Tag "polityka"
Lem o nas
„Sytuacja, kiedy ludzie, którzy robili rzeczy podłe, wciąż zajmują się działalnością publiczną, jest rzeczą głęboko demoralizującą”. Jakże słowa Stanisława Lema z 2002 r. pasują do tego, co mamy w dzisiejszej Polsce. Wspominam o tym, bo nasza fundacja wyda niebawem kolejną książkę. Będzie to wybór felietonów Lema, które pisał dla „Przeglądu” w latach 2002-2006.
Ten gigant myśli był wizjonerem i jednocześnie realistą. Gdy w grudniu 2001 r. wręczaliśmy mu w krakowskim domu naszą redakcyjną Busolę, powiedział: „Regularnie czytam wasz tygodnik i go cenię. »Przegląd« jest pismem odważnym, wiarygodnym, pisze w nim wielu znakomitych autorów”. Z taką oceną, i to od mistrza Lema, można iść przez dziennikarskie życie z podniesioną głową. Pamiętając przy tym, że tygodnik jest tyle wart, co jego ostatnie numery. I dlatego trzeba zejść na ziemię. Niestety.
Na ziemię trudno zejść Karolowi Nawrockiemu. Od wyborów minęło kilka miesięcy, a do niego jeszcze nie dotarło, że w kraju są nie tylko jego wyborcy. Oszołomiony wygraną uwierzył, że stało się to za jakąś nadzwyczajną przyczyną i że jest w nim niezwykła moc. I może wszystko. Za tak infantylne złudzenia każdego polityka czeka twarde zderzenie z glebą. I choć dla Nawrockiego to nie pierwszyzna, nie będzie tak jak na kibolskich ustawkach. Polityka to zajęcie wielokrotnie złożone, skomplikowane i perfidne. A w funkcji, którą przyszło mu pełnić, czekają na niego konkurenci, głównie zresztą z jego własnego obozu. Szybko zbliża się też moment zderzenia z prezesem Kaczyńskim. Zobaczymy, co Nawrocki zrobi z ustawą o zakazie hodowli zwierząt futerkowych. Przeciw są przecież konfederaci i Radio Maryja. A Kaczyński jest bardzo za.
Większym problemem, i to takim, który niebawem się rozwinie, jest wojna, jaką Nawrocki wypowiedział tej Polsce, która głosowała na Trzaskowskiego. Nie dość, że nie ma dla niej nic poza połajankami, to jeszcze prowokuje kolejne konflikty. A kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Może Nawrocki pomyśli, jak kończy Daniel-wszystko-mogę-Obajtek. Albo poczyta jako historyk o ludziach wyciągniętych na ważne funkcje z kapelusza, którzy kończyli w niesławie lub w zapomnieniu.
Na koniec mam lepszą wiadomość. Szykujemy prenumeratę „Przeglądu” za pośrednictwem paczkomatów InPost. Proszę popatrzeć, gdzie jest najbliższy paczkomat, i pomyśleć, czy nie byłaby to najlepsza forma zakupu naszego tygodnika.
Dostawa gwarantowana w każdy poniedziałek. Szczegółowe informacje pod numerami telefonów: 22 635 84 10 wew. 118, 111 lub 101 i adresem e-mail: kolportaz@tygodnikprzeglad.pl.
Lewica złożona do trumny
Po wyborach w Ameryce Łacińskiej przestał obowiązywać porządek międzynarodowy
Ostatni etap tego procesu miał miejsce dwa tygodnie temu, kiedy w pierwszej turze chilijskich wyborów prezydenckich triumfowali komunistka Jeannette Jara oraz skrajnie prawicowy radykał José Antonio Kast. Różnica głosów między nimi była niewielka, Jara zdobyła niecałe 27%, Kast – 24%. W chilijskim systemie, gdzie urzędujący prezydent nie może się ubiegać o natychmiastową reelekcję, takie wyniki są dość typowe. Druga runda z reguły rozstrzygana była na korzyść tego kandydata, który ostatecznie wydał się bardziej przekonujący szerokiemu jak na Amerykę Łacińską centrum i zamożnej klasie średniej. Oznaczało to, że prezydentem zostawał albo ktoś z demokratycznej koalicji Concertación, zrzeszającej wszystkich od socjaldemokracji po chadecję, albo konserwatysta wywodzący się ze środowiska prawicowego, niemniej jednak dystansującego się od dziedzictwa brutalnej dyktatury Augusta Pinocheta.
W tym roku po raz pierwszy w historii głową państwa w Chile zostanie ktoś, kto nie reprezentuje żadnego z tych bloków, a przede wszystkim żadnej z tych wartości. Gdy ten numer „Przeglądu” trafi do rąk czytelników, wybory będą już rozstrzygnięte, aczkolwiek kto konkretnie z tej dwójki zostanie prezydentem, jest do pewnego stopnia wtórne. Ważniejszy jest trend, pokazujący proweniencję ideologiczną kandydatów.
