Tag "Liga Mistrzów"
Futbol wielki i najmniejszy
Święto lig prowincjonalnych
Wystartowała Liga Mistrzów, mecze wielkie, poziom kosmiczny, ale o tym za chwilę, albowiem moja ulubiona impreza piłkarska, zwana Pucharem Tysiąca Drużyn, czyli Puchar Polski, wchodzi w fazę z obligatoryjnym udziałem reprezentantów dwóch najwyższych lig. Dla klubów prowincjonalnych to jest święto, tym bardziej że przeładowany kalendarz najlepszych drużyn często sprawia, że odpuszczają sobie PP, a zatem nie masz ci lepszej okazji do tego, by Dawid sprał Goliata. Czasem zaś Dawid tak się rozpędzi, że całe rozgrywki wygrywa bezczelnie i niespodzianie – mieliśmy takich przypadków już sporo, choćby w ubiegłym roku, gdy trofeum wzniosła krakowska
Wisła, niejako na pocieszenie, bo Biała Gwiazda od kilku lat nie potrafi powrócić do Ekstraklasy.
Jako że zdobycie krajowego pucharu stanowi przepustkę do rozgrywek europejskich, marzenie o tym, że LZS Kozia Wólka może zagrać z wielkim europejskim klubem, jest teoretycznie spełnialne, choć już nie tak prawdopodobne, jak to bywało drzewiej, przed wynalezieniem Ligi Europy i kwalifikacji. Mój ukochany Ruch po raz ostatni zdobył Puchar Polski przed prawie 30 laty jako drużyna z zaplecza Ekstraklasy, dzięki czemu na stadionie przy ulicy Cichej mógł być z honorami podejmowany legendarny Eusébio, ówcześnie odgrywający rolę ambasadora Benfiki, której do dziś pozostaje największą legendą. Niebiescy dostali bęcki w Lizbonie, w rewanżu zatem wykorzystali rozleniwienie rywali i wyrwali punkty, choć do chorzowskich legend przeszła dziesięciominutowa absencja najlepszego strzelca Ruchu, który z przejęcia w trakcie meczu musiał zejść do szatni za potrzebą (trener wolał zaczekać, aż snajper się załatwi, bo nie miał sensownych zmienników).
W 1993 r. także Niebiescy pobili rekord wszech czasów, wprowadzając do finału drużynę z… piątego szczebla rozgrywek. Ich rezerwy, obficie, choć regulaminowo wspomagane przez zawodników pierwszej drużyny, przeszły przez rozgrywki jak huragan i dopiero w serii rzutów karnych musiały uznać wyższość GKS Katowice, naonczas naszej eksportowej ekipy z wiodącą rolą braci Świerczewskich. W Ruchu II najbardziej zadziornym i nieustępliwym graczem był wtedy Michał Probierz, a w linii ataku grał kozacki duet Radosław Gilewicz i Roman Dąbrowski. Z dziesięciu jedenastek tylko jednej nie udało się wykorzystać właśnie Gilewiczowi, Niebiescy zatem na dwumecz z Benficą (bo to Portugalczyków wylosowała Gieksa w pierwszej rundzie PEZP) musieli poczekać jeszcze trzy lata.
Rok wcześniej historyczny sukces osiągnęła Miedź Legnica, ćwierć wieku przed swoim pierwszym awansem do Ekstraklasy, sensacyjnie wygrywając w finale z Górnikiem Zabrze także rzutami karnymi. Legniczanie w nagrodę mogli się zmierzyć z Monaco, prowadzonym wtedy przez Arsène’a Wengera, a na legnicki stadionik przyjechały takie gwiazdy jak Jürgen Klinsmann, Lilian Thuram czy zdobywca jedynego gola Youri Djorkaeff.
Jedyną drużyną spoza dwóch najwyższych lig, której udało się spełnić marzenia do końca i sięgnąć po Puchar Tysiąca Drużyn, była gdańska Lechia, jeszcze jako ówczesny trzecioligowiec. Skądinąd finał w 1983 r. był jedynym w historii, w którym zmierzyły się ze sobą drużyny spoza Ekstraklasy – Lechia wygrała z Piastem Gliwice. Dzięki temu triumfowi do Gdańska przyjechał Juventus z Bońkiem i Platinim w składzie. W niesamowitej ciżbie kibiców, obsiadujących oprócz trybun pobliskie płoty, drzewa i dachy, znalazł się nawet Lech
Minimaliści i rekordziści
Po sukcesach kadry, przed startem Ligi Mistrzów
Jeszcze mecz się nie zaczął, a już było zabawnie – nie mogłem namierzyć przed Stadionem Śląskim białego baraku, do którego mnie kierowano po akredytację, albowiem jedyne białe pudło, które przyuważyłem, z dala wabiło napisem toi toi, a mnie się do toalety nie chciało. Nie wpadłem na to, żeby po dziennikarską wejściówkę tam zajrzeć. Błąd – okazuje się, że firma produkuje nie tylko przenośne sławojki, lecz także kontenery biurowe.
Zabrakło mi wyobraźni, ale nie brakło jej naszym piłkarzom, gdy konstruowali akcje w meczu z Finlandią. Przez godzinę graliśmy jak z nut – optycznie przewaga Polaków była miażdżąca, trzy gole były jej udokumentowaniem, a na miano zawodnika meczu zapracował sobie w tym czasie Jakub Kamiński, który – jak w Rotterdamie – biegał dużo, ale w przeciwieństwie do meczu z Holandią również z sensem.
