Tag "polski Kościół"

Powrót na stronę główną
Polemika

Polemika do tekstu 35 religii w szkole

Polemika do tekstu Kornela Wawrzyniaka z „Przeglądu” z 6.10.2025

https://www.tygodnikprzeglad.pl/35-lat-religii-w-szkole/

oraz do analogicznej wersji pod zmienionym tytułem na Portalu Onet z 12.10.2025

https://wiadomosci.onet.pl/kraj/seria-skandali-w-polskim-kosciele-to-byl-strzal-w-kolano/xj1k8xr

Autorzy: Dariusz Kwiecień i Tomasz Sypniewski, nauczyciele religii w szkole średniej w Warszawie, członkowie Stowarzyszenia Katechetów Świeckich

Czytając tekst pana Kornela Wawrzyniaka w „Przeglądzie”, trudno oprzeć się wrażeniu, że jego narracja o religii w szkole to nie analiza, lecz akt oskarżenia — z wyrokiem wydanym jeszcze przed rozpoczęciem procesu. Wawrzyniak i cytowani przez niego eksperci malują Kościół jako opresyjną instytucję, nauczycieli religii jako strażników „szariatu katolickiego”, a uczniów – jako ofiary „katolickiej indoktrynacji”. Tyle że ten obraz, choć wygodny, jest całkowicie nieprawdziwy. A przecież „półprawda jest całym kłamstwem”.

Manipulacja tytułem – przykład medialnej nierzetelności

Warto zauważyć, jak różnie przedstawiono ten sam tekst w różnych mediach. Oryginalny tytuł w Tygodniku „Przegląd” – „35 lat religii w szkole i coraz szybsza laicyzacja” – jest przynajmniej uczciwą publicystyczną tezą. Autor stawia diagnozę, z którą można się zgodzić lub polemizować, ale wiadomo, czego dotyczy artykuł. Natomiast tytuł nadany przez portal Onet: „Seria skandali w polskim Kościele. To był strzał w kolano” – to już czysta manipulacja. Nie tylko przesuwa akcent z tematu religii w szkole na sensacyjną narrację o „skandalach w Kościele”, ale też buduje emocjonalny kontekst, który nie ma wiele wspólnego z treścią artykułu. To przykład medialnej techniki, która z poważnej dyskusji o edukacji czyni propagandowy spektakl, odwołujący się do emocji, a nie argumentów. Takie zabiegi nie służą ani prawdzie, ani rzetelności dziennikarskiej. A przecież debata o religii i etyce w szkole powinna być przestrzenią spokojnego namysłu – nie medialnego polowania na sensację.

Mityczne przywileje kleru czy jawna dyskryminacja nauczycieli religii

Co to właściwie oznacza, że „od 1 września 2025 r. szefowa resortu edukacji ogranicza przywileje kleru w szkole i jego dostęp do uczniów”, jak w sposób mało wyrafinowany przedstawia to pan redaktor? Przypominamy, że „kler” to potoczna nazwa osób duchownych, do których zalicza się 34,7 tysiąca księży katolickich i 154 biskupów (z tego co wiemy, żaden z tych ostatnich nie uczy religii w szkole). Za to w szkołach pracuje 29,8 tysiąca pełnoprawnych nauczycieli, nazywanych potocznie katechetami, spośród których tylko 8 tysięcy stanowią księża. Zdecydowana większość katechetów to jednak osoby świeckie (3250 mężczyzn i aż 13450 kobiet). Po bezprawnej reformie pani minister Nowackiej wielu z nich straciło pracę, ma ograniczone etaty, a przez to niższe dochody, mimo że mają na utrzymaniu dzieci, starszych rodziców i zobowiązania kredytowe. Sam resort edukacji szacował, że w wyniku nagłego ograniczenia lekcji religii do jednej tygodniowo zlikwidowanych zostanie 10,5 tysiąca etatów nauczycieli religii.

Paradoksalnie więc minister Barbara Nowacka – znana feministka i orędowniczka równości kobiet – swoją decyzją najbardziej uderzyła właśnie w kobiety. W zawodzie nauczyciela religii przeważają przecież kobiety, często z wieloletnim doświadczeniem pedagogicznym i dodatkowymi kwalifikacjami. To one, a nie „kler”, poniosły największe konsekwencje tej decyzji. W imię rzekomego „unowocześnienia edukacji” pozbawiono pracy tysiące kobiet, które całe życie poświęciły kształceniu młodzieży i budowaniu etosu szkoły. Trudno o bardziej wymowny przykład sprzeczności między ideologicznymi deklaracjami a rzeczywistością.

Jakkolwiek by liczyć, nawet gdyby każdy z uczących księży zrezygnował z nauczania w szkole (choć część dyrektorów chce mieć księdza jako katechetę, bo jest kompetentnym nauczycielem, ma dobry kontakt z młodzieżą i często realizuje awans zawodowy, którego nie może przerwać), bilans się nie zgadza.

Nie przywilej, tylko prawo

Zacznijmy od rzeczy podstawowej: religia w szkole nie jest żadnym „przywilejem kleru”. To prawo rodziców i uczniów, zapisane w Konstytucji RP (art. 53) oraz w konkordacie między Stolicą Apostolską a Polską. To prawo do wychowania dzieci zgodnie z przekonaniami, a nie przymus uczestnictwa w praktykach religijnych. W każdej szkole rodzic lub pełnoletni uczeń sam decyduje o uczestnictwie. Mówienie o „ograniczaniu dostępu kleru do uczniów” brzmi tak, jakby nauczyciele religii byli intruzami, a nie pełnoprawnymi pracownikami systemu edukacji, którzy – przypomnijmy – zdają takie same egzaminy, podlegają ocenie pracy i są zobowiązani do przestrzegania tych samych standardów dydaktycznych, co inni nauczyciele. My, nauczyciele religii, nie walczymy o przywileje, lecz o zachowanie sensu swojej pracy – katechetycznej i wychowawczej, opartej na trosce o człowieka. To nie jest interes zawodowy, lecz apel ludzi, którzy codziennie słuchają młodzieży, rozmawiają z nią o wartościach, cierpieniu i nadziei, gdy inni już nie mają na to czasu.

Religia fanatyzuje czy wychowuje do miłości i ofiary?

Kolejny redaktorski „kwiatek” to passus, że w obronie katechetów „do akcji ruszyła fundamentalistyczna organizacja Ordo Iuris ze swoim projektem, który ma nas cofnąć o 100 lat, do dwóch obowiązkowych godzin religii w szkołach. Tyle że działania te przyniosą skutek odwrotny do zamierzonego (…) Lekcje religii katolickiej, które miały wymiar indoktrynacji, stały się jednym z najważniejszych elementów sekularyzacji polskiej młodzieży — tłumaczy prof. Stanisław Obirek, teolog i były jezuita”.

Rzeczywiście, w międzywojniu religia była obowiązkowa i to w wymiarze dwóch godzin. Czy indoktrynowała pokolenie Kolumbów, które oddało niewyobrażalną daninę krwi w walce z dwoma totalitaryzmami, czy raczej wychowała ich w duchu miłości do ojczyzny i uzdolniła do najwyższej ofiary – niech ocenią historycy, socjologowie i psychologowie. Równie wątpliwa jest teza prof. Obirka, że lekcje religii przyczyniły się do sekularyzacji Polaków. Czy zatem gdyby religii nie przywrócono w 1990 r. po jej bezprawnym usunięciu przez komunistów w 1961 r., sekularyzacja by nie nastąpiła? Badania socjologiczne pokazują, że sekularyzacja społeczeństw dobrobytu ma zupełnie inne źródła – kulturowe, polityczne, gospodarcze i społeczne.