Chile – barometr nastrojów
Kast nie jest bowiem ucywilizowanym konserwatystą, to postpinochetowski radykał, rehabilitujący dyktaturę na każdym kroku. Kiedy w 2018 r., mieszkając w Santiago de Chile, umawiałem się z nim na wywiad, był politykiem z marginesu, popieranym zaledwie przez 8% wyborców, lecz od tego czasu – podobnie jak wielu innych skrajnie prawicowych polityków – przebił się do głównego nurtu. Nie dlatego, że – jak działo się to dawniej – spiłował pazury i ograniczył radykalność przekazu. Wręcz przeciwnie, to polityka i społeczeństwo przesunęły się w jego kierunku, bo Kast stoi dokładnie tam, gdzie stał zawsze.
Wtedy, wiosną 2018 r., opowiadał mi w swoim skromnym biurze o obawach wobec przyszłości narodu. Zapytany, dlaczego w referendum trzy dekady wcześniej głosował za utrzymaniem się Pinocheta przy władzy, a więc przeciwko demokratycznym wyborom, pokrętnie tłumaczył, że „obawiał się marksistów niszczących chilijskie uniwersytety i rodziny”. Marzyła mu się całkowita delegalizacja rozwodów i pełen zakaz aborcji, chciał – i nadal chce – przewodniej roli religii i Kościoła w życiu społecznym Chilijczyków. W kolejnych wyborach, w 2021 r., pierwszą turę już nawet wygrał, choć ostatecznie musiał uznać dość znaczące zwycięstwo późniejszego prezydenta, Gabriela Borica. Przez kolejne cztery lata atakował rząd i młodego prezydenta, który w kampanii był jeszcze pełnym nadziei rewolucjonistą, ale już po zwycięstwie, a przed zaprzysiężeniem, zaczął porzucać bardziej radykalne postulaty. Wtedy świat patrzył na Chile z ogromną nadzieją, bo było autentycznym laboratorium przyszłości.
Sam tej frazy nie lubię i staram się jej nie używać, bo jest dla Ameryki Łacińskiej dość krzywdząca. Sugeruje, że mieszkańcy tego regionu mogą sobie niemal bezkosztowo eksperymentować na żywym organizmie, jakim są ich demokracje, a reszta świata będzie po prostu się przypatrywać i ewentualnie naśladować co ciekawsze rozwiązania.
Na początku obecnej dekady jednak w Chile działo się dokładnie to. Masowe protesty społeczne obaliły rząd Sebastiána Piñery, wymusiły próbę zmiany konstytucji, przyniosły projekt najbardziej progresywnej ustawy zasadniczej w dziejach ludzkości, a z Borica zrobiły latynoską wersję platońskiego „filozofa na tronie”.
Pięć lat później z tego entuzjazmu społecznego nic już prawie nie zostało, Boric odchodzi z urzędu z poparciem jedynie 30% elektoratu, projekt konstytucji ostatecznie został odrzucony, a dodatkowo Chile zaczęło mieć problemy, których nie miało nigdy wcześniej. Masowa imigracja, wywołana kryzysem w Wenezueli i działalnością gangów przemytników ludzi. Przestępczość zorganizowana, objawiająca się wzrostem liczby przestępstw z użyciem broni palnej czy kradzieży samochodów, która wkroczyła na ulice Santiago, dotychczas pod wieloma względami uznawanego za oazę spokoju dla klasy średniej i wyższej. Do tego gospodarka rozwijająca się słabiej od oczekiwań i niewielkie perspektywy wzrostu.
Z jednej strony, nie powinno to dziwić, bo większość demokracji na świecie zmaga się z tymi problemami. Z drugiej – nikt ich do końca nie rozwiązał, a wszędzie stanowią paliwo dla pozostających w opozycji, a więc niemogących się wykazać w rządzeniu radykałów.
W ostatnich latach Kast zaczął więc normalizować przemoc w swoich wypowiedziach, fantazjując chociażby o wykopaniu wilczych dołów na północnych granicach kraju, co miałoby skutecznie odstraszyć gangsterów chcących szmuglować narkotyki i ludzi do Chile. Przestał
Co nam daje nostalgia?
Tęsknimy do czasów, gdy wszystko było prostsze
Julian Kutyła – socjolog, doktor nauk humanistycznych, specjalność filozofia; były redaktor naczelny kwartalnika „Krytyka Polityczna” i dyrektor Wydawnictwa KP, obecnie redaktor działu non-fiction w miesięczniku „Nowe Książki”, śledzi psychoanalityczne wątki w kulturze współczesnej.
Zdaje się, że nostalgia jest dziś jedną z najchętniej kapitalizowanych emocji. Dlaczego żerują na niej przemysł filmowy, muzyczny, rozrywkowy, design, a przede wszystkim marketing?
