Tag "himalaizm"
Jak ominąć korki na dachu
Lato trzymało do ostatniego dnia kalendarzowego, grzechem byłoby nie skorzystać – pojechałem w Tatry, te najbliższe z mojej strony, orawskie, tym razem wyjątkowo jak pan dyrektor przykazał, czyli po szlaku, no bo grani nie znałem, a farbą akurat pochlapana i dostępna dla ludności. Widoki niezrównane, trochę emocji dla turystów, nawet jakieś łańcuchy na eksponowanych stromiznach, w rzeczy samej odcinek między Przełęczą pod Dzwonem a Smutną nazywany jest Orlą Percią Tatr Zachodnich, dalsza część w rejonie Rohaczy też odważnie wyznakowana. Był słoneczny weekend, więc sporo piechurów na szlaku, mogłem wreszcie sprawdzić swoje tempo na tle innych, bo zwykle chodzę po odludziach – pod górę jest całkiem nieźle, wyprzedzam, w dół już niestety dużo gorzej, wszyscy mnie wyprzedzają, to kwestia kolan niezdrowych i stopy powypadkowej, już nie zbiegam po piargach, jeno się mozolę.
Tak czy owak, wycieczka udana, pomimo ludności na grani bezzatorowa. No i właśnie: przez cały dzień dostawałem od znajomych dramatyczne zdjęcia z polskiej strony Tatr. Gigantyczne kolejki, zatkane szlaki, trzygodzinne oczekiwanie na Orlej – to już pułapka, bo szlak jednokierunkowy i nawet jak się rozmyślisz, cofnąć się nie możesz, choćbyś dał radę ominąć pod prąd ogon piechurów wysokogórskich, samym hejtem zepchną cię w przepaść. Po polskiej stronie Tatr chodzę już tylko pod ziemią, tam korki rzadkie, chyba że się wybierze do trudnej jaskini zbyt duży zespół, wtedy łatwo
Sezon na Evereście
Często się mówi, że dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte są w dwa miesiące pobytu
Granica między Nepalem a należącym do Chin Tybetańskim Regionem Autonomicznym przecina Mount Everest na pół. Zdecydowana większość himalaistów podchodzi na tę górę od strony Nepalu. Klienci firm przewodnickich (stanowiący większość dzisiejszych śmiałków) idą trasą prowadzącą przez Przełęcz Południową – tą samą, którą pokonali Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay w roku 1953. Zanim dotrą na szczyt sięgający 8849 m n.m.p. (autor podaje wysokość Everestu na podstawie pomiaru amerykańskiego z 1996 r.), przechodzą przez pięć dobrze zaopatrzonych obozów, począwszy od bazy głównej, leżącej na dość płaskim, spokojnym terenie na wysokości 5350 m, a skończywszy na smaganym lodowatym wiatrem obozie czwartym na zawrotnej wysokości 8000 m. Obóz czwarty znajduje się na Przełęczy Południowej, czyli na obniżeniu terenu między Everestem a Lhotse – czwartą najwyższą górą na świecie.
Żeby dotrzeć do bazy głównej, zarówno trekkerzy, jak i wspinacze najpierw wykupują jeden z kilkunastu codziennych lotów z Katmandu, stolicy Nepalu, na lotnisko Tenzing-Hillary w Lukli, znajdujące się na wysokości 2860 m. Następnie przez 10 dni wędrują w górę i w dół po krętych, wąskich dróżkach i schodach zbudowanych ręcznie z bloków miejscowego granitu, korzystają z mostów linowych kołyszących się nad spienionymi rzekami zasilanymi wodą z lodowców, a wiosną, w szczycie sezonu wspinaczkowego, podziwiają różowe rododendrony w rozkwicie. Co wieczór docierają do kolejnych, coraz mniejszych wiosek, gdzie stoją stare buddyjskie świątynie, i kładą się spać w przytulnych kamiennych schroniskach ogrzewanych piecykami, w których pali się łajnem jaków. Im bliżej bazy głównej, tym bardziej krajobraz w kolorach ziemi staje się monochromatyczny: czarne skały, biały śnieg, niebieskawy lód.
Lodowiec Khumbu, gdzie znajduje się baza, wygląda jak rozległy ogród skalny, ale jest to tylko powierzchnia stale przesuwającej się zamarzniętej rzeki, która przedziera się przez otaczające ją skały metamorficzne i zostawia za sobą ich pokruszone odłamki. Gdy wędrowcy wchodzą na ostatnią morenę przed bazą, dostrzegają setki jaskrawych kopuł namiotów ciągnących się na długości około kilometra.
