Tag "socjalizm"

Powrót na stronę główną
Opinie

Wczoraj, dziś i jutro

W jednej z audycji ekonomicznych TOK FM zaproszona dziennikarka wyraziła zdumienie wielomilionowymi (w skali roku) zarobkami prezesów działających w Polsce banków. I nie chodzi tylko o banki z afiliacjami zagranicznymi (kto bogatemu zabroni?) ale także o polskie instytucje finansowe. Dziwne to? Ależ skąd, bo zaczęło się już dawno, z chwilą przejęcia przez Włochów banku PeKaO, którego ówczesny prezes (były premier z post-solidarnościowego nadania) Jan Krzysztof Bielecki zarabiał mniej niż jego przysłany z Włoch wiceprezes. Bodaj od tamtego czasu nasi bankowcy (patrz Morawiecki) pilnie zrównują swoje zarobki z zarobkami „zachodnich ekspertów” zatrudnionych na podobnych stanowiskach.

W stronę globalizacji

I nie warto by sobie zawracać głosy sprawą, gdyby nie był to element szerszych zjawisk – globalizacji, oraz umacniania się nowej klasy posiadaczy, procesu łatwo zauważalnego w krajach o autorytarnym charakterze władzy, ale obecnego w skali światowej, także w krajach gdzie demokracja parlamentarna trzyma się dobrze. Z pozoru, niestety…

Zdumienie dziennikarki podszyte było, wyrażonym zresztą przez nią przekonaniem, że takie zjawiska nie mieszczą się w „rynkowym charakterze kapitalizmu”! No bo niby dlaczego my, klienci, płacimy ogromne pieniądze ludziom, jedynie z racji zajmowania określonej funkcji, która tylko z rzadka ma przełożenie na realną gospodarkę firmy.

Kapitalizm? Jaki znowu kapitalizm?

Tu na moment chciałbym wrócić do moich młodzieńczych złudzeń dotyczących istnienia w Polsce i podobnych krajach (z ZSRR na czele) „socjalizmu”, który „za horyzontem” miał „komunizm” i „koniec historii”. Warto przypomnieć, że sformułowanie „koniec historii”, z neoliberalnych pozycji, wpisał do obiegu w 1992 r. Francis Fukuyama w trzy lata po upadku Muru Berlińskiego (czyli „realnego socjalizmu”). Jako pierwszy koniec historii, wieszczył grubo wcześniej Hegel (wskazując tu datę 1809 r. – upadek feudalizmu w Niemczech pod naporem Bonapartego), takie też było złudzenie Marksa i ortodoksyjnych marksistów, którzy sądzili, że w „walce klas” zwycięzcą będzie „klasa robotnicza” (najlepiej zorganizowana w partię polityczną). A przecież Marks z Engelsem abstrahowali od własnych ustaleń (o tym, że „baza” określa „nadbudowę”) i oczywistego faktu, że zrewoltowane masy zawsze, w finale, brane są za mordę przez nowych, z pozoru nieoczywistych władców.

Doskonale widać to w Chinach, gdzie „Partia Komunistyczna” zmieniła się dziś w „partię milionerów” kierowaną, wedle chińskich wielotysiącletnich tradycji, przez cesarza i jego „mandarynów”. I żeby nie było wątpliwości – niczego w tej sprawie nie krytykuję, sukcesy Chin na bardzo wielu polach, zwalczenie zjawiska masowego głodu, lawinowy postęp technologiczny to tylko dowody, że „nowa formacja społeczno – ekonomiczna” którą możemy nazwać roboczo „biurokratyzmem” jest zjawiskiem rzeczywistym i stabilnym!

Na naszym podwórku

Prawda, dało się w quasi-socjalistycznych systemach zauważyć nieusuwalne podziały klasowe, opisywane mniej, lub bardziej otwarcie przez literaturę – m.in. Huxleya i Orwella, przez socjologów w tym najszerzej znanego z autorów opisujących wyodrębnianie się władzy „menedżerów” – Burnhama, czy outsiderów polityki – po trosze Różę Luksemburg, Trockiego a potem twórcę pojęcia „nowa klasa wyzyskiwaczy” Milowana Dżilasa, niegdyś najbliższego współpracownika Josefa Broz-Tito a potem najznaczniejszego krytyka systemu.

Oczywiście nazwisk i dokonań tych myślicieli nie mógł pominąć najbardziej wnikliwy z naszych marksistów – Adam Schaff. W swojej pracy „Marksizm a jednostka ludzka” (str. 78 wyd. PWN 1965) umieścił te nurty w szufladzie z „antykomunistyczną propagandą” i zarzekał się, że „Klasa społeczna ex definitione (…) nie może istnieć w społeczeństwie, w którym została zlikwidowana prywatna własność środków produkcji.” A przecież kilka zdań dalej zauważa że „p r a w d z i w e zagadnienie nie leży w dziedzinie nazwy i kategorii socjologicznej, lecz w dziedzinie a l i e n a c j i.” (wyróżnienia Schaffa).

No i czy trzeba lepszego dowodu na „alienację” biurokracji (w tym przypadku bankowej) niż te monstrualne zarobki prezesów?