– Wszyscy kojarzymy piosenkę „Yesterday” Beatlesów. To też tytuł książki Tobiasa Beckera o nostalgii („Yesterday. A New History of Nostalgia”, 2023). Autor zaczyna od przyjrzenia się tekstowi tego przeboju. Trudno sobie wyobrazić, że zrobiłby podobną karierę, gdyby nie śpiewane przez McCartneya nostalgiczne słowa o czasach, gdy kłopoty wydawały się tak odległe. Becker proponuje prosty eksperyment: podstawmy sobie w zamian pierwszą wersję, którą śpiewał „na rybkę”: „Scrambled eggs / Oh my baby how I love your legs”. Już nie chwyta tak bardzo za serce, prawda?
Faktycznie. A czy zassanie nostalgii przez rynek zmieniło w jakiś sposób jej istotę?
– Oczywiście można powiedzieć, że dziś nostalgia – podobnie jak w zasadzie wszystko – została wprzęgnięta w funkcjonowanie kapitalizmu. Akurat jednak w jej przypadku zastanowiłbym się, czy nie jest z nim jakoś związana od samego początku. Samo słowo nostalgia składa się z dwóch greckich słów: nostos (powrót do domu) i algia (tęsknota), ale nie pochodzi ze starożytnej Grecji. Pojawia się dopiero w 1688 r. Wymyślił je szwajcarski lekarz Johannes Hofer w tytule rozprawy „Dissertatio Medica De Nostalgia, Oder Heimwehe”. To specyficzny moment w historii Europy, która po okresie wojen religijnych wchodzi w zupełnie nową epokę, czas wielkiego zamętu. Zmienia się wtedy percepcja świata i czasu, a przy okazji rodzi się przemysł i kapitalizm.
Nostalgię traktowano wtedy jako chorobę.
– Było to po prostu mające pozór uczoności określenie tęsknoty za domem. W czasach, gdy po całej Europie krążyły zaciężne armie, to był spory problem. Na tę przypadłość zalecano zresztą dość ciekawe lekarstwa, choćby wycieczkę w góry czy zażywanie opium. Czasem stosowano radykalniejsze metody leczenia. Szwajcarski filozof Jean Starobinski w studium pojęcia nostalgii przywołuje przypadek rosyjskich żołnierzy stacjonujących w Prusach, którzy zaczęli zdradzać jej symptomy. Dowódca dla przykładu rozstrzelał kilku chorych i reszta oddziału od razu ozdrowiała.
Obecnie postrzegamy nostalgię niekoniecznie jako tęsknotę za ojczyzną, raczej za minionymi czasami.
– To ciekawa sprawa, jak tęsknota za domem stała się dość szybko tęsknotą za wyimaginowaną bezpieczną przeszłością. Można powiedzieć, że łatwość, z jaką ta zmiana zaszła w XIX w., była pierwszym przeczuciem tego, co później wymyślił Albert Einstein – że czas i przestrzeń są w zasadzie tylko innymi wymiarami jednej czasoprzestrzeni.
Dlaczego tęsknimy za bezpieczną przeszłością?
– Połączenie nostalgii z poczuciem bezpieczeństwa umieszczonym gdzieś w przeszłości wiązałbym z czymś, co niemiecki badacz Reinhart Koselleck nazwał kiedyś upadkiem toposu „historia nauczycielką życia”. W słynnym eseju na ten temat przywołuje on epizod z 1811 r. Prusy rozważały dodrukowanie dużych ilości pieniędzy, żeby spłacić długi. Doradca w tamtejszym ministerstwie finansów za wszelką cenę próbował odwieść ministerstwo od tego pomysłu. Wreszcie użył ostatecznej broni, czyli… argumentu ze starożytności, a konkretnie przykładu Tukidydesa, który rzekomo opowiadał o niedogodnościach, jakie pojawiły się w Grecji w związku z nadmiarem papierowego pieniądza. I dopiero to przekonało rozmówcę. Tymczasem Alexis de Tocqueville w „O demokracji w Ameryce” nie zauważa w historii niczego, co może dostarczyć jakichkolwiek wskazówek do działania dziś czy jutro.
Historia zaczyna tracić na znaczeniu?
– Można powiedzieć, że radykalne przyśpieszenie historii – przemysł, handel, kapitalizm – sprawiło, że przestajemy ją postrzegać jako skarbnicę mądrości, w tak szybkich czasach przestaje być przydatna. Przestaje być zasobem narzędzi do radzenia sobie ze współczesnością, a staje się miejscem ucieczki przed jej problemami. Do tego dochodzi cała przenikająca XIX w. ideologia postępu. Badaczka nostalgii, zwłaszcza w obszarze postsowieckim, Svetlana Boym, uważa wręcz, że nostalgia i postęp są jak dr Jekyll i pan Hyde – to dwie strony tej samej monety.
