Tag "Polacy"

Powrót na stronę główną
Aktualne Pytanie Tygodnia

Jak Polacy pojmują słowo Europejczyk?

Prof. Marek Belka,
poseł do Parlamentu Europejskiego IX kadencji, były premier RP

To pojmowanie jest zazwyczaj dość płytkie, ogranicza się bowiem do kogoś mieszkającego w Europie. Myślę, że mało kto w Polsce łączy je z odpowiednim zestawem wartości, które dla Europejczyka są albo powinny być charakterystyczne.

 

Dr hab. Michał Wenzel,
socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS

Słowo Europejczyk jest niejednoznaczne i można je rozumieć na kilka sposobów. Pierwszy zakłada, że wszyscy jesteśmy Europejczykami, bo Europa składa się z narodów, więc to, kim jesteśmy jako Polacy, oznacza ipso facto, że jesteśmy Europejczykami, ponieważ stanowimy część Europy. Drugie rozumienie to pewien zbiór wspólnych wartości, tożsamość europejska, która łączy mieszkańców Starego Kontynentu. W ujęciu trzecim bycie Europejczykiem to jest to, co promują instytucje europejskie.

Są różne grupy społeczne, w tym różne elektoraty. Lewica np. rozumie Europę jako projekt oświeceniowy, a prawica jako element dziedzictwa chrześcijańskiego.

To wcale się nie wyklucza i pozwala różnym grupom społecznym identyfikować się z Europą na swoich warunkach. Stąd tak wysokie poparcie dla Unii Europejskiej.

 

Ziemowit Szczerek,
pisarz, dziennikarz, tłumacz

Polacy z jednej strony myślą o sobie jako o Europejczykach, z drugiej strony jednak nie do końca. Można to przyrównać do mieszkańców Nowej Huty, którzy niby mieszkają w Krakowie, ale gdy jadą do miasta, mówią, że jadą do Krakowa. My podobnie jako Polacy czujemy się Europejczykami. Płyty winylowe miały stronę A i B. Ta pierwsza to główna Europa, która tak naprawdę stworzyła tę cywilizację i bez której trudno sobie kontynent wyobrazić. To Europa na zachodzie, na południu, na południowym zachodzie. Na stronie B jesteśmy my. Oczywiście też jako część Europy, ale można sobie wyobrazić jej rozwój bez naszego udziału. Jesteśmy takimi późnymi wnukami. Wkręciliśmy się w to, co już było, i dołożyliśmy do tego swoje. Być może dlatego pozostaje w nas pewien kompleks, że jesteśmy trochę zbyt późni.

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Jakie filmy kochają Polacy?

Nieustannie bawią nas „Kogel-mogel” i „Sami swoi”, wzruszają „Pianista” i „Znachor”, a za najbardziej kultowe produkcje uznajemy „Janosika” i „Psy”.

Lata 90. Rodzinny zjazd wielkanocny. Na stole sałatki, mazurki i flaszki z wódką. Dookoła gwar rozmów. Przerywanych wtedy, gdy na ekranie stojącego w rogu telewizora zaczyna się ważna scena z któregoś filmu. Wszyscy śmieją się, gdy Kargul i Pawlak nawzajem tłuką sobie garnki i targają koszule. Wzruszają, gdy Kmicic tuli do siebie Oleńkę w sunących po śniegu saniach i wstrzymują oddech, gdy słychać kultowe zdanie: „Proszę państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur!”.

Jeszcze trzy dekady temu święta miały swoje nieodłączne elementy – jednym z nich były emitowane w telewizji ukochane produkcje Polaków. Wtedy sprawa była prosta. Oglądaliśmy to, do czego mieliśmy dostęp, czyli filmy, które pokazywali nam kiniarze albo nadawcy telewizyjni.

Klęska urodzaju.

Dzisiaj platformy streamingowe nie oczekują, że zasiądziemy przed ekranem wyznaczonego dnia o konkretnej godzinie. Dzięki przepastnym bibliotekom, których zawartość jest dostępna na życzenie, możemy sobie włączyć tysiące produkcji o dowolnej porze dnia i nocy. Spektakularnie zwiększyła się też liczba premier – toniemy w zalewie nowych propozycji, które debiutują w streamingu niemal codziennie. Czy w czasach, kiedy oferta jest tak bogata, że nikt nie jest w stanie pochłaniać wszystkiego, co nam się proponuje, ludzie chcą jeszcze wracać do tego, co już kiedyś obejrzeli?