Schaff pisze dalej, w cytowanej pracy, że możliwe jest zróżnicowanie społeczne wedle pozycji w „aparacie państwa” ale szybko wycofuje się, twierdząc, że nie idzie mu o zarządzanie ludźmi, a jedynie o „aparat zarządzania rzeczami”! I trudno mu się dziwić, gdy ma się świadomość, że słowa te padają w połowie lat sześćdziesiątych. Już samo przyznanie się do znajomości tekstów autorów, którzy nie mieli „debitu” w żadnym z „demoludów” było, nawet dla profesora, ryzykowne. Zresztą jakie znaczenie ma „zarządzanie rzeczami” widzimy dziś, ale widzieliśmy też w PRL, szczególnie wyraziście w okresach kolejnych, generowanych przez sam system, kryzysów.

Pora przyznać więc, że „kapitalizm” odszedł w przeszłość mniej więcej z dobie I Wojny Światowej, gdy gospodarka czołowych państw podporządkowana została „wysiłkowi wojennemu” czyli aparatowi władzy.

Nieuchronny autorytaryzm?

Przemiany w stronę nowej formacji były nieuchronne (mimo wszystkich wahań) i z zasady realizowane w drodze budowania państwa autorytarnego z emblematyczną rolą jednostki (Stalin, Mussolini, Hitler, Antonescu w Rumunii, na Węgrzech Horthy, u nas Piłsudski). Jak się zresztą wydaje taka rola jednostki bywa przypisana do epok głębokich, jeszcze nie odczytanych przez społeczeństwa, przemian. Taką rolę odgrywał w Anglii – Cromwell, we Francji – Bonaparte, Rosję przebudował (toutes les propotions gardee) Piotr I i każdy z nich do dziś pozostaje legendą.

Dobrze jeśli wodzem staje się zwycięski generał, sławny bojownik o niepodległość, admirał ale gdy trzeba, taką rolę historia nakłada na przysadzistego typka o niedoczyszczonych butach i krzywo zawiązanym krawacie. Ciekawe czy doktor praw, którego mam na myśli zakładał zbudowanie w Polsce „nowej klasy wyzyskiwaczy”, którą zapowiadał zachwyconemu (w cześci) narodowi jako „Polaków Pierwszej Kategorii” i „Nową Elitę”?

Oczywiście wynikało z tego szybkie wyposażenie „elity” w walory finansowe i wyraziste stanowiska. Stąd mnożenie instytucji – spółek, spółeczek i fundacji dotowanych przez Państwo, oraz możliwie szeroka renacjonalizacja reprywatyzowanego wcześniej „Majątku Niegdyś Państwowego” w intencji przekazywania posad „właściwym ludziom”.

Co ciekawe – wcale nie muszą być to posady wysokopłatne, bo zawsze wskazane osoby mogą dorobić w „radach nadzorczych” przypisywanych zainteresowanym w dowolnej liczbie. Dla zbudowania poparcia społecznego wystarczy przemyślane obsadzenie, tak funkcji prezesa, powiedzmy, spółki komunalnej, jak i posady sprzątaczki osobie, która dotąd była bezrobotna!

Tu podkreślam – nie są to tylko grzechy partii politycznej o nazwie „Prawo i Sprawiedliwość”! To problem systemowy, nieodłączna cecha nowej formacji społeczno-ekonomicznej.

Że rzecz jest systemowa widać w polskich samorządach gdzie rządzą dowolnie polityczne opcje, ale i za granicą. Najbardziej czytelnym przykładem są tu Węgry – tam likwidacja systemu liberalnej demokracji odbywała się na naszych oczach, w warunkach pluralizmu politycznego i medialnego, jest też rzeczą oczywistą, że od upadku ZSRR cechy nowej formacji, z jej autorytarnym modelem władzy, przyjęła większość byłych „republik”!

Co robić?

Dobrze to czy źle? Takie stawianie sprawy przypomina narzekanie na deszcz „że pada”. Postawione pytanie powinno brzmieć – co robić, by nie zmoknąć? Każdy z nas chce żyć w nowoczesnym, dobrze rozwijającym się kraju, w którym wszystkie systemy działają praworządnie i gdzie każdy z nas, zgodnie z demokratycznymi tęsknotami (złudzeniami?) ma wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.

Kształtująca się „nowa klasa wyzyskiwaczy” ma wiele atutów. Po pierwsze jest (np. w przeciwieństwie do niegdysiejszej polskiej szlachty) klasą otwartą. Ciągle można do niej aspirować, choćby oddając do jej dyspozycji osobisty majątek (Solorz?) – zatrudniając wskazanych ludzi w swej firmie, albo przyjmując aktualnie obowiązującą w „partii” ideologię i „polityczne” zachowania (Pani Ogórek). I znów – wcale nie musi to być PiS!

Partie autorytarne wykorzystują metody składające się na „populizm” – zestaw wartości dających się bezboleśnie zaakceptować. Należy sięgnąć do „narodowej mitologii”, znanej wszystkim hierarchii i przede wszystkim do religii. To pozwala dołączyć do właściwego nurtu bez wysiłku. Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie działacza politycznego najniższego szczebla, a potem wszystko już pozostaje w Twoich rękach. Należy mocno podkreślać przywiązanie do wybranych ideałów a nade wszystko znaleźć odpowiedniego „promotora”. Już w PZPR mawiało się, że ten czy ów, jest „człowiekiem” tego lub owego i te podziały rysują się w każdej zbiorowości – od klasy szkolnej po rząd RP i różne ONZ-ty.