W nostalgię nieodzownie wpisane jest zakłamywanie rzeczywistości?
– To zasadniczo fantazja na temat przeszłości. Gdyby z punktu widzenia psychoanalizy zastanowić się nad taką fantazją, podstawowe pytanie brzmi: jakie pęknięcie w teraźniejszości ma ona zakryć? Kiedy postrzegamy świat wokół nas jako chaotyczny i niezrozumiały, szukamy bezpiecznej przystani. To poczucie, że przecież kiedyś świat był bardziej zrozumiały i czuliśmy się w nim bardziej bezpiecznie, jest oczywiście starsze niż pojęcie nostalgii. Jednak w XX w. staje się w zasadzie przezroczyste, jesteśmy odtąd jak Molierowski pan Jourdain, który ze zdumieniem dowiaduje się
Kto kogo powinien się bać?
Kroczymy dumnie. Nasze sztandary powiewają na stosach makulatury – własną mądrość przeznaczyliśmy na przemiał. Rozum abdykował, króluje efekciarstwo. Przodownikami w krainie absurdu są oczywiście politycy. Naiwnie myślałem, że stylizacje oparte na asortymencie sieci handlowej Militaria.pl. należą do epoki słusznie minionej. Ale gdzie tam, pojawiły się repliki. I znowu oglądamy imitacje mundurków na tle machin bojowych.
Propaganda inscenizuje Orwella – organizuje treningi jednomyślności. Argumenty nie mają dziś większego znaczenia – język polityki stał się narzędziem gwałtu. Ma ogłuszać, wywoływać halucynacje, powodować napady gorączki. Animatorzy politycznych widowisk nie mają dziś żadnych poglądów, oni po prostu tworzą „narracje”. Jako ich napęd wykorzystują emocje. W maglu politycznym cynizm miesza się ze skrajną naiwnością, afektacja z wiarą w cuda. Powstaje mieszanka, za pomocą której można wysadzić świat w powietrze.
Wysłuchujemy morałów na temat dezinformacji, podczas gdy kłamstwo stało się jednym z głównych narzędzi władzy. Liberalna polityka nacechowana jest dziś pogardą – jesteśmy traktowani jak widzowie w tanim kinie, którzy powinni uwierzyć w każde głupstwo. Najważniejsze, by nie myśleć inaczej – Wielki Brat grozi palcem. Wahania prezydenta USA, jak potraktować sprawę dronów, które naruszyły naszą przestrzeń powietrzną, jeden z portali internetowych określił następująco: „Nowe bzdury Trumpa o dronach”. Zgłębiając tę puentę, zapytałbym jedynie: w którym to kraju bzdury odgrywały zawsze większą rolę i do czego to ostatecznie doprowadziło? Co o tym mówią kroniki?
Wstyd. Kiedyś ta bańka pęknie, już widać symptomy. Jeśli porównamy oficjalny przekaz polityczny – wzmacniany przez zaangażowane media mainstreamu – z klimatem opinii ukształtowanych w internecie, okaże się, że istnieją dwa odrębne porządki myślenia. Bardzo wyraźnie widać to w komentarzach i wyjaśnieniach
Krezusy lizusy
Oniemiały obserwowałem w telewizji fragment kolacji baronów z Doliny Krzemowej z Donaldem Trumpem. Nie wierzyłem własnym oczom i uszom. Oto grono władców nowych mediów prześcigało się w lizusostwie, kadząc prezydentowi Trumpowi. Było to żenujące widowisko, jako żywo przypominające akty wiernopoddańcze znane z innych krajów i innych ustrojów – autorytarnych czy wręcz totalitarnych. Wódz otoczony pochlebcami, władca odbierający hołdy, król łaskawie wysłuchujący pochwał dworu. I to gdzie? W Ameryce! Kraju, który zawsze szczycił się wolnością słowa, prawem do krytyki, do zachowania własnego zdania, nieufnością do władzy i gotowością do obrony swojego stanowiska wbrew wszystkim i wszystkiemu. To przecież te zachowania, które można było zaobserwować w trakcie wspomnianej kolacji, były przedmiotem kpin w amerykańskiej kulturze masowej, słusznie utożsamiającej je z ustrojami na poły feudalnymi lub zbudowanymi na strachu. To ona wylansowała bohatera szczycącego się niezależnością i gotowością do buntu. Piętnowała lizusostwo i oportunizm. No i proszę, bohaterowie Ameryki okazali się zastraszonymi lizusami, oportunistami, bezwstydnie zabiegającymi o łaski króla.
Nie sądziłem, że czegoś takiego dożyję. Pokazuje to jednak, w jakim miejscu jest obecnie Ameryka. Pozbawiona krytycznej czujności, dryfująca bezradnie, chaotyczna i zagubiona moralnie i politycznie. Piszę to z wielkim bólem jako ktoś, kto kocha Stany. Czuję żal i wściekłość. Tym bardziej że siły antyamerykańskie i antyzachodnie prezentują zdecydowanie i konsekwencję. Jak tak dalej pójdzie, ich triumf będzie jedynie kwestią czasu.