Sama zaś „szarża” Instytutu Ordo Iuris polegała jedynie na tym, że wsparł on środowisko katechetów i przygotował dla Komitetu Obywatelskiej Inicjatywy Ustawodawczej „Tak dla religii i etyki w szkole” projekt ustawy, postulujący przywrócenie poprzedniego wymiaru nauczania religii, który – jak sam autor przyznaje – został bezprawnie naruszony rozporządzeniem minister Barbary Nowackiej.

Europejski standard, nie polska osobliwość

Warto przy tej okazji poruszyć wątek skargi, a właściwie dwóch skarg – z 24 marca 2025 i 16 maja 2025 r., złożonych przez nasze stowarzyszenie do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Należałoby się zastanowić, dlaczego rząd najprawdopodobniej przegra obie sprawy.

W większości państw europejskich – w tym w Niemczech, Austrii, Hiszpanii, Włoszech czy Finlandii – lekcje religii są integralną częścią edukacji publicznej, finansowaną przez państwo. Polska nie jest tu wyjątkiem, lecz kontynuuje europejską tradycję wychowania integralnego, w którym wiedza i moralność się dopełniają.

Bezstronność (nie „neutralność”) światopoglądowa państwa nie oznacza eliminacji religii z przestrzeni publicznej, lecz równy szacunek dla przekonań wierzących i niewierzących. Dlatego szkoła powinna zapewniać możliwość nauki religii lub etyki – a nie likwidować jedną z nich pod hasłem „neutralności”. Wiedzą to europejscy włodarze. Wiedzą to całe społeczeństwa 22 krajów Unii Europejskiej. Tylko na własnym, polskim podwórku zaściankowego antyklerykalizmu toczymy spór o wartości aksjologiczne, które mogą przynieść wielką społeczną korzyść w naszym narodzie.

Religia nie indoktrynuje, lecz uczy myślenia

Pan redaktor powtarza jak mantrę, że lekcje religii to „indoktrynacja”. Szkoda, że najwyraźniej nie zajrzał do podręczników, w których mowa o wolności sumienia, odpowiedzialności moralnej, historii religii, a nawet o zjawisku niewiary. Religia w szkole nie zamyka umysłów – przeciwnie, stawia pytania, których nikt inny w edukacji już nie zadaje: po co żyję, co jest dobrem, czym jest miłość, kim jestem?

W świecie, w którym uczymy młodzież algorytmów, ale nie sensu, lekcja religii pozostaje jednym z niewielu miejsc, gdzie młody człowiek może zmierzyć się z pytaniami o siebie. Nie każdy uczeń wyjdzie z niej wierzący – ale każdy ma szansę wyjść myślący.

Zarzuca się nam, nauczycielom religii, że „zmuszamy” uczniów lub że „wszyscy byli z automatu zapisani”. To nieprawda. Od lat obowiązuje zasada dobrowolności: jeśli ktoś nie chce chodzić – nie chodzi. Ale czy naprawdę rozwiązaniem problemu ma być całkowite usunięcie religii ze szkoły? Czy nie lepiej rozmawiać, doskonalić metody i podnosić jakość nauczania – tak jak w przypadku każdego innego przedmiotu?

Spadek zaufania do Kościoła a przemiany społeczne

Kolejnym, być może nieświadomym przekłamaniem w artykule, jest przywołanie spadku zaufania do Kościoła katolickiego w Polsce w ciągu ostatnich dziesięciu lat – z 58 proc. do 35,1 proc. we wrześniu 2025 r. Jednocześnie autor podaje, że „między 1992 r. a 2022 r. liczba dorosłych Polaków deklarujących wiarę spadła z 94 proc. do 84 proc., a regularnie uczestniczących w praktykach religijnych – z 70 proc. do 42 proc.”. Wynikałoby z tego, że znaczna część wierzących Polaków… nie ufa samym sobie, bo to oni właśnie tworzą Kościół.

W rzeczywistości dane te mówią więcej o przemianach społecznych niż o kondycji wiary. Autorowi zapewne chodziło o spadek zaufania do biskupów, który jest zjawiskiem złożonym i wieloczynnikowym. Wpływ na niego miały zarówno błędy pojedynczych osób, jak i sposób komunikowania się Kościoła z wiernymi w trudnych sprawach. W ostatnich latach widać jednak coraz większą otwartość Episkopatu na dialog, refleksję i potrzebę odnowy. Równocześnie coraz aktywniejszą rolę w życiu Kościoła odgrywają świeccy — nauczyciele, rodzice, ludzie zaangażowani społecznie — którzy czują się współodpowiedzialni za jego misję i wiarygodność. To właśnie w tej współpracy duchowieństwa i świeckich może dokonywać się prawdziwe oczyszczenie i odnowa wspólnoty wiary.

Choć liczba przypadków przestępstw wśród duchowieństwa nie jest statystycznie wyższa niż w innych grupach zawodowych, oczekiwania wobec księży są inne – mają być przewodnikami duchowymi. Stąd rozczarowanie i spadek autorytetu. Jednak z tych danych nie wynika, że to religia w szkole zawiodła. To raczej lustro przemian społecznych. W epoce, gdy autorytetem jest influencer, a „duchowość” sprowadza się do cytatu z Instagrama, trudno oczekiwać, by katecheza była panaceum. Mimo to w wielu szkołach – zwłaszcza mniejszych – to właśnie nauczyciel religii pozostaje jednym z nielicznych dorosłych, z którymi młodzież rozmawia o wartościach, cierpieniu czy śmierci – z szacunkiem i nadzieją na życie wieczne.

Religia a edukacja zdrowotna w szkole

Szermowanie przez redaktora Wawrzyniaka argumentem o rzekomym spadku frekwencji na lekcjach religii w zestawieniu z zajęciami edukacji zdrowotnej brzmi dość komicznie. Nawet w zsekularyzowanej stolicy na religię uczęszcza więcej uczniów szkół średnich niż na edukację zdrowotną – i to mimo że ci, którzy nie wybierają religii ani etyki, są często umieszczani w środku planu lekcji, zmuszeni do bezproduktywnego czekania na tzw. „okienkach”. Religia i etyka natomiast zostają przesuwane na skrajne godziny zajęć.

Taka praktyka odbiera uczniom poczucie stabilności i realną możliwość wyboru między przedmiotami etycznymi. Warto przypomnieć, że Trybunał w Strasburgu w wyroku Grzelak przeciwko Polsce (2010) zobowiązał państwo do zapewnienia uczniom faktycznego dostępu do nauki etyki. To zadanie nie dla Kościołów ani związków wyznaniowych, lecz dla Ministerstwa Edukacji Narodowej, które przez lata nie zadbało o odpowiednie przygotowanie nauczycieli tego przedmiotu.

Decyzje obecnego resortu uderzyły nie tylko w nauczycieli i uczniów, ale także w organizację pracy szkół. W małych miejscowościach dyrektorzy są zmuszeni do redukcji etatów, łączenia klas i układania planów lekcji wbrew zasadom racjonalnej organizacji nauki.