Skoro nas jednak interesuje „jednostka ludzka” i jej dobrostan, nie pozwalający na alienację winniśmy przyjrzeć się osobistej wolności – wolności poglądów, wyznania, wolności pracy, zachowań, wolności słowa. Jak się to ma do antynomii między heglowską historiodyceą (konieczność historyczna) a wolnością jednostki o czym szeroko pisywał Walicki odwołując się chętnie do Isaiaha Berlina, Wissariona Bielińskiego czy wielkiej literatury rosyjskiej? (Np. w zbiorze esejów „O inteligencji, liberalizmach i o Rosji” Universitas 2007)

Brak wolności słowa, poglądów i myśli blokuje rozwój twórczy jednostki i nic tu nie pomoże ani przykład rozwoju technologicznego ZSRR z jego „akademgorodkami” (polecam pyszne opowiadania Bułyczowna i Stugackich gdzie ten motyw często się przewija), ani doświadczania chińskie gdzie rozwój ma na razie źródła w rozbudowywaniu, cudzych jednak, technologii. Co będzie dalej, za lat 50? Qui virva – verra!

Tu dotykamy drugiego, fundamentalnego dla polityki problemu, czyli wejrzenia w przyszłość. Od chwili gdy lewica z niesmakiem odrzuciła futurologię marksistowską, nie pojawiła się niemal żadna próba wejrzenia poza granicę czterech lat kadencji sejmowej. Jedyny znany mi przykład to krótki tekst „Prognoza” Hieronima Kubiaka, zamykający tom esejów „U progu ery postwestfalskiej – Szkice z teorii narodu” (Universitas 2007).

Tymczasem odpowiedź na pytanie jaka będzie przyszłość, a innymi słowy „jaką przyszłość proponujemy współobywatelom”, jest kluczowa dla działalności politycznej. Prawica proponuje „neoliberalizm” czyli „niech wszystko zostanie jak jest” przy zachowaniu obecnie funkcjonujących społecznych zdobyczy. Populiści mówią właściwie to samo, swoją zachowawczą postawę podlewając jeszcze bardziej zachowawczym, religijno-patriotycznym sosem i obiecując przyjemności w niebiesiech. Istnieje tu, w obu narracjach, ogromna luka i powstaje szansa dla lewicy – odważne wejrzenie w przyszłość i ukazanie jej obywatelom, jak wyglądać winien świat za pół wieku (albo i więcej)? Jak będzie wyglądała Europa i jak w tej Europie nasz kraj? Jak będzie wyglądało miejsce w świecie dla naszych dzieci w wnuków? Czy w zindywidualizowanym społeczeństwie, gdzie jednostki wymijają się bez refleksji i niemal bez wymiany zdań, jest miejsce na rozważania o przyszłości? Kiedy partie lewicy zainicjują badania naukowe o tej tematyce? Najwyższa pora.

Kraj Wywiady

Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć

Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim

Gdy myślę o pańskiej drodze i o pańskim pokoleniu, zawsze przypomina mi się opowiadana przez pana sytuacja. Gdy w roku 1974 przyjechał pan po wakacjach w Londynie na studia, zaczepił pana dr Kamiński, pytając: „Był pan w Londynie, zauważył pan, że doganiamy Zachód?”. A pan nie wiedział, co odpowiedzieć.
– To był mój pierwszy wyjazd na Zachód, w 1974 r. spędziłem prawie trzy miesiące w Londynie i pod Londynem. Doznałem szoku poznawczego, a rozmowa z dr. Kamińskim po powrocie stanowiła puentę. Kamiński był pod czterdziestkę, mógł ocenić Polskę gierkowską, porównać ją z wcześniejszą i powiedzieć, że się zbliżamy. Natomiast dla mnie, wrzuconego z realnego socjalizmu, nawet gierkowskiego, do wolnorynkowego ustroju Zjednoczonego Królestwa, był to absolutny wstrząs. Pojechałem tam na zaproszenie krewnego naszych znajomych z Białogardu, pana Józefa Dypka, robotnika, który pracował w fabryce Rovera, miał żonę Angielkę, a do Anglii trafił w czasie wojny; był z pokolenia mojego ojca. Jeździł samochodem, mieszkał w bardzo zadbanym segmencie z małym ogródkiem, podobnych segmentów na tej ulicy było zresztą mnóstwo. Teza o ustroju, który w centrum uwagi stawia klasę robotniczą, w zderzeniu z sytuacją robotnika brytyjskiego nie dała się w żaden sposób wytłumaczyć. To były dwa światy. Nie było tu czego dokładniej analizować. Szok pogłębił się parę miesięcy później.