Pierwszy gol padł po jego kapitalnym odbiorze i mądrej asyście, przy trzecim poprawił Roberta Lewandowskiego, najszybciej dopadając do odbitej przez bramkarza piłki. Wszędobylstwo jest cechą charakterystyczną Kamińskiego, on sam sobie szuka pozycji na boisku, dobrze się czuje jako „wolny elektron” – pozostaje się cieszyć, że tej jesieni młody śląski napastnik wystrzelił formą zarówno w Bundeslidze, jak i w kadrze. Zwłaszcza że nieubłaganie zbliża się koniec kariery naszego najlepszego strzelca w historii i trzeba już raczej dla Lewandowskiego szukać nie tyle partnera w ataku, ile następcy.
Sam Lewy wreszcie się doczekał królewskiej obsługi: mistrzowski cross Piotra Zielińskiego pozwolił mu znaleźć się sam na sam z bramkarzem i trafić do siatki. To pewnie jeden z ostatnich już takich momentów, kiedy widzimy na telebimie Roberta jako zdobywcę gola dla reprezentacji i fetujemy go przy pełnym
Hity i egzekucje
O nowej formule Ligi Mistrzów
Snu z powiek włodarzom UEFA nie przestaje spędzać widmo secesji najbogatszych klubów, ów demon pod nazwą Superliga, którym zawsze straszą Goliaci, kiedy powinie im się noga w sportowej rywalizacji z Dawidami. Dlatego nowa formuła Ligi Mistrzów ma tego demona imitować, tak by na jakiś czas uspokoić apetyty rekinów. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi w nowym regulaminie, wiadomo zatem, o co chodzi, jak zawsze. Bogaci mają wycisnąć jeszcze więcej hajsu, wysilając się mniej, ale kibicom trzeba wmówić, że jest wręcz przeciwnie – jeszcze więcej hitów przez trzy, a nie dwa dni tygodniowo. Czyli 30-zespołowa liga, w której tabelę zamyka się po ośmiu kolejkach? „Parszywa dwunastka” odpada z rozgrywek, średniacy będą się bili w repasażach, a pierwszych osiem drużyn wchodzi do fazy pucharowej automatycznie. Champions League do niedawna była ligą tylko metaforycznie, w nowej formule to słowo Champions ma wymiar poniekąd bałamutny – zwycięzców krajowych rozgrywek jest bowiem mniej niż połowa, a taka Atalanta Bergamo, RB Lipsk, Brest czy Girona tytułu mistrzowskiego nie zaznały nigdy. Bo też od kilku dekad nie chodzi o mistrzów wszystkich państw zrzeszonych w UEFA, lecz o mistrzostwo zdefiniowane bardziej ogólnie – to de facto klubowe mistrzostwa Europy, zmagania największych, najlepszych i z nielicznymi wyjątkami najbogatszych.
Nowa formuła ma wyeliminować martwe mecze pod koniec fazy grupowej, kiedy najlepsi, już pewni awansu, wystawiali rezerwy przeciw słabeuszom, a starcia gigantów, którzy sprawę promocji załatwili wcześniej, miały charakter towarzyski. Tyle że najmocniejsi i tak załapią się do ósemki już w pierwszych miesiącach, zimowe hity wciąż zatem będą grami o uśmiech prezesa. Faworyci zapewne i tak wygryzą wszystkich najpóźniej na etapie ćwierćfinałów. Ale również to ścisłe grono tytanów jest tak szerokie, że kilku potentatów po odpadnięciu będzie zgrzytało zębami, że nawet tak rozbudowaną i doładowaną finansowo LM oni czniają; znów zaczną się marudzenia, że trzeba stworzyć Superligę, w której bogaci nigdy nie odpadają, tylko grają z innymi krezusami ku pomnożeniu dochodów.
15 razy pod okiem „Magika”
Pod kierunkiem Jacka Magiery legioniści rozegrali 15 meczów. Bilans imponujący: 9 zwycięstw, 2 remisy, 4 przegrane Jacek Magiera w latach 1997-2006 był zawodnikiem Legii, w której rozegrał 176 meczów na pozycji pomocnika i obrońcy. Urodził się w 1977 r. w Częstochowie i jest wychowankiem tamtejszego Rakowa. Był kapitanem reprezentacji Polski U-17, która w finałach mistrzostw świata w 1993 r. pod kierunkiem Andrzeja Zamilskiego zajęła czwarte miejsce. 20 grudnia 2006 r. oficjalnie dołączył do sztabu szkoleniowego Legii, zostając
Nasza Legia ukochana, nasza Legia rujnowana
Zamiast radosnego świętowania 100-lecia klubu mamy ruinę: sportową, organizacyjną, wizerunkową Nie znam się na piłce, ale moim zdaniem to dobry trener. (Bogusław Leśnodorski, prezes Legii, o Besniku Hasim) Ta scenka krąży w internecie. Tuż po zakończeniu meczu trener Besnik Hasi wyjątkowo energicznie opuszcza stadion i wchodzi do tunelu. Kiedy widzi leżące przy ścianie piłki, z furią kopie jedną z nich i… wywija orła. Przypomniano ten filmik z czasów, gdy Hasi był trenerem Anderlechtu Bruksela,