Ci, którzy w asyście przewodników podejmują próbę dotarcia na szczyt, zastają w bazie udogodnienia nietypowe dla miejsca tak oddalonego od cywilizacji: dywany i pufy w kopułach wypoczynkowych, szybki internet, salony masażu, dobrze zaopatrzone bary, baristów, a nawet ekrany kinowe. Wszystkie te atrakcje mają wypełniać himalaistom i przewodnikom wolny czas, bo wyprawy potrafią się ciągnąć nawet przez osiem tygodni. Często się mówi, że to dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte w dwa miesiące pobytu. Około tygodnia zajmuje podejście do obozów drugiego i trzeciego oraz na pobliskie wierzchołki, co jest potrzebne, żeby się zaaklimatyzować do nieludzkich warunków panujących na takiej wysokości. Później, gdy nadchodzi czas zdobywania szczytu – zwykle, jeśli wszystko idzie gładko, następuje to nie wcześniej niż 35. dnia ekspedycji – droga z bazy głównej na samą górę zajmuje niecały tydzień. Zejście natomiast trwa ledwie około trzech dni.
Żeby dotrzeć z bazy głównej do obozu pierwszego, trzeba pokonać najbardziej zdradliwą część lodowca, czyli tzw. lodospad Khumbu, który ciągnie się przez jakieś 2 km, przy różnicy wysokości ok. 600 m. To miejsce pełne śliskich tafli, ogromnych, chwiejnych seraków (czyli wielkich brył lodu i śniegu), a także bezdennych szczelin. Obóz pierwszy stanowi nie tyle miejsce noclegowe, ile raczej magazyn butli tlenowych i innego sprzętu, członkowie wypraw zwykle więc od razu idą dalej, do obozu drugiego. Leży on na wysokości 6400 m, w pozornie spokojnej dolinie zwanej Kotłem Zachodnim. Znajduje się tam zazwyczaj ok. 50 namiotów w miejscach osłoniętych przed wiatrem przez skalne i lodowe bloki. Wokół rozpościera się imponujący amfiteatr poszarpanych grzbietów i strzelistych wierzchołków: widać m.in. Everest, Lhotse i rzadziej odwiedzany, mniejszy – choć technicznie trudny – szczyt Nuptse. Na nieustającym wietrze trzepoczą postrzępione, wypłowiałe buddyjskie flagi modlitewne, a himalaiści chronią się przed żywiołami i popijają imbirową herbatę z cytryną w ciasnych namiotach pełniących funkcję mesy i centrum dowodzenia – a w razie katastrofy również oddziałów ratunkowych.
Teren obozu drugiego należy traktować z najwyższym respektem. Standardowo smagają go wichury, a z lawin, nawet tych odległych, docierają tu tak silne podmuchy powietrza i apokaliptyczne chmury białego pyłu, że czasem aż rozrywają
Fragmenty książki Willa Cockrella, Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata, przeł. Agnieszka Wilga, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2024
Najszybsza w Himalajach
W zgodzie z naturą staram się wejść na wierzchołek
Dorota Rasińska-Samoćko – himalaistka, skompletowała Koronę Himalajów i Karakorum, zdobywając jako pierwsza Polka 14 szczytów ośmiotysięcznych (na dwa z nich weszła dwukrotnie). Zrobiła to w niespełna trzy i pół roku, od 12 maja 2021 do 9 października 2024 r. Z zawodu jest prawniczką i dyplomatką, poza himalaizmem uprawia nurkowanie i jazdę na nartach. Napisała książki „Moja Azja. Dora na szlaku” oraz „Australia i coś więcej”.
Pani wejścia na ośmiotysięczniki wyglądały wręcz jak spacer, lekki, łatwy i przyjemny.
– Bo widzi się tylko efekt końcowy. Była to kwestia mojej wielkiej pasji, determinacji, wytrwałości i przeświadczenia, że można osiągnąć to, co na pozór niemożliwe. A także lata przygotowań, wysiłków, treningu fizycznego, budowania odporności psychicznej. I nie był to spacer. Na Dhaulagiri dwa razy zasypały mnie lawiny w miejscach, w których teoretycznie nie powinny schodzić. W pierwszym przypadku ustałam na nogach, a w drugim poniżej obozu III byłam przypięta do poręczówki i zostałam całkowicie zasypana. Prawie dwie minuty byłam pod śniegiem. Poręczówka na szczęście wytrzymała, sama się odkopałam, wyszłam z tego cało.
Na K2 przy podejściu do obozu II znalazłam się w rzece lecących kamieni, musiałam wykazać się refleksem i szybkością, żeby uciekać w odpowiednim kierunku. Trafiły mnie trzy razy – na szczęście tylko w kask i plecak. Potem, w czasie zejścia ogarnęła mnie biała ciemność, wówczas traci się orientację, nie wie się, czy idzie się w górę, czy na dół. Przeczekałam to, zeszłam szczęśliwie. Bardzo ciężki był powrót z Everestu: walka z osłabieniem organizmu po 12 godzinach wyczerpującej wspinaczki, huragan, śnieżyca, mgła. Schodzenie jest zawsze trudniejsze, wymaga maksymalnej uwagi i powstrzymania emocji oraz właściwej oceny sytuacji.
Wspina się pani z zadziwiającą skutecznością.