Historia puka nam do drzwi

Bo pojechał pan do Moskwy.
– Nasza grupa studencka zorganizowała wyjazd sylwestrowy do Moskwy, Władimira i Suzdalu. Moskwa – hotel Intourist. Straszny był. Zamiast WC – stopy Lenina, czyli dziura w podłodze. Jeżeli oglądasz w roku 1974 Londyn i Moskwę, twoja podatność na propagandę o wyższości ustroju socjalistycznego nad innymi ustrojami zupełnie się rozmywa. Przepada. I w gruncie rzeczy od tamtego czasu cała postawa moja i mojego pokolenia krążyła wokół pytania: jak to zmienić? Co zrobić, żeby bardziej dogonić tych z Zachodu, a nie iść w stronę modelu, który nie był żadnym wzorem.

I się udało.
– Mam z tego powodu wielką satysfakcję. W Londynie byłem tyle razy, że nie jestem w stanie zliczyć. A gdy mnie pytają, w jakich hotelach tam mieszkałem, odpowiadam, że w wielu, także w tym najbardziej prestiżowym, w pałacu Buckingham. Bo składając oficjalną wizytę z żoną, mieszkaliśmy w Buckingham. Ale jest i innego rodzaju satysfakcja, ważniejsza: dzisiaj różnice między Warszawą a Londynem są naprawdę niewielkie, a niektóre są wręcz na korzyść Warszawy. To dopiero radość!

Spełniło się marzenie pańskiego pokolenia? Bo to przecież było marzenie pokoleniowe: przejść na tamtą stronę.
– Spełniło się w ogromnym stopniu. Powiem więcej: miałem – dzisiaj to widzę – naiwną nadzieję, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Dlaczego? Bo urodziłem się w 1954 r., czyli nawet fizycznie nie mogłem dotknąć stalinizmu. Polska PRL-owska była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, co miało znaczenie, ale przecież dała nam coś, co jest naprawdę ogromną zasługą tamtego ustroju – przyzwoite, więcej, niezwykle porządne wykształcenie. Gierek dał nam otwarcie granic. Mogliśmy zacząć ten świat zwiedzać. I kiedy byliśmy już w dobrym wieku, z tym dobrym PRL-owskim wykształceniem, z tym obejrzanym światem, z możliwością porównania i próbą zaadaptowania niektórych wzorców z zewnątrz, okazało się, że dokonuje się wielki przełom, w którym miałem satysfakcję wziąć istotny udział. Polska staje się demokratyczna, my robimy kariery – jedni polityczne, drudzy biznesowe, jeszcze inni dziennikarskie. Kraj się rozwija…

Jak powiedział Fukuyama, koniec historii! Jest wspaniale!

I nagle historia zapukała!
– Pierwszym sygnałem, że wizja pokolenia, które omija wszystkie wojny i rafy, może zostać zachwiana, był dla mnie covid. Stanowił pierwszy szok: ten świat nie jest tak poukładany i bezpieczny. A później nastąpił szok absolutny, czyli agresja rosyjska na Ukrainę. I wszystko się pozmieniało. Raz, mamy wojnę za granicą. Dwa, mamy miliony uchodźców. Trzy, cała architektura świata się zmienia. Na razie jesteśmy na etapie chaosu, a co z tego chaosu się urodzi, nie wiemy. I to nie musi być lepszy świat.

Donald Tusk mówi, że żyjemy w epoce przedwojennej.
– Choć trzeba dzisiaj zachowywać bardzo dużo realizmu, a nawet w niektórych sytuacjach trochę wyostrzać, to przecież tego scenariusza odrzucić się nie da. Jeśli ktoś by pytał 10 lat temu, czy Polsce grozi fizyczna, wojskowa, bezpośrednia konfrontacja, odpowiedź brzmiałaby „nie”. Tym bardziej że jesteśmy w NATO, a kto by się chciał bić z NATO… Do dziś uważam, że to jest najlepsza tarcza i że Putin, chociaż coraz starszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie będzie się rzucał na NATO, bo nawet rzucenie się na Ukrainę nie przyniosło mu zwycięstwa szybko i łatwo, tylko krwawi. Jednak poczucie, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii, zostało mocno zachwiane.

Moje rozmowy z Putinem

Parokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem. Rozmawialiście też o Ukrainie. Co zaskakujące, Putin myślał, że Ukraina to taki obszar, o który Polska rywalizuje z Rosją.
– Tymi kategoriami myślał! Podczas jednej z rozmów powiedział: Ukraina to walka dwóch imperiów. Pierwsze imperium przyszło mi do głowy natychmiast, a drugie… Już bardziej myślałem o Turcji. A on twardo o Polsce. Tłumaczyłem więc: nasze imperialne ambicje ustały wraz z końcem I Rzeczypospolitej, zresztą brutalnie przez was zdławione, to odległa historia. Ja tego nie widzę nawet w polskiej mentalności.

Tak to przedstawiałem.