Tak właśnie wygląda w praktyce ministerialnie rozumiana „neutralność światopoglądowa”.

Czy pół miliona to dużo?

Autor artykułu zarzuca propagandowy wymiar inicjatywie „TAK dla religii i etyki w szkole”, pod którą zebrano pół miliona podpisów, twierdząc, że to jedynie 1,7 proc. uprawnionych do głosowania. Zapraszamy pana redaktora, by sam spróbował zebrać choćby 500 podpisów pod dowolną inicjatywą, wymagającą podania imienia, nazwiska, adresu i numeru PESEL. Te 500 tysięcy podpisów, nawet jeśli ma wymiar symboliczny, jest drugim wynikiem w historii obywatelskich inicjatyw ustawodawczych w wolnej Polsce. Dla porównania – inicjatywa „Świecka szkoła” z 2015 r., przygotowana m.in. przez obecną wiceminister edukacji p. Katarzynę Lubnauer, zebrała 150 tysięcy podpisów, choć organizatorzy z pewnością chcieliby mieć ich trzy razy więcej.

Można więc przypuszczać, że właśnie ta liczba podpisów zadziałała jako czynnik integrujący środowiska polityczne wokół wartości, z którymi utożsamia się zarówno część opozycji, jak i obecnej koalicji. Niewykluczone, że od roku szkolnego 2026/2027 religia i etyka zostaną na nowo umocowane w prawie oświatowym jako przedmioty wzmacniające wychowawczą rolę szkoły.

Powrotu do salek parafialnych nie będzie

Lewica z uporem powtarza hasło o potrzebie powrotu religii do salek parafialnych, jakoby miała to być lepsza forma nauczania. To jednak postulat całkowicie nierealny. Salki te powstały doraźnie po wyrugowaniu religii ze szkół przez władze komunistyczne i dziś w większości nie spełniają podstawowych standardów prowadzenia zajęć dydaktycznych. Nie chcą tego także rodzice, którzy oczekują, by szkoła była miejscem integralnego wychowania – również w wymiarze etycznym i duchowym.

Zamiast więc walczyć z religią w szkole, środowiska laickie mogłyby podjąć rzeczowy dialog z Kościołami i związkami wyznaniowymi, by wspólnie wypracować dobry program etyki szkolnej – taki, za który wdzięczni byliby także rodzice niewierzący. Ministerstwo Edukacji Narodowej powinno natomiast rozpocząć systemowe szkolenie nauczycieli etyki, zgodnie z wyrokiem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie Grzelak przeciwko Polsce z 2010 roku.

Religia jako wspólne dobro, nie narzędzie wojny kulturowej

Wawrzyniak kończy swój tekst apelem o rozmowę. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale rozmowa wymaga wzajemnego szacunku, a nie pogardy wobec wierzących, nauczycieli religii czy inicjatyw obywatelskich. Pół miliona podpisów pod projektem Stowarzyszenia Katechetów Świeckich to nie „propaganda”. To pół miliona obywateli, którzy widzą w religii wartość wychowawczą, kulturową i moralną. W demokracji ich głos waży tyle samo, co głos zwolenników laicyzacji.

Nie wszyscy nauczyciele religii to „księża z ambony”. Wielu z nas to świeccy pedagodzy, doświadczeni małżonkowie, rodzice, wiodący życie w świecie. Wchodzimy do klas nie po to, by „nawracać”, ale by towarzyszyć. Szkoła bez miejsca na rozmowę o wartościach, nawet jeśli będzie świecka, stanie się duchowo pusta. I właśnie przed tym – a nie przed „szariatem katolickim” – trzeba dziś Polskę bronić.

Warto przy tej okazji wspomnieć, że Stowarzyszenie Katechetów Świeckich powstało z inicjatywy nauczycieli, a nie hierarchii kościelnej. Nie jest agendą Kościoła, lecz obywatelską organizacją reprezentującą świeckich pedagogów. Naszym celem jest dialog, troska o edukację aksjologiczną i obrona prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z przekonaniami.

Proroctwo? Kto wie

Na koniec chcielibyśmy podziękować panu redaktorowi Wawrzyniakowi za mimowolne rozsławienie naszego Stowarzyszenia Katechetów Świeckich, któremu przypisał 10,5 tysiąca członków. W rzeczywistości wszystkich świeckich katechetów w Polsce jest około 17 tysięcy, a do stowarzyszenia należy co setny z nich. Niemniej czujemy się reprezentantami całego środowiska i ufamy, że z Bożą pomocą spełnimy rolę oślicy Balaama – w obronie tego pokolenia. A o jaką rolę chodzi? Warto zajrzeć samemu do Biblii. Albo po prostu – uczestniczyć w lekcjach religii w szkole.

Dariusz Kwiecień

Tomasz Sypniewski

Kontakt@katecheci.org.pl

Historia

Kościół, prawica, władza

Polityczny klerykalizm prawicy i prawicowe zaangażowanie kleru trzymają się mocno

„Wygrał Karol Nawrocki. Jest to nauczka dla Platformy Obywatelskiej, że w katolickiej Polsce nie wystawia się kandydata, który zwalcza krzyż, popiera aborcję i LGBT”. W ten sposób skomentował ostatnie wybory prezydenckie prof. Maciej Giertych, sędziwy już działacz narodowo-katolicki, prywatnie ojciec posła Romana Giertycha.

O tym, czy Polska jest rzeczywiście katolicka, można by długo dyskutować. Jesteśmy bowiem krajem, który bije rekordy – własne i europejskie – pod względem wzrostu liczby rozwodów, a spadku liczby nowych małżeństw oraz dzietności, jak również powszechnego tolerowania kłamstwa i złodziejstwa w życiu publicznym, co zapewne oznacza, że w prywatnym także. Stan moralny polskiego społeczeństwa i jego elit wygląda więc raczej na porażkę Kościoła katolickiego. Z samą religijnością, nawet tą „na pokaz”, też jest coraz gorzej, o czym świadczą nawet kościelne dane dotyczące uczestnictwa wiernych w niedzielnych mszach i młodzieży w szkolnych lekcjach religii. Na kryzys Kościoła wskazuje poza tym dramatyczny spadek liczby powołań, co zmusza kolejne diecezje do zamykania seminariów duchownych.

Jednak dla większości duchowieństwa, a zwłaszcza dla hierarchii kościelnej, liczy się co innego – wpływ na państwo i jego władze. „Katolicka Polska” to Polska rządzona przez ludzi, którzy gwarantują nienaruszalność interesów materialnych oraz nietykalność prawną samego kleru, a w niektórych kwestiach m.in. (takich jak wspomniane przez prof. Giertycha aborcja i LGBT) zapewniają utrzymanie konserwatywnego status quo. Tacy ludzie są i zawsze byli we wszystkich obozach politycznych, może poza lewicą, choć znaczenie tej ostatniej jest dziś marginalne, więc jej postulaty mało kto traktuje poważnie.