Wspomniana kolacja obnażyła również mit o sile amerykańskiego kapitalizmu, wynikającej
Psychodrama świętoszka
Stając na wyżynach zaangażowania, pani Dulska nauczała: przyzwoity człowiek powinien się gorszyć. A ponieważ jest przyzwoity, siebie może zostawić w spokoju i skupić uwagę na innych. Gorszymy się dziś głęboko, mówiąc o populizmie, załamujemy ręce, patrząc, jak świat schodzi na psy. No bo oczywiście my jesteśmy lepsi. My, czyli kto?
Zastanówmy się przez chwilę. W czasach, gdy pani Dulska rozwijała swoją namiętność, Stanisław Brzozowski pisał o „epikureizmie pogodnego dogasania”. Niepokoiła go „bezdziejowość polskiej psychiki” i wyrastająca z jej pnia dewocja. To na tym tle rozgrywała się psychodrama świętoszka zatrzaskującego okna, by nie słyszeć chrzęstu kamieni, po których przetacza się historia.
Komu potrzebne jest zgorszenie obrażonego na świat świętoszka? Jaki sens ma pogarda wymierzona w Donalda Trumpa? Głosowało na niego ponad 76 mln Amerykanów. Czy mamy udzielić im lekcji, tłumacząc, na czym polega prawdziwa demokracja? Bo wiemy lepiej?
A sam populizm? Jego istotę stanowi pochlebczość. Popadając w zgorszenie, nie zapomnijmy, że schlebianie masom stanowi nieodłączną część demokracji. Wywyższenie ludu ma swój głęboki sens dziejowy. Populus Romanus, ateński demos – to brzmi dumnie. Gdzie jest granica oddzielająca dostojeństwo od dekadencji i upadku? W jaki sposób to, co naturalne, może się stać wynaturzeniem? Czy potrafimy uchwycić moment, w którym wielkie idee odsłaniają swoje mroczne alter ego?
W antycznym Rzymie objęcie władzy cesarskiej wymagało aplauzu ze strony ludu. Manipulacja, kupowanie poparcia, uwodzenie tłumów to stały element rzymskiej polityki. Czy w Atenach było inaczej? Demos czekał na nagrody, na obietnice. Namiętności brały z zasady górę nad argumentami. Nie zapomnijmy: ateńska demokracja nie przetrwała. Ustrój, który otaczamy nimbem świętości, mówiąc o „władzy ludu”, miał swoje wady wrodzone. W Atenach panowała gorączka. Demagodzy, grając na nucie egzaltacji, pochlebczości i zakłamania
Ponad podziałami
Ostatnio sporo czytam o konieczności zasypywania przepaści, która powstała w Polsce między zwolennikami prawicy a całą resztą, czasami nieopatrznie nazywaną „obozem lewicowo-liberalnym” (nieopatrznie, albowiem różnice pomiędzy liberałami i lewicowcami są spore, delikatnie rzecz ujmując). Boję się, że nadzieje na skuteczność takiego zabiegu są płonne, sprawy zaszły za daleko. W polityce zakorzeniła się nienawiść, czego jedną z głównych przyczyn są media (pseudo)społecznościowe, fatalny wynalazek ludzkości, który prawdopodobnie doprowadzi do jej upadku, a przynajmniej do kompletnego zidiocenia. To im zawdzięczamy epidemię chamstwa, agresji i skłonności do poniżania, a także bezwstydnego ukazywania swojej niewiedzy jako cnoty, powszechnej amatorszczyzny przebierającej się w szatki znawstwa (tzw. influencerzy), a wreszcie pogardzania nauką, czyli „nowego obskurantyzmu”. Media społecznościowe to jednak temat na osobny felieton.
Po tym rytualnym narzekaniu będzie o czymś pozytywnym – nie przypadkiem sprzed epoki mediów społecznościowych. Chodzi mi o seminaria lucieńskie, organizowane z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego w latach 2006-2009 w Lucieniu koło Płocka, gdzie znajduje się dawny ośrodek wypoczynkowy Kancelarii Prezydenta RP. Miałem trzykrotnie przyjemność brać w nich udział i jestem dumny z uczestnictwa, choć przecież już wtedy moje poglądy polityczne były odległe od tych, które prezentował obóz ideowy prezydenta.