Przekonał go pan?
– Nie wiem. Ale był to dla mnie praktyczny powód do przyjazdu, kiedy Leonid Kuczma poprosił mnie o pomoc w czasie pomarańczowej rewolucji. Dołączył się do tego Wiktor Juszczenko, od razu zacząłem dzwonić do Javiera Solany i Valdasa Adamkusa, żeby nie być samemu. Bo jak przyjadę sam, będzie to absolutne potwierdzenie tezy, że dwa imperia walczą o Ukrainę. Przyjechaliśmy we trzech, to była międzynarodowa misja, co miało sens. Natomiast gdy mówimy o Putinie, moja całkiem intensywna znajomość z nim przypadła na lata 2000-2005. To był Putin numer 1. Gdy patrzę dzisiaj na jego ewolucję i rozwój putinizmu jako swoistej ideologii, która organizuje to państwo, myślę, że musimy mówić o Putinie numer 4, a nawet numer 5.

Tak bardzo się zmienił?
– Putin numer 1 chciał rozmawiać i słuchać. W 2002 r. po inauguracji piłkarskich mistrzostw świata w Korei, wracając do Warszawy, zatrzymałem się w Moskwie. Rozmawialiśmy prawie cztery godziny! W cztery oczy, bez tłumacza, co wszyscy liderzy bloku poradzieckiego lubią. W obecności tłumacza są bardziej usztywnieni. Bo nie wiadomo… Putin już wtedy wyłożył mi, mówiąc wprost, główne cele, które chce osiągnąć. Pierwszy – odbudowanie silnej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. To dla mnie cel oczywisty, każdy przywódca chce budować silną pozycję swojego państwa. A drugi cel to odbudować silną Rosję. No, jak słyszysz Wielikaja Rossija i jak jeszcze on powiedział, z kogo czerpie i kogo uważa za największych przywódców w historii tego kraju, czyli Piotra Wielkiego, Katarzynę Wielką i Iosifa Wissarionowicza, to wiemy, o jaką wielką Rosję chodzi! O wielką Rosję imperialną. A skoro on mówi o wielkiej Rosji, to Ukraina jest tu kluczowa, bo wielkiej Rosji bez Ukrainy zbudować się nie da. To oczywiście też oznacza, że w strefie rosyjskich wpływów są Białoruś, Kaukaz, Mołdawia, Azja Centralna… Ale Ukraina jest kluczowa.

Zatem już wtedy chciał ją podporządkować.
– To było jego marzenie. Ale później przyszła pomarańczowa rewolucja, która stanowiła dla niego szok. Uznał, że jeśli w Kijowie ulica może wymóc uczciwe wybory i zmiany polityczne, to oczywiste jest, że podobnie może być w Moskwie. I od roku 2004, od pomarańczowej rewolucji, marzenie Putina staje się planem Putina. Ten plan stara się on konsekwentnie realizować. Poprzez umocnienie wpływów politycznych na Ukrainie, poprzez prorosyjskie partie, poprzez odpychanie Kijowa od kontaktów z Zachodem. A od 2014 r., od Majdanu, od aneksji Krymu i Donbasu, zaczyna się już obsesja. Rezultatem owej obsesji jest ta wojna, absolutnie bezrozumna.

Gdyby Putin chciał mieć Ukrainę w strefie swoich wpływów, to metody soft power dałyby nieporównanie większy efekt. A tak tworzy podstawy do konfliktu ukraińsko-rosyjskiego na pokolenia. Bo nawet jeśli którego dnia – mam nadzieję, że tak się nie stanie – będzie miał całą Ukrainę w swojej strefie wpływów, to będzie ją miał razem z terroryzmem, partyzantami, wrogimi aktami i niską efektywnością pracy. Z niewolnika nie będzie miał przyjaciela. Duch ukraiński, który wzmocnił się za sprawą agresji Putina, będzie już stałym elementem.

I Zachód, i Rosja zmarnowały swój czas

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Czerwony listopad

W pierwszych tygodniach II Rzeczypospolitej główną siłą niepodległościową i państwowotwórczą była lewica

Z czym kojarzy się przeciętnemu Polakowi 11 listopada? Głównie z tzw. Marszem Niepodległości, czyli masową imprezą nacjonalistycznej prawicy, pod którą swego czasu próbowało się podłączyć PiS, nawet prezydent Andrzej Duda pomaszerował w 2018 r. A przecież organizatorzy tej manifestacji uważają się za spadkobierców ideowych Narodowej Demokracji – ugrupowania, które w listopadzie 1918 r. nie przyłożyło ręki do odbudowy niepodległego państwa polskiego. Prawda o początkach II Rzeczypospolitej jest bowiem taka, że w pierwszych tygodniach główną siłą niepodległościową i państwowotwórczą była lewica. Tyle że na tę prawdę nie ma w dzisiejszej Polsce miejsca, skoro sama lewica nie chce lub nie potrafi upomnieć się o własną tradycję.

Jedną z większych aberracji III RP jest to, że prawica samowolnie uznała się za „obóz niepodległościowy”, de facto monopolizując patriotyzm na scenie politycznej. Tymczasem do 1918 r. to lewica socjalistyczna była obozem niepodległościowym, polityką prawicy były zaś rozmaite formy kolaboracji z władzami zaborczymi. Nie zawsze musiała to być kolaboracja szkodliwa dla interesów narodowych – tacy choćby konserwatyści galicyjscy potrafili uzyskać w Wiedniu dużą sferę autonomii dla ziem zaboru austriackiego. Ale już prorosyjska polityka endecji pod wodzą Romana Dmowskiego z lat 1905-1915 niczego konkretnego nie przyniosła. W końcu musiał to przyznać sam jej lider, który w czasie I wojny światowej przeniósł się z Petersburga (przemianowanego na bardziej słowiańsko brzmiący Piotrogród) do Paryża, dochodząc do wniosku, że z rządem carskim nie ma już o czym rozmawiać.