Prof. Maciej Giertych jednak trafnie zdiagnozował główną przyczynę drugiej już wyborczej porażki Rafała Trzaskowskiego. Kandydatura prezydenta Warszawy zmobilizowała bowiem całą „katolicką Polskę” w stopniu niespotykanym przy wszelkich innych wyborach. Perspektywa, że prezydentem RP może zostać „tęczowy Rafał”, uczestniczący w Paradach Równości i zakazujący wieszania symboli religijnych w stołecznych urzędach, podziałała na miliony Polaków jak płachta na byka. Tu już nie chodziło o sukces czy porażkę rządu Donalda Tuska. To był symboliczny bój o wszystko: czy głową państwa zostanie „lewak”, czy jednak „Polak katolik”, choćby nawet z szemraną przeszłością i bez żadnego doświadczenia politycznego. Roznoszący się po prawicowym internecie slogan „byle nie Trzaskowski” stał się kluczowym hasłem tej kampanii, czego nie rozumieli (i być może do dziś nie rozumieją) członkowie sztabu wyborczego i inni politycy KO, zdumieni skalą mobilizacji wyborców Nawrockiego.

Tęczowy lewak

A przecież to nie Nawrocki wygrał te wybory swoimi talentami, ale Trzaskowski przegrał je swoją czarną legendą. Nawrocki skorzystał tylko z okazji, jaką był pojedynek z kandydatem uchodzącym za tęczowego lewaka. Identyczną okazję wykorzystał pięć lat wcześniej Andrzej Duda, zapewniając sobie reelekcję dzięki wygranej z tym samym reprezentantem Platformy, przeciw któremu zmobilizowała się cała „katolicka Polska”. Czy można było się spodziewać, że w 2025 r. będzie inaczej?

O tę mobilizację milionów wyborców w kluczowych dla Polski momentach decyzji wyborczych zawsze dbają biskupi i proboszczowie. Jesteśmy bowiem chyba ostatnim krajem w Europie (a może i na świecie?), w którym hierarchowie Kościoła nie mają skrupułów przed uprawianiem z ambon nie tylko politycznej, ale wprost partyjnej propagandy. O tym jednak przynajmniej dowiadujemy się z mediów. Natomiast nikt nie jest w stanie policzyć i ocenić zaangażowania duchowieństwa parafialnego i zakonnego – ludzi, którzy mają codzienny kontakt z wiernymi. Wystarczy udać się przed wyborami na niedzielną mszę do przeciętnego kościoła na polskiej wsi lub w małym mieście, by zrozumieć, skąd się biorą sukcesy tak miernych postaci jak Duda czy Nawrocki oraz popierającej ich partii.

Polski kler bowiem jednoznacznie postawił na prawicę i tak jest od początku III RP. Po trwającej niemal pół wieku, wymuszonej, lecz jakże opłacalnej dla Kościoła „kolaboracji” z władzami Polski Ludowej, w czerwcowych wyborach 1989 r. duchowieństwo zmieniło polityczny front, gremialnie angażując się w kampanię Komitetu Obywatelskiego Solidarność, którego kandydaci z braku własnych struktur terenowych zwykle korzystali z możliwości organizacyjnych parafii. Już wtedy zresztą dały o sobie znać prawicowe preferencje niektórych hierarchów, o czym świadczył przypadek znanego działacza KOR i PPS Jana Józefa Lipskiego, którego senacką kandydaturę w okręgu radomskim próbował utrącić tamtejszy biskup Edward Materski.

W pierwszych całkowicie wolnych wyborach parlamentarnych jesienią 1991 r. zaangażowanie Kościoła było jeszcze większe. Po rozpadzie obozu solidarnościowego biskupi i proboszczowie aktywnie poparli rodzące się masowo ugrupowania prawicowe, zwłaszcza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Wspólnota daje ratunek

Wszyscy są bezradni w wielkiej strukturze Kościoła

Piotr Domalewski – (ur. w 1983 r.) zdobył dyplom aktora sztuki lalkarskiej w Białymstoku, na wydziale zamiejscowym Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, a potem ukończył aktorstwo na PWST w Krakowie. Jest absolwentem reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Jego pełnometrażowy debiut „Cicha noc” wygrał Złote Lwy na FPFF w Gdyni oraz 10 Orłów. Film „Jak najdalej stąd” przyniósł mu nagrodę za scenariusz w Gdyni i Paszport „Polityki”.

Byłeś ministrantem?
– Przez 12 lat.

Jakie są twoje wspomnienia z tego okresu?
– Bycie ministrantem jest ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza w tak długiej perspektywie. Od najmłodszych lat służyłem przy ołtarzu, więc kościelne formuły weszły mi głęboko do głowy. Poza tym ministranci znają sposób funkcjonowania Kościoła od zakrystii i coś na tym tracą. Przypomina to trochę oglądanie filmu z perspektywy reżysera. Trudno wejść w fabułę, bo rozpoznaje się metody kręcenia, twarze statystów itp. Nawet podczas gali otwarcia festiwalu wszystko będzie wyglądało pięknie na scenie, ale za kulisami trwa praca wielu osób, które mają dylematy i problemy. Sceniczna magia do końca nie działa, gdy się wie, co się dzieje z tyłu. To porównanie najlepiej oddaje doświadczenie bycia ministrantem przez 12 lat.

Na ile te przeżycia wpłynęły na pomysł realizacji „Ministrantów”?
– Na pewno dzięki zgromadzonym doświadczeniom z tamtego okresu mogłem wiarygodnie sportretować Kościół od tzw. zakrystii. Lubię opowiadać historie, z którymi mogę się utożsamić, lub takie, które mogę przedstawić w sposób autentyczny. „Ministranci” to właśnie ten przypadek. Sama fabuła nie ma jednak wiele wspólnego z moimi przeżyciami. Kiedy pisałem scenariusz, pomyślałem sobie, co by było, gdyby dzisiaj pojawiła się taka postać jak Jezus. I rozwinąłem ten pomysł w filmie. Główny bohater, Filip, młody człowiek wychowywany przez samotną matkę, nigdy nie poznał ojca. Odkrywa u siebie rodzaj powołania i będąc w nieustannym dialogu z siłą wyższą, postanawia poświęcić życie dla zmiany lokalnej społeczności. To współczesna adaptacja historii z Nowego Testamentu.

„Ministranci” są jednocześnie opowieścią zaangażowaną społecznie. Skąd bierze się u ciebie zacięcie do takiego kina?
– To chyba wynika z faktu, że muszę uwierzyć w swoich bohaterów, w to, że sytuacje, które pokazuję na ekranie, mogły komuś się przytrafić. Trudno o lepszy wzorzec niż wczesne filmy braci Dardenne czy kino Kena Loacha, którego bardzo cenię. A w co mogę uwierzyć ja jako dzieciak wychowany na blokowisku we wschodniej Polsce? Znam takie realia, dlatego wierzę w określone rzeczy. Ktoś z innym bagażem społecznym opowie zupełnie inne historie. Zawsze też podkreślam, że moim ulubionym filmem jest „Manchester by the Sea”. Pokazana tam społeczność wydaje się całkowicie realna i choć ekranowa opowieść nie wydarzyła się naprawdę, dzieje się codziennie w tysiącu miast. Bardzo bym chciał, żeby tak samo było z moimi filmami. Podsumowując, lubię kino, które omija publicystykę, ale wchodzi w dialog z bliską mi rzeczywistością. Pewnie dlatego nie robię filmów o potentatach branży modowej, bo ich świata po prostu nie znam.