– Jedynie na Dhaulagiri nie weszłam za pierwszym razem. Raz z powodu postawy mojego partnera wspinaczkowego, Szerpy. W drugim przypadku wyprawa została definitywnie przerwana właśnie z powodu zagrożenia lawinowego, nikt już później nie był w stanie iść do góry. Namawiałam wszystkich, żebyśmy poczekali parę tygodni, to pogoda na Dhaulagiri się poprawi, ale nie dali się przekonać. Poza tym zawsze wchodziłam za pierwszym razem, także na te najtrudniejsze ośmiotysięczniki.
Czyli na tych wyprawach wszystko funkcjonowało jak w zegarku?
– O nie, często działo się coś nieoczekiwanego. Na K2 przesunęło się okno pogodowe. Mieliśmy już ruszać w górę z obozu II, ale raptem napadało tyle śniegu, że spędziliśmy w dwójce kolejne dwie noce. Inni wspinacze chcieli wracać. Tym razem ich przekonałam, mówiąc, że to końcówka sezonu i skoro jesteśmy tak wysoko, warto poczekać na ostatnią szansę. Udało się, przeczekaliśmy śnieżycę, weszliśmy na wierzchołek. Na Gaszerbrumie II mój partner wspinaczkowy spadł kilkadziesiąt metrów, zginąłby, gdybym go nie asekurowała. Stracił plecak, miał kłopoty z nogą, był w szoku, powiedział, że nie może ze mną iść na Gaszerbrum I. Udało mi się znaleźć wtedy innego partnera, poszliśmy do góry, choć warunki były bardzo trudne i ponad połowa wspinaczy zrezygnowała. Dotarliśmy do obozu III, gdzie, jak wcześniej ustaliliśmy z włoskimi wspinaczami, mieliśmy wejść do ich namiotu. Włosi powiedzieli jednak, że nie mają miejsca. Było potwornie zimno, mocno wiało, mogliśmy tylko schodzić albo iść do góry. Zdecydowaliśmy więc, że atakujemy szczyt. Byliśmy jedyną dwójką, która poszła wtedy w górę. Od obozu III do wierzchołka mieliśmy prawie 1000 m różnicy wysokości. Wiatr, mróz, oblodzenie, nie było poręczówek, bo przed nami nikt w tym sezonie nie zdobył Gaszerbrumu I. Nasz atak szczytowy trwał ponad 18 godzin i zakończył się sukcesem.
W czasie tylu wypraw nigdy nie zdarzyło się pani żadne odpadnięcie?
– Nigdy, staram się bardzo uważać
Czujemy się jak husky
Koronny dystans na Łemkowyna Ultra-Trail to bieg na 150 km. Chciałem go ukończyć Łemkowyna Ultra-Trail to jeden z najdłuższych i najtrudniejszych biegów w naszym kraju. Koronny dystans to 150 km, ale i setka stanowi niemałe wyzwanie. Biegi ultra mają dystans ponad 50 km. Limit czasu na pokonanie 150 km wynosi 35 godz., a na 102 km – 22 godz. W wypadku załamania pogody ukończenie 150-kilometrowego biegu graniczy z niemożliwością. Po kilku, kilkunastu godzinach w takich warunkach większym wyzwaniem niż
W stadzie pędzących bizonów
Wspinaczkę traktowaliśmy tak, jak się idzie na bitwę – część może zginąć, trzeba uważać tylko, żeby nie podpaść pod kule Marek Głogoczowski – filozof, fizyk, pisarz, taternik, alpinista i himalaista Zacząłeś wspinać się w latach 60. Jak było wtedy, a jak jest dziś? – Widzę wyraźne zmiany. Przede wszystkim to umasowienie alpinizmu. Dla przykładu – w 1972 r. studiowałem na Uniwersytecie w Berkeley w Kalifornii razem ze znanym alpinistą amerykańskim i fotografem Galenem Rowellem. Dwukrotnie
Tkliwość polska
Prokuratura sprawdza, że słowa papieża obrażają uczucia religijne polskich katolików. Tu nie ma co sprawdzać – jasne, że obrażają, samo jego istnienie obraża te uczucia, wiadomo przecież, że Papież umarł, od 16 lat jakieś dziady pod niego się podszywają i mówią Polakom w obcych językach, jak się modlić. Uczucia religijne polskich katolików są w stanie permanentnej przeczulicy, one są obrażane przez całe chrześcijaństwo, ach, co tam chrześcijaństwo, prawdziwy Polak (ergo katolik) jest ogólnie bardzo tkliwy, jak do niego
Gestem Berniego
Jest tyle tematów, w których niezabieranie głosu, niewyrażanie zdania, niedzielenie się opinią powinno być powodem do chwały. Co gorsza, być może są to wszystkie tematy. Niestety, potraktowanie poważnie takich konstatacji jest dla publicysty zabójcze. Z drugiej strony podzielenie się listą tematów, na które nie chce się wypowiedzieć, jest też mocną wypowiedzią, jest opinią zakamuflowaną, krytyką idącą z niespodziewanej strony, odebraniem wagi temu, co nie waży, ale cieszy się zainteresowaniem powszechnym. Dlaczego? Nie będę zatem