Upadek trzech monarchii zaborczych pod koniec wojny oznaczał zatem bankructwo kolaboracyjnej polityki wszystkich odłamów polskiej prawicy. Także tych, które od dwóch lat – od momentu ogłoszenia tzw. aktu 5 listopada 1916 r. przez cesarzy Niemiec i Austro-Węgier – były zaangażowane w budowanie Królestwa Polskiego. Królestwo to stanowiło jedynie formę okupacji niemieckiej (w Warszawie) i austriackiej (w Lublinie) na terenach odebranych Rosji. Ale ponieważ po upadku caratu w marcu 1917 r. sprawę polską zaczęły podnosić również mocarstwa zachodnie (w czym miał udział Dmowski), Berlin i Wiedeń postanowiły dać Polakom namiastkę odrębnej państwowości w postaci Tymczasowej Rady Stanu, a później trzyosobowej Rady Regencyjnej, która od grudnia 1917 r. powoływała kolejne rządy Królestwa Polskiego. Zarówno trzej regenci: książę Zdzisław Lubomirski, hrabia Józef Ostrowski i arcybiskup warszawski Aleksander Kakowski, jak i kolejni premierzy i ministrowie z ich nominacji reprezentowali tradycyjne polskie elity – zwłaszcza ziemiańskie i kościelne – które uznały, że należy wykorzystać i tę ostatnią szansę daną im przez zaborców.

Tymczasem jesienią 1918 r. zawalił się cały dawny porządek w naszej części Europy. Wraz z upadkiem tronów Romanowów, Habsburgów i Hohenzollernów skończyła się dominacja tradycyjnych elit. Ich miejsce zajmowali ci, którzy dotąd kwestionowali hierarchie społeczne i polityczne, czyli najczęściej ludzie lewicy. Tak było wszędzie: od Moskwy i Piotrogrodu, przez Kijów, Pragę, Budapeszt, Wiedeń, po Berlin. Trudno, by inaczej działo się w Warszawie, do której 10 listopada 1918 r. przyjechał pociągiem z Berlina Józef Piłsudski. Następnego dnia Rada Regencyjna przekazała mu dowództwo nad polskim wojskiem (tworzonym przez Niemców), a 14 listopada rozwiązała się, przekazując

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Pokolenie ustrojowej transformacji

Tempo wzrostu dochodu narodowego w latach 1945-1989, w PRL, której obraz jest przez prawicową propagandę zakłamywany, było wyższe niż w 35-leciu po 1989 r.

Historia się dzieje. Dla Polski takim historycznym pasmem wydarzeń był rok 1989 z obradami Okrągłego Stołu, wyborami parlamentarnymi i desygnowaniem premiera Tadeusza Mazowieckiego dokładnie 35 lat temu. Był to przełom polityczny, który umożliwił po niekonsekwentnych prorynkowych reformach systemu państwowego socjalizmu nieodwracalne pchnięcie do przodu procesu transformacji ustrojowej – liberalizacji politycznej i gospodarczej, które wiodły do demokracji i gospodarki rynkowej. Podczas epokowych przemian ustrojowych mamy do czynienia z dialektyką ciągłości i zmiany, o czym trzeba pamiętać, aby dobrze pojąć istotę wielkiej zmiany.

Spuścizna państwowego socjalizmu.

Pokolenie temu liderem prorynkowych reform i choć ograniczonej, to jednak również politycznej liberalizacji była Polska. Szczególnie w drugiej połowie lat 80. stworzono relatywnie korzystne w porównaniu z innymi krajami socjalistycznymi warunki startu do przyśpieszenia transformacji, której symptomy zrodziły się już wcześniej. Przedsiębiorstwa państwowe i spółdzielcze miały rosnący zakres autonomii; nie była to jeszcze gospodarka rynkowa, ale na pewno już nie była to gospodarka centralnie planowana. Po wyłączeniu z uprzednio funkcjonującego jako monobank Narodowego Banku Polskiego sieci dziewięciu banków i ich skomercjalizowaniu działał zdecentralizowany system bankowy. Zliberalizowany został w pełni dla ludności, a częściowo dla przedsiębiorstw rynek walutowy. Wartościowo biorąc, od lata 1989 r. ponad połowa towarów nabywanych przez gospodarstwa domowe była sprzedawana po cenach wolnych. Istniało prawo regulujące dopływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, prawo antymonopolowe oraz regulacje dotyczące upadłości firm. Polska była członkiem General Agreement on Tariffs and Trade (GATT), poprzednika Światowej Organizacji Handlu (WTO), a od 1986 r. stała się pełnoprawnym członkiem Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ponad połowa obrotów handlu zagranicznego dokonywała się poprzez wymianę towarową z Zachodem. Nie mniej niż 20% dochodu narodowego wytwarzał sektor prywatny – indywidualne rolnictwo oraz rzemiosło i drobna wytwórczość, które obecnie określa się jako przedsiębiorstwa małe i średnie (MŚP).