No właśnie. Seminaria te zbierały ludzi wywodzących się z różnych politycznie i ideowo środowisk, choć niewątpliwie dominowali zwolennicy wizji prawicowo-konserwatywnej. Były one autentycznymi spotkaniami naukowymi, w trakcie których można było spokojnie i bez zacietrzewienia dyskutować o ważnych sprawach. Panowała atmosfera wzajemnego szacunku i uznania. Otwartość na argumenty. Były to ciekawe, poważne rozmowy. Z pewnością za tę znakomitą atmosferę odpowiadali nie tylko (ówcześnie) młodzi członkowie gabinetu prezydenta Kaczyńskiego, niekryjący swoich ambicji intelektualnych i ciekawie je realizujący, ale także, a może przede wszystkim, sam prezydent. (Mój udział w tych spotkaniach zawdzięczam, oprócz łaskawości prezydenta, który sam akceptował wszystkich uczestników spotkań, starej przyjaźni z Andrzejem Zybertowiczem, doradcą Lecha Kaczyńskiego. Choć już wtedy dzieliły nas poglądy polityczne, to wciąż łączyły setki przegadanych godzin i bardzo podobne poglądy naukowe). Widać było, jak rozkwita w trakcie debaty intelektualnej, jak bliska jest mu atmosfera
Snusy, saszetki i używki w polityce
Związki używek z władzą są tak stare, jak stara jest historia ludzkich społeczności
Dr Jacek Dębiec – amerykański psychiatra, neurobiolog i filozof. Jego prace ukazały się w czołowych pismach naukowych: „Nature”, „Nature Neuroscience”, „Proceedings of the National Academy of Sciences of the USA”, „Trends in Cognitive Sciences”, „Biological Psychiatry” i innych. Jest naukowym i klinicznym konsultantem społecznej Rady ds. Bezpiecznego Odstawiania Leków Psychotropowych (Psychotropic Deprescribing Council).
Podczas tegorocznej kampanii prezydenckiej większość Polaków dowiedziała się o istnieniu snusa. Wyjaśni pan dokładnie, co to za produkt?
– Nazwa snus wywodzi się ze Szwecji i pochodzi od „zaciągać się” czy „wdychać”. Bo pierwotnie mieliśmy do czynienia właśnie z wdychaną formą nikotyny. Dopiero później zmieniła się ona w zażywanie doustne. Chodzi o wkładanie produktu nikotynowego pod górną wargę, by absorpcja tej substancji mogła zachodzić bezpośrednio poprzez śluzówkę jamy ustnej.
Tak naprawdę mamy do czynienia z dwoma pojęciami: snusem i saszetkami nikotynowymi.
– Snus to po prostu sproszkowany tytoń, który ma zapach i smak nikotyny. Natomiast w saszetkach nikotynowych znajduje się już sam ekstrakt nikotyny, bez tytoniu. One mogą mieć różne smaki, różne zapachy.
W trakcie najważniejszej przedwyborczej debaty Karol Nawrocki włożył do ust taką saszetkę. W pierwszej chwili pomyślałam, że to nieprawdopodobne, aby człowiek, który nie jest w stanie wytrzymać paru godzin bez nikotyny, mógł zostać reprezentantem Polski na arenie międzynarodowej. Dopiero później przyszło mi do głowy, że może to być jakiś rodzaj politycznej gry.
– Niewątpliwie zażycie snusa czy saszetki nikotynowej (bo nie wiemy dokładnie, co przyjął Karol Nawrocki) było elementem gry politycznej. W czasie kluczowej debaty prezydenckiej nie ma miejsca na przypadkowe gesty. To był bardzo dobrze wykalkulowany manewr – skierowany do określonej grupy wyborców. A media czy widzowie, którzy zareagowali na ten gest oburzeniem, tylko ten przekaz wzmocnili.
Pomogli Nawrockiemu wygrać wybory?
– Pomogli zdobyć głosy młodych, konserwatywnych mężczyzn, którzy w pierwszej turze poparli Sławomira Mentzena. Proszę zwrócić uwagę, że Rafał Trzaskowski po rozmowie u Mentzena udał się wprost do jego pubu, miejsca, gdzie chodzą na piwo głównie młodzi mężczyźni o prawicowych poglądach. A co w takich barach się ogląda? Najczęściej sport. W Stanach Zjednoczonych futbol czy bejsbol, w Europie – piłkę nożną.
Co ma piernik do wiatraka?
– To, że badania przeprowadzone w zeszłym roku przez badaczy z Uniwersytetu Loughborough w Wielkiej Brytanii pokazały, że co piąty zawodnik Premier League bierze te snusy. Bardzo prawdopodobne, że ci młodzi wyborcy Mentzena, jeżeli sami nie zażywają nikotyny, to przynajmniej oglądają swoich idoli, sportowców, którzy to robią. A także widzą reklamy produktów nikotynowych w trakcie transmisji sportowych.
Czyli snus to taki ich emblemat…
– Przekaz kandydata na prezydenta był następujący: „Jestem jednym z was – młodych, będących częścią tej kultury męskości, w której zażywa się produkty nikotynowe”. Oburzenie „świętej” części opinii publicznej na Karola Nawrockiego tylko wzmogło poczucie przynależności grupowej, której snus jest istotnym symbolem.