W Polsce nie mamy jednak dobrego kina społecznego, bo filmy o ludziach nieuprzywilejowanych ekonomicznie najczęściej pokazują różne patologie. Brakuje im wyczucia.
– Robienie filmów o tematyce społecznej nie jest proste. Sytuacje ekstremalne znacznie łatwiej przebijają się do świadomości widzów, docierają szerzej, dlatego naturalnie ciągnie nas do opowiadania w ten sposób. Ja jednak staram się uprawiać kino społeczne po swojemu. Posłużę się przykładem wspomnianego giganta modowego. Może i dałbym radę zrobić o nim film, ale pod jednym warunkiem. W domu bohatera pracowaliby np. sprzątaczka lub ogrodnik. I to z ich punktu widzenia opowiadałbym o świecie wielkich pieniędzy i mody. Potrzebuję odpowiedniej perspektywy, którą daje mi spojrzenie ludzi z niższych szczebli drabiny społecznej.

Bohaterowie „Ministrantów”, Filip i jego przyjaciel Gustaw, mieszkają w małym mieście. Pochodzą jednak z bardzo różnych domów. Czujesz, że zbyt łatwo zapominamy o dzielących nas różnicach klasowych i ekonomicznych?
– Uważam, że jako

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Jestem po stronie tych, których się krzywdzi

JEDNA:

AGNIESZKA HOLLAND

TROJE:

PATRYCJA DOŁOWY

DOMINIKA RAFALSKA

PAWEŁ SĘKOWSKI

Fragmenty rozmowy, która ukazała się w najnowszym numerze „Zdania” (3/2025) – w wersji papierowej do nabycia w Empikach, w wersji elektronicznej na sklep.tygodnikprzeglad.pl.

(…) PAWEŁ SĘKOWSKI: Czy wspomniany przez panią „gen sprawiedliwości” uwidaczniał się również w późniejszym okresie w pani twórczości artystycznej, w pracy zawodowej?

AGNIESZKA HOLLAND: Myślę, że można go zauważyć w wyborze tematów, które mnie interesowały, inspirowały, które mi się wydawały ważne, szczególnie te dotyczące zdarzeń z historii ludzkości, jak Holokaust czy Hołodomor. Także filmy z nurtu kina moralnego niepokoju z drugiej połowy lat 70. miały taki społeczny i tak naprawdę polityczny wymiar, tyle że zaszyfrowany. Widzę ten gen także w mojej walce o obronę niezależności jako reżysera, jako twórcy oraz obronę innych, których system traktuje niesprawiedliwie.

Oczywiście zawód reżysera filmowego nie pozwala na pełną bezkompromisowość, ponieważ polega na nieustannym zawieraniu kompromisów. To jest współpraca zespołowa, z jakąś ekipą. Jest to praca, gdzie wchodzą w grę duże pieniądze, więc również naciski tych, którzy finansują. Czy to jest publiczne finansowanie, czy prywatne, zawsze te naciski są. Więc w pewnym sensie szło to wbrew mojej naturze, mojej potrzebie wolności decyzji. Ale myślę, że w sumie udało mi się wygrać większość tych potyczek, bo to trudno nawet nazwać bitwami. Ale ze świadomością, że zawsze płaci się jakąś cenę. Zawód reżysera nie jest – a w dzisiejszych czasach to już w ogóle – dla ludzi nieznoszących jakiegokolwiek spętania. (…)

SĘKOWSKI: Aż do jesieni 2023 po jednej stronie był „zły” PiS, a po drugiej była „dobra” opozycja demokratyczna, która broniła pani i „Zielonej granicy” przed atakami ówczesnego obozu rządzącego, ale także broniła humanitarnego podejścia do uchodźców na granicy. Nadchodzi październik, a potem grudzień 2023 – zmiana władzy i okazuje się, że narracja Donalda Tuska i nowej władzy kompletnie się zmienia i właściwie jest taka sama jak wcześniej PiS. Pani stała się symbolem wierności postawie humanitarnej, wierności „genowi sprawiedliwości”. Czy zdziwiła panią ta zmiana? Bo ja przyznam, że mnie to trochę zszokowało. Poza wszystkim: nie wierzyłem, że elektorat demokratyczny tak łatwo to przełknie. A niestety, w większości przełknął. Dziś właściwie w mainstreamie mamy tę obrzydliwą narrację o „inżynierach”, która ogarnia znacznie szersze kręgi niż tylko zwolenników PiS i Konfederacji… Bo co mówi od jesieni 2023 Donald Tusk? Nie mówi, że PiS robiło coś złego, tylko że nieudolnie robiło to, co powinno było robić skutecznie.

HOLLAND: Tak, wszystko się zmieniło. Narracja się zmieniła. Ja nie miałam wielkich złudzeń, ale miałam nadzieję, że pewien język już nie będzie używany i że pewne niehumanitarne zachowania, łamiące w sposób ewidentny prawa człowieka i narażające ludzi na cierpienie i tortury, zostaną wstrzymane, a przynajmniej złagodzone. Nie miałam złudzeń i nie wierzyłam, że nastąpi całkowita zmiana polityki, natomiast liczyłam na zmianę narracji i modyfikację działań. Tak zresztą początkowo było, przez kilka miesięcy. Potem Tusk prawdopodobnie doszedł do wniosku, że ponieważ żadnych innych rzeczy nie może zrealizować, to przejmując agendę i narrację prawicy w sprawie imigracji, niejako rozbroi przeciwników politycznych. Co oczywiście było ogromną głupotą. Ta zmiana narracji Tuska nastąpiła w sposób widoczny przy okazji wyborów do Parlamentu Europejskiego w czerwcu 2024. Wtedy miała też miejsca historia z zabitym żołnierzem na granicy. Tusk rozkręcił wtedy ten temat w nowej narracji i wypuścił z siebie dwie ustawy, których PiS nie miało odwagi w swoich czasach puścić: „ustawę strzelankową”, tzw. licence to kill, że można strzelać bezkarnie do uchodźcy, oraz ustawę o zawieszeniu prawa do azylu.

To jest dla mnie bardzo smutne: nastąpiło przejęcie języka skrajnej prawicy przez liberalno-demokratyczne centrum. W ten sposób demokratyczne centrum legitymizowało ten język i te treści, w gruncie rzeczy ścieląc czerwony dywan dla skrajnej prawicy. To właśnie się stało – w ostatnich wyborach prezydenckich prawica konserwatywna i skrajna, w obu przypadkach wroga imigrantom, zdobyła ponad 50% głosów, wielki sukces Mentzena i Brauna. To jest potworny błąd, który popełnił Tusk i Koalicja Obywatelska. Taki sam błąd popełniła Republika

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Orlen Oil kontra rybnicka parafia

Mieszkańcy Rybnika-Niedobczyc padli ofiarą ks. Dariusza Kreihsa, który odkrył w sobie ducha biznesmena. Najpierw w pandemii koronawirusa za pieniądze wiernych zakupił płyny dezynfekujące i umoczył w Orlen Oil 441 tys. zł. Później założył spółkę produkującą znicze i stracił 100 tys. zł.