To, czy słowa inżyniera Mamonia, że najbardziej lubimy piosenki, które dobrze znamy, da się obecnie przełożyć na kino, sprawdziła grupa Kino Polska. Stacja od dwóch dekad oferuje nam mieszankę kultowych polskich produkcji i hitów ostatnich lat. Zlecone w czerwcu br. Agencji Badawczej Zymetria badanie „Popularność polskiego filmu wśród polskich widzów” miało odpowiedzieć na kilka pytań. Które polskie filmy najbardziej wzruszają Polaków? Czy zetki i milenialsi oglądają jeszcze kultowe polskie filmy sprzed lat? Jak bardzo preferencje pokolenia Z różnią się od wyborów filmowych baby boomersów? Które polskie filmy bawią poszczególne pokolenia i gdzie najchętniej oglądamy rodzime kultowe produkcje?

Reprezentatywna próba 1 tys. osób miała wybrać spośród kilkudziesięciu filmów te, które są dla nich kultowe, wzruszające albo zabawne. Co z tych badań wynika? Przede wszystkim obalają one stereotyp, że Polacy są zmęczeni rodzimymi produkcjami. Wbrew powszechnej opinii, że ciągle grają Karolak i Adamczyk, nie słychać dialogów, a nastrój polskiego kina jest dołujący, większość ankietowanych, niezależnie od generacji, do której przynależy, deklaruje, że je ogląda. I to w dużym natężeniu: ponad połowa (59%) twierdzi, że robi to co najmniej raz w tygodniu, a prawie jedna trzecia codziennie lub dwa-trzy razy w tygodniu. Ponad trzy czwarte widzów przyznaje, że lubi polskie filmy. Najbardziej docenia je pokolenie baby boomersów, czyli osoby w wieku 58-65 lat, spośród których aż 85% wskazało, że uważa polskie filmy za wartościowe.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Nauka

Polski uczony potrafi… tylko za granicą?

Bez postępu technologicznego, bez rodzimych spółek skutecznie konkurujących na polu nowoczesnych rozwiązań w przemyśle czeka nas stagnacja.

Dyskusja PRZEGLĄDU o stanie polskiej nauki

Nasz kraj w unijnym rankingu European Innovation Scoreboard, dotyczącym innowacyjności, stanu badań naukowych oraz postępu technologicznego, od 29 lat regularnie okupuje trzecie lub czwarte miejsce… od końca. Co jest smutną ilustracją stanu polskiej nauki i rodzimego przemysłu. Gorzej od nas wypadają tylko Rumuni i Bułgarzy. Wychodzi na to, że młodzi naukowcy, jeśli chcą się rozwijać, powinni jak najszybciej wyjechać z kraju i szukać szczęścia najlepiej za oceanem. Daje to czasem fantastyczne efekty.

Szanse w USA.

Jesienią 2022 r. amerykańska fundacja OpenAI, założona m.in. przez właściciela Tesli Elona Muska i miliardera Petera Thiela, w celu przyśpieszenia prac nad sztuczną inteligencją uruchomiła chatbot o nazwie ChatGPT. To program komputerowy, który za pośrednictwem internetu umożliwia użytkownikom konwersację z nim. ChatGPT okazał się ważnym etapem w rozwoju sztucznej inteligencji, można by rzec – wskazał kierunek rozwoju. Jego odpowiedzi na pytania i wykonywanie poleceń w stylu: „Napisz wiersz” lub „Napisz opowiadanie” sprawiły, że poważnie zaczęto się zastanawiać, czy w przyszłości komputery nie staną się mądrzejsze od ludzi i czy w końcu nas nie wyeliminują, niczym roboty w filmie „Terminator”.

Tajemnicą sukcesu chatbota była i jest możliwość korzystania z ogromnej bazy wiedzy. Dzięki nowym algorytmom i superwydajnym procesorom ChatGPT potrafi odpowiadać na najróżniejsze, często skomplikowane pytania. Jest też bardzo pomocny w tworzeniu zarówno krótkich informacji, jak i obszernych referatów. W USA już korzystają z niego niektóre redakcje.