Tak zaawansowaną decentralizacją i deregulacją oraz zasięgiem prywatnego sektora nie mógł wtedy pochwalić się żaden kraj socjalistyczny. Znaczenie rynkowych reform poprzedzających powstanie pierwszego posocjalistycznego rządu historyk Tomasz Kozłowski postrzega wręcz jako kluczowe dla późniejszych przemian: „Rząd Rakowskiego miał już przygotowany plan. Obejmował on: liberalizację; prywatyzację (w tym stworzenie spółek akcyjnych oraz giełdy!); pozyskiwanie zachodnich inwestycji; drastyczną walkę z inflacją m.in. poprzez zahamowanie wzrostu dochodów realnych; likwidację nierentownych przedsiębiorstw, a nawet całych branż (…). Gdyby historia potoczyła się inaczej, premier Rakowski, wicepremier Sekuła oraz prezydent Jaruzelski przeszliby do historii jako twórcy kapitalistycznej gospodarki w Polsce”. Wypada tu dodać ówczesnego ministra finansów Andrzeja Wróblewskiego, który również był głęboko zaangażowany we wdrażanie zmian prorynkowych.

Zarazem sytuacja była niesprzyjająca ze względu na największą pośród państw socjalistycznych skalę inflacji cenowo-zasobowej. Syndrom shortageflation, jak to nazwałem w literaturze anglojęzycznej, był szczególnie dotkliwy, co stawiało liberalizację gospodarki i politykę stabilizacyjną przed poważnymi problemami. To wszakże nie brak woli i kompetencji rządów lat 80. doprowadził do opłakanej sytuacji gospodarki w końcu tamtego dziesięciolecia, ale zimne wojny: ta polska domowa i ta światowa. Zarówno mocarstwa zachodnie, które nałożyły na Polskę sankcje gospodarcze po wprowadzeniu stanu wojennego w końcu 1981 r., jak i wewnętrzna antyrządowa opozycja konsekwentnie stosowały zasadę „im gorzej, tym lepiej”. Blokując pożądane reformy, sprzyjało to dalszemu strukturalnemu erodowaniu systemu państwowego socjalizmu. Uginał się on coraz bardziej nie tylko pod ciężarem własnej nieudolności i nieumiejętności dostosowania się do wyzwań nabierającego rozpędu procesu globalizacji, lecz także wskutek celowego osłabiania przez antysystemowe siły wewnętrzne i zewnętrzne. Przełom polityczny 1989 r. zmienił sytuację zasadniczo; co wcześniej było niewykonalne, stało się możliwe. Nic przeto dziwnego, że we wszystkich ministerstwach, poczynając od najważniejszego Ministerstwa Finansów, sięgnięto do szuflad, by wyciągnąć zalegające tam propozycje programowe. Po odkurzeniu wiele z nich teraz już mogło się przydać.

Zgubne doktrynerstwo.

Niestety, ewidentna przesada w ostrości pakietu stabilizacyjnego miast ograniczyć skalę wzrostu cen, wpierw ją znacznie przyśpieszyła. W rezultacie wychodzeniu z gospodarki niedoborów towarzyszyła slumpflacja; głębokie załamanie produkcji sprzęgło się z galopującą inflacją przeradzającą się w hiperinflację. Mimo że w końcowych miesiącach 1989 r. tempo wzrostu cen już spadało, tzw. szokowa terapia radykalnie odwróciła tę tendencję na początku 1990 r. Minister finansów i jego doradcy zapewniali, że inflacja w ujęciu miesiąc do poprzedniego miesiąca już po kwartale wyniesie zaledwie 1%; stało się tak dopiero po siedmiu latach. Rząd obiecywał krótkotrwałą, jednoroczną recesję wynoszącą 3,1%; trwała trzy lata (12 kwartałów od drugiej połowy 1989 r., kiedy to Solidarność przejęła władzę, do pierwszego półrocza 1992 r.) i PKB spadł w sumie o niemal 20%. Bezrobocie, które po osiągnięciu pułapu 400 tys. według rządowych zapowiedzi miało już nie rosnąć, przekroczyło 2,5 mln i zaczęło spadać dopiero po czterech latach dzięki wdrażaniu „Strategii dla Polski”. Wskutek dwóch lat walki metodą „terapii szokowej” z inflacją cenowo-zasobową dochód narodowy był o jedną piątą mniejszy (produkcja przemysłowa o prawie jedną trzecią), a ceny prawie 12-krotnie wyższe!

Kluczowe dla uruchomienia transformacji ustrojowej pełną parą były przeobrażenia 1989 r., jednakże coś ważnego działo się w tej materii już wcześniej. Konsekwentnie jednak odróżniam reformy gospodarki socjalistycznej od zwrotu ku gospodarce kapitalistycznej. Do 1989 r. chodziło o możliwe w tamtych realiach społecznych i geopolitycznych urynkowienie gospodarki, o stworzenie swego rodzaju socjalizmu rynkowego czy też, jak kto woli, rynku socjalistycznego. To był okres reform systemowych – nie wszędzie, na pewno nie w Albanii czy w Rumunii albo daleko od Europy, w Mongolii czy na Kubie – a nie transformacji polegającej na jakościowym przejściu ze starego do nowego ustroju.