Jako proboszcz parafii pw. Matki Bożej Różańcowej przez 16 lat budował nowy kościół. Msze odprawiał w baraku. Gdy Orlen Oil wystąpił z pozwem przeciwko parafii, proboszcza odwołano. Zostawił po sobie 1,1 mln zł długu. Może będzie pierwsza licytacja majątku po księdzu antyszczepionkowcu, z dwiema lewymi rękami.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

W Zakopanem siostrzyczki budują, gdzie chcą

Sprytu biznesowego karmelitankom bosym z Zakopanego mogą pozazdrościć najcwańsi deweloperzy. A obłudą siostrzyczki przebijają nawet weteranów partii Kaczyńskiego. Robią dokładnie co innego, niż mówią. Głoszą, że ich życie to ubóstwo i rezygnacja z dóbr materialnych. Modlitwa i izolacja. Zakaz rozmów z ludźmi spoza zakonu. To wersja dla garstki górali. Bo kto uwierzy, że bez wielu intryg i zabiegów można szykować wyprowadzkę klasztoru z centrum Zakopanego i budowę nowego we wsi Stróża (powiat myślenicki)?

A gdzie tu ekstrabiznes? Stary klasztor ma być pensjonatem. A na miejscu ogrodu siostrzyczki chcą postawić trzy budynki wielofunkcyjne z garażami podziemnymi. Potrzebują tylko warunków zabudowy. Rada miejska Zakopanego pewnie im nie odmówi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Edukacja zdrowotna, czyli wielka improwizacja

Szabel nam nie zabraknie, szlachta

na koń wsiędzie,

Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!

Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz”

 

W poniedziałek 15 września właściwie wszystko zostało już zdecydowane. Zebrania z rodzicami odbywają się w pierwszych dwóch tygodniach września. Wybiera się wtedy m.in. trójki klasowe i przedstawicieli do rad rodziców oraz podpisuje deklaracje, na które przedmioty uczniowie będą uczęszczać, a z których rezygnują. Wszystko po to, by władze szkolne jak najszybciej wiedziały, na czym stoją. Ponieważ biurokracja w polskiej edukacji obliguje przy takiej deklaracji do osobistego podpisu, jakiekolwiek zmiany wymagają wizyty rodzica w szkole. Te jednak będą incydentalne. Tak więc, mimo że termin rezygnacji z udziału w zajęciach upływa 25 września, w statystykach uczestnictwa uczniów w zajęciach z edukacji zdrowotnej niewiele już się zmieni.

Statystyki te stały się elementem wojenki polsko-polskiej. Po redukcji tygodniowej liczby godzin nauczania religii z dwóch do jednej episkopat, a z nim cała praktycznie opozycja, dostrzegł szansę rewanżu i spektakularnego sukcesu.

Partie i media związane z Koalicją 15 Października ujrzały z kolei widmo spektakularnej porażki. Dlatego do 25 września będzie nam towarzyszyła medialna wojna – biskupi i media kościelno-opozycyjne będą przedmiot atakować i wzywać do wypisania dzieci z zajęć, a media i politycy bliscy rządzącej koalicji – przeciwnie.

Szybko i niechlujnie

Trzeba przyznać, że ministra Nowacka maksymalnie ułatwiła zadanie opozycji i episkopatowi sposobem, w jaki wprowadzała ten nowy przedmiot do szkół. Gros problemów generuje nacisk związany z niesłychanym i niezrozumiałym pośpiechem.

Za rok ma ruszyć wielka reforma programowa (jej jakość to osobny problem!), co zatem przeszkadzało uruchomić edukację zdrowotną wraz z nią? Po uzgodnieniu z podstawami programowymi innych przedmiotów? Byłby wtedy czas na przygotowanie nauczycieli i podręczników, odpowiednią kampanię informacyjną itd. Ministra zaś podpisała podstawy programowe edukacji zdrowotnej przed wyborami prezydenckimi, w trakcie kampanii, w którą była zaangażowana, 26 marca br. – dokładnie dwa tygodnie przed niesławną debatą w Końskich. To bardzo mocno wplotło ten przedmiot w najgorętsze bitwy kampanii wyborczej. A było to zaledwie pięć i pół miesiąca temu! Nawet w bardzo przyśpieszonym cyklu wydawniczym trzeba około roku od podpisania podstaw programowych, by podręcznik trafił do uczniów. No i na dziś jedyny na razie dopuszczony (!) przez MEN podręcznik Wydawnictwa Operon nie jest dostępny – nawet w jego sklepie internetowym.

Podobnie wygląda przygotowanie nauczycieli. Przedmiot jest interdyscyplinarny – wymaga wiedzy z zakresu psychologii, seksuologii, dietetyki, socjologii, klimatologii, higieny cyfrowej itd. Oznacza to, że praktycznie żaden nauczyciel nie jest przygotowany do realizacji całości podstawy programowej edukacji zdrowotnej w ramach ukończonych studiów i dotychczas nauczanego przedmiotu. Potrzebne są trzysemestralne studia podyplomowe – najbardziej zaawansowani nauczyciele są obecnie zaledwie po pierwszym semestrze. Ministra jednym podpisem dopuściła do nauczania edukacji zdrowotnej wielu nauczycieli, ale to czysto formalne dopuszczenie – nijakich realnych kwalifikacji merytorycznych do nauczania tego przedmiotu im nie dało. Szkoła nie dostała też środków na opłacenie sprowadzanych na te zajęcia fachowców, gdyby nauczyciel miał być tylko koordynatorem znacznej części zajęć, jak chce jedna z bliskich MEN koncepcji prowadzenia przedmiotu. Oznacza to, że trzeba by zapłacić nauczycielom edukacji zdrowotnej i dodatkowo zapraszanym specjalistom.

Niezależnie od tego, jak wielki odsetek uczniów zrezygnuje z uczęszczania na edukację zdrowotną (podejrzewamy, że mniej więcej taki jak z dotychczas istniejącego WDŻ), nie będzie to bynajmniej oznaczało, że opozycja i episkopat są tak mocarne. Nasycona ideologią bijatyka medialna w sprawie tego przedmiotu niekoniecznie wpływa na uczniowskie i rodzicielskie decyzje w środowisku o poglądach lewicowo-liberalnych, czyli w elektoratcie obecnie rządzącej koalicji. Elektorat ten słyszał przed wyborami, że dzieci są przeciążone po „reformie” Zalewskiej i dodatkowych akcjach ideologicznych Czarnka – mają za dużo lekcji i prac domowych, szczególnie po wprowadzeniu przedmiotu ideologicznego HiT – i z tym się zgadzał. Wiadomo, jak się skończyło z pracami domowymi. Ministra Nowacka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Dlaczego Kościół zwalcza edukację zdrowotną?

Prof. Stanisław Obirek,
teolog, antropolog, Uniwersytet Warszawski

Gwałtowny sprzeciw biskupów wobec edukacji zdrowotnej budzi zrozumiałe zaciekawienie obserwatorów życia publicznego, zdumionych agresją i jawną manipulacją, a nawet licznymi przekłamaniami. Jedno z możliwych wyjaśnień to brak znajomości podstawy programowej. Ale to za mało. O wiele słuszniejsze wydaje się dostrzeganie w tym ataku na minister Barbarę Nowacką projekcji własnych fantazji seksualnych i lęku przed utratą kontroli nad dziećmi i młodzieżą. Uświadomiona młodzież nie będzie bezkrytycznie przyjmować tępej indoktrynacji i skutecznie będzie się bronić przed agresją duchownych pedofilów.