Z czasem pojawiły się inne zastosowania chatbota, takie jak wspomaganie programistów w ich pracy. Pierwszy milion użytkowników ChatGPT zyskał zaś w ciągu zaledwie pięciu dni (dla porównania – Netfliksowi zajęło to 10 miesięcy). 100 mln użytkowników pojawiło się po dwóch miesiącach.

Mało kto wie, że w opracowywaniu programu, który stał się niemal synonimem sztucznej inteligencji, wzięło udział kilku niezwykle uzdolnionych Polaków. W pierwszej dziesiątce najwybitniejszych naukowców zajmujących się nowym oprogramowaniem, których fundacja OpenAI zaprosiła do udziału w pracach, znalazł się pochodzący z Kluczborka 36-letni Wojciech Zaremba. Dzięki swoim talentom zrobił on za oceanem niezwykłą karierę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Cyber(nie)bezpieczeństwo Polaków

W kwestii bezpieczeństwa w sieci jesteśmy dobrzy, ale w teorii. W praktyce radzimy sobie nie najlepiej.

Drugi rok z rzędu media obiegła informacja, że Polska znalazła się na szczycie rankingu cyberbezpieczeństwa. Nie obywa się jednak bez wpadek. Pisowski minister zdrowia zalogował się do systemu i całej Polsce podał w internetowym wpisie wrażliwe dane lekarza, który go zirytował. Nowego ministra cyfryzacji oszukano przy zakupie samochodu. Kupił kradzione auto, mimo że sprawdził je przed ostateczną transakcją, w rządowej zresztą aplikacji o nazwie Historia pojazdu. Nie można jednak odmówić administracji, że daje radę. Według raportu „Cyberbezpieczeństwo urządzeń końcowych po 2022 roku” przygotowanego przez ekspertów Cyfrowej Polski liczba ataków informatycznych na administrację wzrosła o 500%, a 58% firm działających w Polsce odnotowało co najmniej jeden incydent naruszający ich cyfrowe bezpieczeństwo. Dodatkowo do zespołu CERT Polska, który został powołany do reagowania na tego typu zdarzenia, tylko w 2022 r. wpłynęło ponad 322 tys. zgłoszeń dotyczących podobnych incydentów. Mimo to jesteśmy od dwóch lat liderami cyberbezpieczeństwa.

 

Dwa porządki.

W dyskusji o cyberbezpieczeństwie Polaków trzeba nadmienić, że mamy do czynienia z różnymi aspektami życia państwa. Jeden z nich skupia się na przygotowaniu technologicznym i administracyjnym rządzących do zmagania się z zagrożeniami cyfrowego świata. To również rozwój usług elektronicznych, takich jak mObywatel, zdalne załatwianie spraw w urzędach, ePUAP czy Internetowe Konto Pacjenta. W tym aspekcie jesteśmy od dwóch lat chwaleni za organizację cyberbezpieczeństwa na poziomie władzy centralnej.

Zarazem mieszkanki i mieszkańcy Polski mają przeciętną wiedzę na ten temat. Są bardzo dobrzy w teorii, ale dużo gorsi w codziennej praktyce posługiwania się narzędziami internetowymi. Z najnowszego badania Biura Informacji Kredytowej „Bezpieczeństwo urządzeń i logowania” wynika, że co 10. Polak używa jednego wspólnego hasła do wszystkich swoich urządzeń, aplikacji i kont internetowych. Zebrane przez BIK dane pokazują, że tylko 46% Polaków w ogóle ma świadomość, że trzeba korzystać z wielu haseł w przypadku logowania się do różnych sklepów internetowych lub platform streamingowych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Zdrowie

Przełamując wstyd

Badania u ginekologa to temat tabu – wynika z raportu „Rozmowy Polek i Polaków o zdrowiu intymnym”. Pomysłowa kampania oswajająca ten temat wciąż przed nami.