Snusy są niejako odpowiedzią na kryzys męskości?
– W Stanach Zjednoczonych stały się istotnym elementem odradzania się „kultury męskości”. Pojawił się nowy, współczesny „Marlboro Man”. To mężczyzna, który chodzi na siłownię, ma bardzo konserwatywne poglądy i oczywiście zażywa snusy.
W pakiecie z innymi substancjami: kofeiną, kreatyną i różnymi proteinami.
– Jak najbardziej, to jest pakiet. Kreatyna i proteiny są na wzrost masy mięśniowej, a snusy czy kofeina mają wyzwalać energię, ułatwiać podjęcie większego wysiłku.
Jak nikotyna działa na nasz mózg?
– Pobudza zarówno ośrodkowy układ nerwowy, jak również autonomiczny układ nerwowy. Przez co – przede wszystkim – zwiększa pracę serca i ciśnienie krwi oraz zdolność do wysiłku, koncentracji, jednocześnie podwyższając próg bólu. Za sprawą wzmożonego wydzielania dopaminy pojawia się też pewne uczucie przyjemności. O nikotynie mówi się nawet, że to taki mind enhancer – dopalacz naszych czynności poznawczych.
Czy snusy są zdrowsze niż papierosy?
– Z pewnością zażywanie nikotyny w formie snusów pozwala uniknąć dymu papierosowego i jego niszczącego działania na płuca. Ale badania wpływu na zdrowie współczesnych doustnych form nikotyny są względnie nowe. Wciąż potrzebujemy czasu, żeby się przekonać, jakie są rzeczywiste długofalowe efekty zdrowotne.
Choć nie jest to substancja neutralna dla naszego zdrowia.
– Wcześniejsze badania nad tradycyjnym zażywanym doustnie tytoniem pokazały, że zwiększa on ryzyko raka jamy ustnej. Jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, to wiadomo, że nikotyna wzmaga wydzielanie naszych endogennych opioidów: endorfin, enkefalin, dynorfin. A ich wyzwalanie – oraz dopaminy, która jest związana z poczuciem przyjemności i zaspokojenia – ma silny potencjał uzależniający. Co ciekawe, szwedzkie badania pokazały, że snusy mogą być nawet bardziej uzależniające od papierosów. Może dlatego, że poprzez śluzówkę jamy ustnej nikotyna jest wchłaniana szybko i w znacznych ilościach.
Promowanie snusów przez Nawrockiego podbija sprzedaż wielkim zagranicznym korporacjom?
– Tak. Według Market Research Future w 2023 r. amerykański
Powiastki filozoficzne Bronisława Łagowskiego
Są najlepszym antidotum na stare i nowe trucizny myślenia i życia politycznego w Polsce oraz na jad polskiej polityki historycznej
Kto pasjonuje się polityką, a łaknie realistycznego spojrzenia na rzeczywistość polityczną, znajdzie ogromną przyjemność w lekturze wydanych niedawno dwóch wyborów pism Bronisława Łagowskiego, rozproszonych w latach 1991-2019 w czasopismach, głównie w „Przeglądzie”. Zebrane razem w tomach „Czy Polskę stać na niepodległość?” (Universitas) oraz „Czy narody mają honor?” (Fundacja Oratio Recta) mogą stanowić swego rodzaju elementarz realistycznego myślenia o polityce i jednocześnie nietuzinkowy podręcznik propedeutyki filozofii politycznej.
Wieloletnim czytelnikom „Przeglądu” nie trzeba specjalnie objaśniać dzieła Bronisława Łagowskiego, ponieważ przez wiele lat dla większości prenumeratorów – a kto wie, czy nie dla wszystkich – cotygodniowa lektura ich ulubionego tygodnika obowiązkowo rozpoczynała się od strony z wyczekiwanym felietonem krakowskiego filozofa. Niech więc poniższe słowa będą zachętą dla jego nowych czytelników.
W ciągu kilku dekad uzbierało się ponad tysiąc wyjątkowych utworów, trudnych do sklasyfikowania gatunkowego, bo już na pierwszy rzut oka widać, że teksty te to coś więcej niż felietony. Nie będzie błędem uznanie ich za niefabularyzowane, miniaturowe powiastki filozoficzne. Forma literacka opowieści filozoficznej (le conte philosophique) powstała w dobie oświecenia we Francji jako wyraz krytyki społecznej i napomnienie rządzących (króla, parlamentu, kleru) czy – mówiąc ogólniej – możnych tego świata odpowiedzialnych za jego kształt, za obecne w nim błędy, zagrożenia i zło. Dla zmylenia cenzury i z chęci uniknięcia odwetu z ich strony, opisując współczesne realia, autorzy posługiwali się formą fabularną, bajkową, alegoryczną, ale niekiedy powiastka odnosiła się też do rzeczywistych wydarzeń, np. wojen, których znaczenie i konsekwencje wykraczały daleko poza czas ich trwania. Każda z tak opowiedzianych historii służyła za ilustrację pewnej ogólnej zasady dotyczącej moralności politycznej, mechanizmów życia społecznego, zalet i wad ustrojów politycznych czy uniwersalnych aspektów wojny.