 

Dorota Wójcik,
prezeska zarządu Fundacji Wolność od Religii

Największym błędem MEN w sprawie edukacji zdrowotnej było pozwolenie politykom koalicji (głównie ludziom z PSL i Polski 2050) na zdecydowanie, że będzie to przedmiot nieobowiązkowy. Reakcję Kościoła można było przewidzieć od początku. Kościół od tysięcy lat jest instytucją bardzo konserwatywną i sprzeciwiającą się wszelkim dobrom nowoczesności. Szczególnie w sprawach dotyczących seksualności czy moralności człowieka. Należy zauważyć, że to tylko niewielki wycinek obszernego programu edukacji zdrowotnej. Jednak, jeśli coś tylko trochę dotyczy seksualności, to wiadomo, że Kościół będzie się tym interesował, bo instynktami najłatwiej manipulować. Szczególnie za pomocą definicji grzechu, którą nie tylko wpędza się w poczucie winy, ale też można za jej pomocą wyciągnąć pieniądze.

 

Prof. Zbigniew Izdebski,
pedagog, seksuolog, Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Zielonogórski

Episkopat przede wszystkim nie przeczytał dokładnie programu edukacji zdrowotnej. Często się zdarza, że Kościół z zasady potępia wszystko, co pojawia się w obszarze zdrowia seksualnego. Być może są to również jakieś nieuzasadnione fantazje seksualne członków episkopatu co do treści tego przedmiotu. Edukacja zdrowotna ma znacznie szerszy zakres tematyczny niż wychowanie do życia w rodzinie – to 10 różnego typu działów. Niedobrze, że przedmiot wchodzi w momencie przepychanek między MEN a episkopatem w sprawie lekcji religii – to musiało mieć wpływ na postawę Kościoła. Absurdalne są też argumenty, że przedmiot wpłynie negatywnie na dzietność. Jeśli WDŻ było takie efektywne w kwestiach prokreacyjnych, to dlaczego mamy najniższy wskaźnik demograficzny w historii? Do tego jeszcze kryzys w psychiatrii, nasilającą się cyberprzemoc i narastające problemy z otyłością. Kościół powinien więc zachować zdrowy rozsądek i nie występować przeciwko zdrowiu społeczeństwa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Diecezja bez miłosierdzia

Sąd sądem, ale kasy szybko nie oddamy. Taka zasada obowiązuje w diecezji legnickiej. Może dlatego, że kasa nie jest mała. Chodzi o dwa przelewy po 475 tys. zł. Na tyle sąd w Legnicy wycenił krzywdę dwóch 10-letnich dziewczynek z niepełnosprawnością, które miały wielkiego pecha, bo do pierwszej komunii przygotowywał je pedofil. Piotr M., proboszcz parafii w Rusowie. W trakcie śledztwa zgłosiło się jeszcze kilkanaście, dziś dorosłych, ofiar tego księdza z lat 80., z parafii na wrocławskim Brochowie. Wyrok: cztery lata więzienia, dożywotni zakaz pracy z dziećmi i zadośćuczynienie po 475 tys. zł. Ale kuria ani myśli płacić. Szykuje się do odwołania. A więc do długiego, kosztownego procesu. Nie ma zmiłuj.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Bp Życiński porównał mnie do Judasza

W polskim Kościele jest sporo kleru o słabej formacji, niewykształconego, nieznającego teologii. I on rządzi

Przedstawianie prof. Tadeusza Bartosia naszym czytelnikom byłoby nietaktem – zarówno wobec nich, jak i wobec profesora. Jego dorobek i intelektualna odwaga są dobrze znane, a dla wielu stanowią inspirację do dalszych poszukiwań. Wywiad rzeka z profesorem, której fragmenty prezentujemy, to lektura wymagająca i niełatwa. Zmusza do zadawania pytań: Dlaczego? Po co? Czy naprawdę musiał? Czy nie dało się inaczej? A gdy już się je zada – nie sposób nie czytać dalej.

Tadeusz Bartoś nie sypie anegdotami, które wywołują uśmiech. Mówi serio, tak jak pisze: z intelektualnym namysłem, z dystansem wobec siebie i instytucji, które współtworzył. Nie był dominikańskim bon vivantem, choć, jak sam przyznaje, nie od razu dostrzegł, czym naprawdę jest życie w zakonie, a właściwie w Kościele. To świat podporządkowany sztywnym regułom, wśród których na plan pierwszy wysuwa się uległość. Dopiero po latach, już jako dojrzały dominikanin, Bartoś zrozumiał, że funkcjonuje w systemie autorytarnym, który ma się dobrze w państwach niedemokratycznych.

Czytelnik szybko zauważy, że Artur Nowak nie stawia rozmówcy pod ścianą i nie celuje pytaniami w stylu brukowców. Dociekliwość dziennikarza, chęć poznania biografii i poglądów Bartosia są dopasowane do jego charakteru i intelektu. Niektórym może jednak zabraknąć ostrzejszego tonu lub choćby pytania: jak to możliwe, że taki umysł przez lata godził się na to, co głosi Kościół i Biblia? Dlaczego tolerował przepych instytucji, która od wieków stawia się ponad człowiekiem?

Książka podzielona jest wyraźnie na dwie części. Pierwsza to chronologiczna opowieść o drodze do zakonu i samym życiu zakonnym. Druga to już szersza refleksja: Bartoś i Kościół. Dogmaty i ludzie, którzy są poddani kościelnej strukturze lub ją umacniali, jak Jan Paweł II. Bo nawet jeśli ktoś w Kościele dąży do zmian, to najczęściej po to, by go wzmocnić, a nie umniejszyć jego rolę.

Droga Bartosia od ministranta po dominikanina z czasem zaczęła się zmieniać, a raczej załamywać pod wpływem lektur, obserwacji, własnych przemyśleń i… Co było tym „i”, niech czytelnik odkryje sam, sięgając po książkę pod znamiennym tytułem „Bóg odszedł z poczuciem winy”.

Bóg odszedł z poczuciem winy. Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025

 

Prof. Tadeusz Bartoś

Kiedy wstąpiłeś do nowicjatu, miałeś okazję zobaczyć ten świat od środka. Przypomnijmy, gdzie odbyłeś tę formację.
– Nowicjat odbywał się w Poznaniu. A więc już będąc w duszpasterstwie, widzieliśmy tych nowicjuszy. Chłopcy wchodzili, wychodzili, szli na modlitwy, na nieszpory… mijaliśmy się. Były obłóczyny, klęczałem w garniturze i krawacie, zdjęli mi marynarkę, krawat, założyli habit, pas, szkaplerz – rytuał inicjacyjny. Kiedyś jeszcze zmieniano imiona, żeby panowie przeżyli jakby całkowitą przemianę: stary umiera, rodzi się nowy.

A kryzys?
– W pierwszych miesiącach nowicjatu byłem w szoku. To był paraliżujący konflikt poznawczy. Okazało się, choć docierało to do mnie powoli przez kilka miesięcy, że w ogóle cała ta zewnętrzna otoczka klasztoru, cały ten sympatyczny i zabawowy świat aktywności za klauzurą w ogóle nie istniał. Totalna pustka. Wszystkie zachowania regulowane stosownymi zasadami, cały dzień zaprogramowany co do minuty: rano wstajesz, idziesz na modlitwy, śniadanie, zajęcia wspólne, czas wolny, obiad, rekreacja i tak dalej. Całe życie określone z góry, totalna zewnątrzsterowność, skrajna heteronomia, brak możliwości prywatnych kontaktów, rozmów kuluarowych, jakiegokolwiek ducha swobody.