Ginekolog, wagina, macica, okres, jajniki, wargi sromowe, a nawet zwyczajnie cipka – to lista słów, które kobiety i mężczyźni omijają szerokim łukiem w rozmowach. W powszechnym języku kobiece organy, jak pochwa, nie istnieją. Nie chorują, nie cierpią, nie dba się o nie. No, chyba że używa się ich do prokreacji, spełnienia „powinności”, rzadziej do sprawiania sobie radości. Celowo uogólniam, ale daje mi do tego prawo najnowszy raport „Rozmowy Polek i Polaków o zdrowiu intymnym” przygotowany na zlecenie Gedeon Richter Polska. Bezlitośnie obnaża on, że nasza płciowość to terra incognita

Oczywiście można zaobserwować zmiany w podejściu do cielesności, ale głównie pośród przyjaciół/ek czy aktywistek/ów zajmujących się aborcją bądź wyrównywaniem szans w dostępie do usług medycznych. Wszystkie te osoby łamią barierę milczenia na temat badania ginekologicznego czy piersi, chorób szyjki macicy, cytologii. Jeśli jednak na taką skalę brak nam otwartości, to kto będzie pamiętał o profilaktyce? Według raportu ponad połowa ankietowanych kobiet w Polsce nie wykonała w ciągu ostatniego roku USG narządu rodnego ani cytologii. 

Rozmowa na „te” tematy bywa trudna, albo tak zakładamy, obawiając się reakcji drugiej strony, negatywnej oceny, a także tego, że przekroczymy przyjęte granice. Co ciekawe, również pogawędki z przyjaciółmi, jeśli dotyczą seksualności, nawet tylko w kontekście medycznym, wywołują u ankietowanych poczucie dyskomfortu (27%). Pozostają tymi „trudnymi” dwukrotnie częściej niż rozmowy o innym delikatnym temacie – zarobkach i ogólnej sytuacji finansowej (14%) czy popełnianych przez nas błędach (14%). Czyli łatwiej nam się przyznać do niepowodzenia, niż pogadać o badaniu ginekologicznym, sutka, jąder, prostaty, choć te ostatnie, dzięki dowcipnym kampaniom społecznym, mają pozytywny odbiór. Pomysłowa kampania oswajająca badania ginekologiczne chyba wciąż przed nami. Dobrze chociaż, że w reklamach podpasek niebieską ciecz zastąpiła już czerwona, jak krew menstruacyjna. Krok do przodu.

Obce planety.

Kto by pomyślał, że wizyta u ginekologa wciąż powiązana jest z lękiem; wiele kobiet powtarza, że już woli iść do dentysty, których to wizyt nikt przecież nie kocha. Podoba mi się, jak młodsze kobiety mówią, że idą do „gina”, tak jak psiarze idą z pupilem do „weta”. I że z tym „ginem”, często mężczyzną, rozważają kwestie zdrowotne, osłabienie libido czy badanie piersi. Z drugiej strony 70% ankietowanych zgadza się, że otwarta rozmowa z bliską osobą mogłaby pomóc przezwyciężyć lęk przed taką wizytą. Mimo to nie inicjują rozmów z najbliższymi. Matki nie cieszą się takim statusem, bo prawie połowa badanych rozmawia z nimi tylko o ogólnym stanie zdrowia, a zaledwie co dziesiąta osoba wtajemnicza je w swoje zdrowie intymne. Lepiej to wygląda w rozmowach z przyjaciółką lub przyjacielem (20%) albo z siostrą (15%), choć to wciąż niewielka grupa. I tu kolejne zaskoczenie – mniejszym tabu otoczone jest np. zdrowie psychiczne, tu widać lata starań i kampanii, także tych ostatnich, postpandemicznych. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Nasze chłopskie korzenie

Uznana filmoznawczyni Jadwiga Hučková opublikowała niedawno pracę „Od Wiertowa do Skoniecznego. »Chłopski los« według kronikarzy, pamiętnikarzy i dokumentalistów”. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że jest to kolejna pozycja potwierdzająca renesans zafascynowania tematyką chłopską w Polsce. W przypadku książki Hučkovej sprawy mają się jednak inaczej. Jest ona pokłosiem długotrwałych badań, wieloletnich zainteresowań autorki tą problematyką. Jej prace nad zagadnieniami wsi prezentowanymi w filmie dokumentalnym w XX w. w ZSRR i w Polsce trwały na tyle długo, że zbiegły się z obecną wzmożoną falą zaintrygowania, być może modą, na rolę chłopstwa i wsi w kulturowym rozwoju Polski. Wspomnę na marginesie, że już Michał Bobrzyński – pragnący usilnie włączyć chłopów w obręb narodu polskiego (o rzeczywistym włączeniu możemy mówić dopiero od momentu wybuchu wojny polsko-bolszewickiej) – wygłosił odczyt zatytułowany „Karta z dziejów ludu wiejskiego w Polsce”. Rozważał w nim, co chłopi wnieśli do politycznej historii Polski. Udowodnił, z mocnym oparciem się na źródłach historycznych, że niewątpliwym wkładem chłopów w historię było zbiegostwo.