W naszych czasach pisarze zajmujący się krytyką polityczną nie muszą się obawiać ani cenzury, ani odwetu władz i tym samym nie muszą już posługiwać się kostiumem historycznym czy fabułą bajkową przy wyrażaniu swoich ocen, obaw lub przestróg.
Punktem wyjścia każdej opowiastki Łagowskiego jest więc jakieś konkretne zjawisko społeczne, zdarzenie historyczne, wydarzenie polityczne, znacząca wypowiedź polityczna lub nośna opinia publicystyczna, które ogniskują uwagę społeczeństwa i zarazem są ilustracją realnych – choć często nieuświadamianych lub opacznie rozumianych – problemów, dylematów, ryzyka, przeszkód czy też ukrytych lub lekceważonych przejawów zła lub poważnego zagrożenia politycznego z punktu widzenia jakości, trwałości i bezpieczeństwa państwa.
Powiastki filozoficzne Łagowskiego nie są więc bajkami, alegoriami czy legendami, ale – paradoksalnie – odnoszą się prawie zawsze do zjawisk społeczno-politycznych, które w polskich realiach ubrane są w jakiś bajkowy, fałszywy kostium „historyczny”. O Polsce mówi się w świecie, że to kraj, w którym – w odróżnieniu od państw zachodnich – ludzie żyją historią, w którym historia jest ciągle obecna. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jeśliby wziąć pod uwagę dwa fakty. Po pierwsze, Polska, przez długi okres nie mając państwowej formy istnienia, siłą rzeczy kompensowała ten brak, żyjąc zastępczo swoją historią. Po drugie, polskie zapóźnienie cywilizacyjne powodowało przesadne skupienie się na „chlubnej historii narodowej” w reakcji obronnej na kompleks niższości. (Dlaczego Francuzi nie muszą nikomu udowadniać, że Kartezjusz, który większą część dorosłego życia spędził w Holandii, a umarł w Szwecji, był Francuzem, podczas gdy my niemal każdemu napotkanemu cudzoziemcowi usilnie wbijamy do głowy nieco kłopotliwą polskość Kopernika, Chopina i Skłodowskiej-Curie?).
Problem z tego rodzaju spojrzeniem na rzeczywistość jest jednak taki, że jest ono skrzywione – w obu wymienionych okolicznościach mamy do czynienia nie z realną historią, taką, jaka była, lecz z mitologią, z historią taką, „jak my ją rozumiemy”, a więc z bajką czy też – jak się dzisiaj mówi – „narracją” historyczną. I o ile realna historia jest najlepszą nauczycielką dobrej polityki, o tyle historia sfabularyzowana, podkolorowana, ubrana w wymyślne, ale fałszywe teorie jest dla polityka najgorszym kierunkowskazem, jaki tylko można sobie wyobrazić. Jest także przeszkodą, zbędnym gorsetem i balastem dla obywateli, którzy chcą rozpoznawać w otaczającej ich rzeczywistości realne problemy i zagrożenia oraz autonomicznie formułować racjonalne oceny procesów, postaw i programów politycznych. Prócz wypaczonej historii na polskiej polityce ciąży balast błędnych, anachronicznych lub nieracjonalnych wizji polityki i polskiej racji stanu, zaczerpniętych z prawdziwej polskiej historii. Poglądy, programy i wizje strategiczne, którymi powinni się zajmować już tylko zawodowi historycy, mają w Polsce przedłużone życie i w obecnych realiach, zupełnie odmiennych od historycznych, nadal wyznaczają sposoby i kierunki myślenia polskiej klasy politycznej. Nie dopuszczając odstępstw od przyjętych a priori fałszywych aksjomatów, polska klasa polityczna, wsparta przez dokooptowane młode kohorty dziennikarskie, umacnia się w swoim zbiorowym solipsyzmie i wywiera presję – posługując się w tym celu całym aparatem państwa – na opinię publiczną, tłumiąc czy wręcz uniemożliwiając autentyczną debatę nawet wśród podmiotów kompetentnych i powołanych do wypowiadania się w najważniejszych sprawach publicznych.
Zebrane w tych dwóch książkach felietony-przypowiastki filozoficzne są najlepszym antidotum na stare i nowe trucizny myślenia i życia politycznego w Polsce oraz na jad polskiej polityki historycznej.
Bronisław Łagowski, Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019, Universitas, Kraków 2024
Bronisław Łagowski, Czy narody mają honor?, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2024









