
Opór tego środowiska jest co najmniej zastanawiający. Cała nauka opiera się przecież na krytycznym podejściu.
– Dobrze wyjaśnia to teoria rozwoju nauki Thomasa Kuhna. Mówi on, że postęp naukowy nie dokonuje się ewolucyjnie, stopniowo, tylko raczej punktualistycznie, w formie rewolucji. Wygląda to tak, że establishment naukowy skupiony jest wokół jednego paradygmatu i broni go, póki ten paradygmat nie upadnie i nie zastąpi go nowy. Przy czym w naukach społecznych tych paradygmatów jest cała masa i niejednokrotnie są ze sobą sprzeczne. Na przykład psychoanalityk mówi, że wszystkie nasze problemy zależą od relacji z rodzicami w dzieciństwie. A terapeuta poznawczo-behawioralny, że wszystko zależy od naszego myślenia o rzeczywistości. Nie może być tak, że obie koncepcje są trafne. To nie jest prawdziwa nauka.
Jaką metodologią powinni więc posługiwać się badacze społeczni, żeby była ona wiarygodna?
– Metodologia nauk społecznych jest dość ułomna i prawdopodobnie nigdy do końca sobie z tym nie poradzimy. Natomiast najwybitniejsi psycholodzy stosują metodologię empiryczną, w której wnioski płynące z badań są formułowane na podstawie weryfikowalnych dowodów. Jest ona wystarczająco dobra, żeby formułować pewne ogólne prawidłowości. Tymczasem dziś tworzy się je głównie na podstawie sądów ludzi. Zamiast badać ich zachowanie, badamy to, co oni na swój temat mówią. Na przykład pytamy ludzi, jak często i w jakim stopniu odczuwają stres. A potem formułujemy wnioski, jakbyśmy badali obiektywny poziom stresu, którego zbadać jeszcze nie potrafimy.
Czyli badania realnego stanu psychicznego są zastępowane badaniami deklarowanego, niezweryfikowanego stanu. Z czego to wynika?
– Z nieuczciwości samych uczonych, zwykłej chęci pójścia na skróty. Tego typu zachowania są charakterystyczne dla każdego zawodu. Z przedstawicielami nauk społecznych jest jednak o tyle trudniej, że większość ludzi nie zna metodologii badań i przyjmuje za dobrą monetę te bardzo uproszczone wnioski naukowców. Choć one wcale nie dają nam obiektywnych informacji o rzeczywistości.