Można odnieść wrażenie, że współczesnych Polaków powoli przestaje niepokoić myśl, że jesteśmy chłopskim społeczeństwem. Czyli zdecydowana większość ludzi żyjących nad Wisłą ma chłopskie korzenie. Rzecz oczywista, nie oznacza to, że wielowiekowa dominacja szlachty – tego 10-procentowego w skali całej populacji „narodu politycznego” – nie odcisnęła piętna na chłopskiej, a więc naszej umysłowości. Szlachetczyzna wciąż na nas oddziałuje za sprawą opisanego przez socjologów prawa, które mówi, że klasy niższe zawsze naśladują zachowania klas wyższych. Starają się w ten sposób do nich upodobnić, choć nieraz – głównie przez niedobory materialne i kulturowe – przybierało to formę karykatury i parodii. Zresztą naśladowcy-parodyści niespecjalnie musieli się tym przejmować, bo rzadko towarzyszyła im świadomość, że nimi byli. 

Podam trzy przykłady ciągłego oddziaływania szlacheckiej obyczajowości na teraźniejszość. Pierwszy – szlachecko-ułańska fantazja Polaków na drogach niewiele ma wspólnego z chłopską ostrożnością, a jednak stała się naszą codziennością, tak że siadanie za kierownicą samochodu niezmiennie pozostaje w naszym kraju aktem odwagi. Drugi przykład to absolutyzowanie honoru, doprowadzone do skrajności wyczulenie wśród ludzi o chłopskich korzeniach na najlżejsze uchybienie w tym względzie. Pisałem już kiedyś w PRZEGLĄDZIE (22 sierpnia 2022 r.), że odróżnia nas to od zachodnich społeczeństw, w których źródłem poważania, respectability, nie jest sprawa honoru, ale nade wszystko fachowo wykonywana praca w określonej dziedzinie. I trzecia kwestia – uważam, że szlacheckie dziedzictwo odpowiada w dużym stopniu, choć nie wyłącznie, za mierną jakość serwisu w Polsce. W jaki sposób w społeczeństwie postszlacheckim czerpać satysfakcję z usługiwania komukolwiek? Obrażeni na cały świat kelnerzy, konsultanci, sprzedawcy byli, są i, zdaje się, pozostaną naszym chlebem powszednim. Chlebem, który przyzwyczailiśmy się spożywać bez szemrania, chociaż nieraz słono za niego płacimy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska epidemia opioidów

255% – tyle wyniósł wzrost sprzedaży tych środków w ciągu ostatnich lat. 

Skala uzależnień od opioidów stała się poważnym problemem społecznym. W Stanach Zjednoczonych tylko w 2021 r. z powodu nadużywania silnych leków przeciwbólowych zmarło 108 tys. osób. Tam sytuacja jest ekstremalnie zła. Według badań European Psychiatric Association w Europie jest lepiej, 15 z 19 badanych krajów radzi sobie bowiem z oznakami kryzysu opioidowego. Wyjątek stanowią Wielka Brytania i Irlandia. Pytanie, czy Polska do nich dołączy, gdyż tempo wydawania recept jest przerażające i rośnie. Zaledwie w ciągu czterech lat liczba recept na leki opioidowe bez refundacji wzrosła o ok. 450 tys.

Z czym to się je?

Opioidy to silne leki pomagające w radzeniu sobie z bólem, które nie bez powodu nazywane są jednocześnie lekami narkotycznymi – mają one bardzo duży potencjał uzależniający. Wśród nich można wyróżnić substancje pochodzenia naturalnego, takie jak kodeina oraz morfina, półsyntetyczne – czyli heroinę i oksykodon. Są też substancje syntetyczne, wśród których znajdziemy tramadol, metadon, loperamid, fentanyl. Na końcu należy wymienić substancje endogenne, takie jak endorfiny i endomorfiny.