I ty się temu wszystkiemu grzecznie podporządkowałeś?
– Istnieją dwa typy podejścia, dwie strategie przetrwania w takiej zamkniętej grupie. Jedna zabawowa, chociaż to jest zakazane, a druga to ta nieludzka, formalna, czyli milczenie, modlitwa i posłuszeństwo. Albo uznanie, że reguły są, bo muszą być, a życie rządzi się swoimi prawami, albo stwierdzenie, że staranne wypełnianie wszystkich wskazań jest drogą do duchowej doskonałości, dowodem wierności Bogu, czymś najdoskonalszym. No to raczej nie dla mnie. Ja poszedłem drogą doskonałości – rzetelny młody człowiek z Wielkopolski – i szybko boleśnie to odczułem. Życie zakonne oznacza życie w milczeniu, skupieniu, modlitwie. Krótko mówiąc, po śniadaniu nikt nie może sobie pójść do drugiego kolegi na posiadówkę, żeby sobie pogadać i poplotkować. To jest to alternatywne życie – zakazane, ukryte i najzdrowsze. Ale solidny zakonnik żyje według reguły, czyli nie ma lepszych i gorszych przyjaciół – wszyscy są braćmi. To jest silnie deprywacyjne. I jeśli respektowałem te reguły, to oznaczało, że nie mam żadnych towarzyskich kontaktów. Przeżyłem totalne odcięcie od poprzedniego życia. Od znajomych, kolegów, rodziny. Zakaz odwiedzin, cenzurowana przez magistra korespondencja. Listy dostawało się już otwarte. Rozmowa wspólna wszystkich razem tylko po obiedzie w salce rekreacyjnej. Czyli takie sztuczne posiedzenie, gdzie ktoś tam coś gada lub nie. O alternatywnym trybie funkcjonowania nic nie wiedziałem. Latami nic nie wiedziałem.

To nieludzkie. Stąd ten kryzys, o którym wspomniałeś.
– Z jednej strony miałem momenty, że chciałem uciec stamtąd, z drugiej – czułem zobowiązanie, bo podjąłem decyzję świadomą, że chcę być zakonnikiem. Tłumaczyłem sobie, że jestem człowiekiem poważnym, a wierność powołaniu to najwyższa wartość, m.in. dlatego wyciągnąłem papiery z polonistyki, żeby nie móc stąd uciec, i sam zastawiłem na siebie pułapkę.

Miałem dylematy, więc poszedłem na rozmowę do magistra, czyli opiekuna. Pytałem: co, jeśli mam wątpliwości, że fatalnie się czuję. No i on tłumaczył, że to normalne, że to jest właściwa droga. Doświadczenie duchowe, wystawienie na próbę, może nawet jakaś pustka. Jest na ten temat literatura. XVI-wieczny hiszpański mistyk Jan od Krzyża, mówił o ciemnej nocy duszy. A więc braku uczuć, braku miłości do Boga, braku zapału i radości. I że tak ma być, bo to jest próba. I chyba przyjąłem to za dobrą monetę. Później się w tych mistykach zaczytywałem. Stopniowo zabijałem w sobie radość życia, w głębi pielęgnując przekonanie, że życie to nie radość, taniec, śmiech i zabawa, ale krzyż noszony na co dzień. To paradygmat, formacja kulturowa Zachodu: udręczyć duszę, by później dać jej chwilę wytchnienia. Pełna kontrola. Pielęgnowałem więc w sobie pustkę, by zjednoczyć się z bóstwem. (…)

Rozmawiałeś o tych kryzysach z innymi nowicjuszami?
– Nie. Szedłem drogą zasad, oficjalną. Nie robiłem tego, czego obyczaj zakonny zakazuje, a więc nie uczestniczyłem w nieoficjalnych nasiadówkach, wręcz nie miałem wielkiego pojęcia, że takie sieci kontaktów się tworzyły. Nie mogło być tak, że – dajmy na to – magister wchodzi do celi, a tam dwóch kolegów sobie siedzi i pije herbatkę. Mówiłem już, że zakazany był kontakt z rodzicami przez cały nowicjat, listy były cenzurowane. Miałem takie poczucie, że ten skok duchowy polega na tym, że się odcinam od całego świata, od wszystkiego, wszystkich powiązań rodzinnych, bo teraz najważniejszy jest Bóg. Nowe życie, powtórne narodziny. Ja w to wszedłem na sto procent. Stąd organizm zareagował nerwowo.

Ale nie wszyscy tak mieli?
– Po wielu latach rozmawiałem z jednym z zakonników, który też później się pożegnał z organizacją. Wspominaliśmy i mówię, że przecież nie można było w ogóle rozmawiać. A on mi na to: „Co ty opowiadasz, Tadziu? Wszystko było można. Imprezy nawet były”. Krótko mówiąc, było tzw. drugie życie, podziemie towarzyskie. Poza tym wśród kleryków odpowiednio nastawionych kwitło życie miłosne, najpierw przyjaźnie, potem zakochania. Też nic o tym nie wiedziałem. Inny kolega również po latach opowiadał bez specjalnego zażenowania o romansach, jak jeden mówi, że jest mu smutno, chce się przytulić, i do łóżka mu włazi. Opowiadał z rozbawieniem. A on po prostu szukał, biedak, bliskości. To nie były jakieś takie wielkie tajemnice, ale zdaje się, taka plotkarska wiedza środowiskowa, tajemnica pana Poliszynela. A ja głupi książki czytałem, zamiast zabawiać się z chłopakami. No, ale to są moje refleksje po czasie.

Trochę czasu upłynęło.
– W pewnym momencie powiedziałem sobie: trzeba użyć wyobraźni, by sprawę sobie przedstawić. Znacząca część duchownych jest homoseksualna. Mieszkają razem w klasztorach, niekiedy bardzo licznych. No i od czasu do czasu między nimi iskrzy, zakochują się, zastanawiają, czemu na mnie nie spojrzał albo uśmiechnął się do mnie. Może mnie lubi? Wszystko, co najbardziej naturalne na świecie. Jestem wielkim fanem miłości gejowskiej dla gejów. Przyroda to najpierw różnorodność, która cieszy. I teraz wyobraź sobie, że jako heteryk zamieszkałbyś w domu pełnym pięknych kobiet. Idziesz, dajmy na to, do chóru na nieszpory, stoicie sobie vis-à-vis, śpiewacie pobożne pieśni i tu po prawej Kasia, a tam dalej Basia, Zosia na ciebie spojrzała, uśmiechasz się do niej, Krysia cię nie lubi, ale Ania bardzo. Z tym że Ania wie, że leci na ciebie też Agnieszka, więc Ania za bardzo Agnieszki nie lubi. No po prostu raj na ziemi. Rzec by można, potencjalny harem. Takie sceny dzieją się – tak sobie to przedstawiam – pośród gejowskiej braci klasztornej. W tej atmosferze trudno o ducha

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.