Środki te stosowane są głównie u pacjentów z chorobami nowotworowymi, zwyrodnieniowymi stawów, bólami porodowymi, półpaścem czy po zabiegach chirurgicznych i urazach kręgosłupa. Większość silnych leków można kupić tylko na receptę. Jedynie słabe, takie jak loperamid czy kodeina, nie wymagają przepisywania przez lekarza. Niestety, nawet niewielkie ilości opioidów potrafią uzależniać. Apetyt rośnie w miarę zażywania. Organizm szybko się przyzwyczaja i trzeba brać więcej leku, aby osiągnąć ten sam efekt terapeutyczny.

Podczas 32. Europejskiego Kongresu Psychiatrii w Budapeszcie specjaliści zwracali uwagę, że opioidy są coraz częściej używane jako zamiennik narkotyków. Mają m.in. zastępować morfinę. Lekarze wskazują również, że jeśli chodzi o Europę, problem jest zauważalny w krajach bałtyckich, choć na razie liczba zgonów spowodowanych uzależnieniem od opioidów nie zbliża się do odnotowanej w USA. 

Według analiz przeprowadzonych przez ekspertów Ogólnopolskiego Systemu Ochrony Zdrowia w 2002 r. polscy pacjenci nabyli w aptekach 4,8 mln opakowań leków opioidowych. W ciągu niecałych 20 lat sprzedaż wzrosła, w 2021 r. było to już 11,08 mln. Trzy lata temu pacjenci wydali ponad 404 mln zł na opioidy. Największy wzrost odnotowano wśród recept bez refundacji, czyli odpłatnych w 100%. W 2023 r. lekarze wystawili ich 1 825 203. Cztery lata wcześniej – 1 384 149. Recept z refundacją wystawiono zaś 5,8 mln w 2023 r., podczas gdy w 2019 r. 5,6 mln. To oznacza, że największy wzrost użycia jest w grupie osób, która nie potrzebuje opioidów do terapii. 

Problemem jest łatwy dostęp. Właściwie wystarczy internet i zasobny portfel. Jakub Kosikowski z Naczelnej Izby Lekarskiej, zajmujący się pacjentami onkologicznymi, twierdzi, że w wielu przypadkach recepty na opioidy są wydawane w tzw. receptomatach lub, o zgrozo, za pośrednictwem mediów społecznościowych. „Ktoś na Facebooku lub Telegramie pisze, że potrzebuje konkretnego leku, i od razu odzywa się lekarz, który w wiadomości prywatnej wypisuje receptę. Problem, jak widać, jest złożony”, mówił Kosikowski w portalu Wyborcza.pl. Podobnie jak w przypadku medycznej marihuany użytkownicy opioidów uczą się odpowiednich formułek, aby uzyskać leki podczas teleporady albo wyciągnąć specyfik dzięki receptomatom. 

Problem uzależnienia rozmywa się w polskim krajobrazie powszechnie akceptowalnego brania tabletek garściami. Ekspertka Monaru dr Maria Banaszak wyjaśnia: „Leki przecież przyjmują wszyscy. Nie trzeba kupować środków na czarnym rynku i szukać dilera. Pacjenci rejestrują się w kilku przychodniach (często prywatnie), wymuszają recepty, załatwiają je przez znajomych i korzystają z tego, że wciąż pracują lekarze, którzy nie zadają zbyt wielu pytań”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

A to Polska właśnie

Jacy naprawdę jesteśmy, możemy poznać w sytuacji kryzysowej. A taką wciąż mamy przy białoruskiej granicy. Na co dzień o tym się nie pamięta. Nawet ci, którzy obejrzeli film Agnieszki Holland „Zielona granica” i byli nim wstrząśnięci, zdążyli już zapomnieć i uspokoić swoje sumienie. Głosy ludzi skupionych w organizacjach niosących pomoc uchodźcom albo realizujących ją samodzielnie stały się dosłownie i w przenośni głosami wołającymi na puszczy. A przez granicę umocnioną stalowym płotem i zasiekami wciąż przenikają uchodźcy, uciekający przed wojną, śmiercią, głodem, a może nawet tylko (?) przed nędzą w swoich krajach. Oszukani przez białoruskie władze, pędzeni ku polskiej granicy przez brutalne białoruskie służby. Przenikają, tułają się po puszczy, wymęczeni, głodni, odwodnieni, zziębnięci, ukrywający się niczym dzikie zwierzęta przed polującymi na nich strażnikami granicznymi, policjantami, żołnierzami WOT. Gdy wpadną, są nadal brutalnie „pushbackowani” na białoruską stronę, tam znów bici, szczuci psami, pędzeni na polską granicę, znów tułają się po lesie, znów są zwierzyną łowną. Jedynym ratunkiem jest spotkanie wolontariuszy jakiejś organizacji humanitarnej, którzy zdążą dać im do podpisania pełnomocnictwo i prośbę o azyl. Wtedy z zasady nie pushbackuje się takiej osoby. Ale od tej zasady są wcale częste wyjątki. Wciąż jeszcze. Choć pushback jest wówczas nie tylko aktem nieludzkim, ale także ordynarnym złamaniem prawa. Ale na to łamanie prawa jest niestety przyzwolenie władz.

Jak na to reaguje miejscowa społeczność? Bardzo różnie, ale na ogół wrogo. Są jednak wyjątki. Mateusz ma 17 lat. Pomaga w lesie. Zaczął zaraz po Usnarzu. Idziemy z Mateuszem. Podmokła część puszczy, komary tną niemiłosiernie. I widzimy ich. Siedzą na ziemi, nawet nie wstają na nasz widok. Twarze pogryzione przez komary, od których nawet nie mają siły się opędzać. Patrzą na nas wzrokiem, który trudno opisać. Jest w nich strach, zobojętnienie, nadzieja, nieufność. Jeden ma zdjęte buty. Rozmoczone i rozpadłe. Stopa ze „skórą praczek” jak u topielca to tzw. stopa okopowa. Bez udzielenia pomocy często kończy się gangreną i amputacją. Mateusz od razu zdejmuje buty i skarpetki i oddaje nieszczęśnikowi. Staje koło niego boso. Robi to wszystko odruchowo. Wyobrażacie sobie taki odruch u kościelnego hierarchy albo u działacza lewicy? Jeszcze trzeba opatrzyć poprzecinane głęboko concertiną ręce i pokaleczone nogi. Trzech Somalijczyków, wśród nich jeden 16-letni, i jeden Jemeńczyk. Nie ma czasu. Muszą podpisać pełnomocnictwa i oświadczenia, że chcą w Polsce prosić o azyl. Dostają wodę. Piją łapczywie. Nie pili nic przez ostatnią dobę, nie jedli nic od dwóch dni. Ile dni tułają się po lesie? Liczą. Pięć albo sześć. Stracili rachubę czasu. Pełnomocnictwa i prośby o azyl podpisane. Teraz można już powiadomić Straż Graniczną. Przyjeżdża po dwóch godzinach. Strażnicy nawet grzeczni. Legitymują nas i spisują. Proszącym o azyl odbierają telefony, a ich samych nawet nie skuwają, tylko wiążą plastikowymi trokami. Trochę jak zwierzęta wiezione na targ. Biorą do samochodu. Wiozą najpierw do swojej placówki, a następnego dnia do ośrodków dla uchodźców. Mamy nadzieję, że tym razem ich nie pushbackują. Będą więc siedzieć w ośrodkach o standardzie kryminału i czekać na decyzję, co dalej. Nic lepszego nie mogło ich tu spotkać. Mieli szczęście.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska niewierząca

Ksiądz i pisowiec na jednym jadą wozie.

Po raz pierwszy od 1989 r. więcej Polaków ocenia Kościół rzymskokatolicki negatywnie niż pozytywnie, jak wynika z badań CBOS („Oceny działalności instytucji publicznych”, marzec 2024). 

Ta doniosła informacja przez media katolickie została albo pominięta, albo obrobiona propagandowo. Metodę manipulacji zastosował „Gość Niedzielny”, który z badań CBOS wyciągnął argument pasujący pod wygodną dla przykościelnej redakcji tezę i napisał, że 44% dorosłych Polaków wypowiada się o Kościele pozytywnie, co jest zgodne z prawdą, a na dodatek brzmi kusząco. Tyle że w istocie stanowi zagrywkę retoryczną polegającą na pominięciu odniesienia do wypowiedzi negatywnych. A tych jest więcej o 1 pkt proc. Nie ma też w „GN” słowa o tym, że ocen negatywnych od września ub.r. przybyło (o 2 pkt proc.), a pozytywnych ubyło (o 3 pkt), co może oznaczać, że mamy do czynienia z początkiem trwałej tendencji i w kolejnych badaniach ubytek zadowolonych z działalności Kościoła będzie większy. 

Jak nietrudno się domyślić, badanie CBOS pokazało, że Kościół dobrze ocenia 85% osób deklarujących głosowanie na PiS w kwietniowych wyborach parlamentarnych, a tylko 12% zwolenników tej partii nie ma o nim dobrego zdania. Dla porównania: dobre oceny wyborców Polski 2050 Szymona Hołowni to 23%, a złe 67%, Koalicji Obywatelskiej – odpowiednio 16% i 78%, Lewicy 9% i 91%, a Konfederacji 34% i 50%. 

Wyznawców ubywa.

Opoką Kościoła jest zatem elektorat partii Jarosława Kaczyńskiego, co staje się w pełni jasne po porównaniu profilu przeciętnego zwolennika tego ugrupowania z cechami reprezentatywnego uczestnika aktów religijnych. W obu przypadkach są to osoby starsze (55+), z wykształceniem podstawowym lub zasadniczym zawodowym, mieszkańcy wsi, emeryci i renciści, a także respondenci uzyskujący niskie dochody na głowę (poniżej 2 tys. zł). To dlatego Wielki Strateg Kaczyński mówi o Kościele jako fundamencie polskości, a jego biało-czerwona drużyna, jak tylko dorwała się do władzy, zaczęła obdarowywać publicznymi pieniędzmi o. Tadeusza Rydzyka i jemu podobnych. 

Zjednoczona Prawica bez poparcia Kościoła byłaby trudna do wyobrażenia, ale też Kościół bez szczodrego sojusznika i sponsora miałby jeszcze bardziej pod górkę. Księża z pisowcami na jednym jadą wozie i wspierają się. Lecz o ile sojusz tronu z ołtarzem politykom raczej nie szkodzi, o tyle Kościołowi może wychodzić bokiem. Niegdyś mówiono, że nikt nie przyczynił się tak walnie do dechrystianizacji Polski jak politycy ZChN, teraz dzieje się to „dzięki” politykom PiS. I nie jest to powód do płaczu – im słabszy Kościół, tym mniejsze szanse na powrót do władzy hipokrytów z gębami pełnymi bogoojczyźnianych zaklęć. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Schabowy i ziemniaki

Kilku ministrów z obecnego rządu ma jechać do Brukseli, w tym Bartłomiej Sienkiewicz. Przychylam się raczej do opinii tych, którzy pisali i mówili, że to niezręczny ruch Tuska. Wybieraliśmy tych ludzi do pracy w Polsce, nie poza nią. Argument, że są rozpoznawalni, więc mogą być lokomotywami list wyborczych do europarlamentu, jest przekonujący, ale mało. Szczególnie żal mi Sienkiewicza. Byłem wiele lat temu tym, który odkrył dla mediów jego talent krasomówczy, błyszczącą inteligencję, zapraszałem go do „Pegaza”, którego wtedy prowadziłem. Jako minister kultury rozpoczął czyszczenie stajni Augiasza, powinien teraz tę tytaniczną pracę dokończyć. Rozumiem, że to mało estetyczne zajęcie.

Tusk powołał na jego miejsce Hannę Wróblewską, to dobra nominacja. Szefowa Zachęty, usunięta przez Glińskiego, sprawna menedżerka sztuki. A może tak powinno być – politycy byli walcem drogowym, a teraz czas dla kulturalnych fachowców. Podobnie jest z innymi nominacjami, z wyjątkiem Siemoniaka, który zawsze wydawał mi się nieco mdły, ale to może tylko moje odczucie. 

Idąc na przystanek autobusowy, spotykam wracających z manifestacji niby-rolników. Dzierżą zwinięte flagi. W dali głos z megafonów. Demonstracja antyunijna. To twardy elektorat PiS. Mieli być rolnicy, ale ich mało, więcej miejskich zwolenników PiS, też tych z Solidarności. Jakie to smutne, że Solidarność zeszła na psy, przepraszam psy. Twardy elektorat i twarde twarze prostych i ubogich ludzi. To jest lud. Prawdziwi Polacy. Ludzie, którzy mają poczucie krzywdy. Całe PiS jest zrobione z wielu krzywd, z krzywdy narodowej i krzywdy prywatnej, świat nas kiedyś skrzywdził, teraz krzywdzi Unia, krzywdzi Tusk, nawet za prąd trzeba będzie zaraz więcej płacić.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.