Sytuacja komplikuje się ze względu na nieostrość pojęć, jakimi się posługujemy. Przy Okrągłym Stole zależało nam – przynajmniej ja tak to rozumiałem, a na pewno również Jacek Kuroń i niektórzy ekonomiści z kręgów Solidarności, w tym profesorowie Jan Mujżel i Witold Trzeciakowski, współprzewodniczący obrad sekcji ekonomicznej – na znalezieniu sposobów przejścia do społecznej gospodarki rynkowej. Nie bez powodu stwierdzenie o takich ambicjach politycznych znalazło się w wystąpieniu sejmowym premiera Mazowieckiego 12 września 1989 r. W pierwszym przemówieniu – zaraz po desygnacji na stanowisko premiera, a jeszcze przed powołaniem rządu – nie użył tego terminu, mówiąc: „Długofalowym strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów. Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty”. Niestety, wkrótce potem jego rząd podjął eksperymenty w postaci „terapii szokowej”, która miała stworzyć w istocie neoliberalną gospodarkę kapitalistyczną. Ekonomiczne straty poniesione w rezultacie tego eksperymentu były ogromne, a polityczne koszty poniósł wkrótce sam Mazowiecki, przegrywając wybory prezydenckie w 1990 r. i podając się do dymisji.

Witold Kieżun formułuje jednoznaczną opinię o faktycznym winowajcy tej dymisji, Leszku Balcerowiczu – który był odpowiedzialny za politykę gospodarczą w rządzie Mazowieckiego – zarzucając mu, że „(…) należał do grupy kapitalistycznie »zindoktrynowanych« w ramach programu United States Information Agency dla młodych partyjnych naukowców, którym umożliwiono studia w USA”. (Ten przytyk o partyjności zapewne wiąże się z wcześniejszą pracą Balcerowicza w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej). Akurat tu przesadza, nie trzeba było bowiem wyjeżdżać po nauki do USA, aby ulec neoliberalnej czy wręcz libertariańskiej ideologii. Inni też wyjeżdżali i nie dali się jej zauroczyć. Nie lekceważąc bynajmniej wpływu zachodnich kręgów politycznych, intelektualnych i naukowych na sposób myślenia niejednego polskiego ekonomisty czy luminarza innych nauk społecznych, powiedzmy sobie, że nadwiślańskie doktrynerstwo i neoliberalny dogmatyzm były zasadniczo domowego chowu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Liberalizację uważałem za wystarczającą

Fragmenty drugiej części rozmowy, która ukazała się w najnowszym numerze „Zdania” (2/2024) – w wersji papierowej do nabycia w Empikach, w wersji elektronicznej na sklep.tygodnikprzeglad.pl. Link do produktu: https://sklep.tygodnikprzeglad.pl/produkt/zdanie-2-2024/

(…) DOMINIKA RAFALSKA: W jaki sposób znalazł się pan w bliskim otoczeniu Gierka? Dlaczego zdecydował się pan odpowiedzieć na jego apel: „Pomożecie?” tak pozytywnie?

ANDRZEJ WERBLAN: – Ja najpierw zostałem, jakby to powiedzieć, lekko odsunięty w bok. Wypadłem z KC, z aparatu partyjnego i przeszedłem na stanowisko wicemarszałka Sejmu, na wniosek zdaje się Tejchmy. Traktowałem to bez entuzjazmu.

PAWEŁ SĘKOWSKI: Józef Tejchma w ten sposób pana odsunął, czy raczej rzucił panu koło ratunkowe po tym, jak pan wypadł z łask? Wydaje mi się, że jednak to drugie.

ANDRZEJ WERBLAN: – Raczej koło ratunkowe, tak myślę. Natomiast ja chciałem być w Sejmie dość krótko, żeby móc przejść do szkolnictwa wyższego. Natychmiast obroniłem pracę doktorską. Wszystko to stało się latem 1971. Ale pod koniec tego roku zjawili się u mnie w Sejmie Wojciech Jaruzelski i Franciszek Szlachcic. Jaruzelski był już członkiem Biura Politycznego, a Szlachcic był partyjną szarą eminencją. I okazało się, że mieli taką propozycję: „Słuchaj, Andrzej, ty się tu marnujesz. A u Edwarda są problemy z tekstami wystąpień”.

PAWEŁ SĘKOWSKI: Czyli zostaje pan drugi raz ghostwriterem – najpierw Gomułki, teraz Gierka.

ANDRZEJ WERBLAN: – Tak. Zgodziłem się, bo ja o tych Ślązakach, jako takich, miałem nie najgorsze zdanie. Oceniałem, że dla Polski ta technokratyczna wymiana kadr jest pożyteczna. Że Gomułka, gdyby miał wystarczająco szerokie horyzonty myślowe, powinien był sam tę transformację kadrową przeprowadzić. On nawet coś takiego zamierzał. Bo on po Marcu proponował Gierkowi urząd premiera. Ale Gierek się wtedy nie zgodził. Trzeba było to robić z większym rozmachem. Uważałem, że Gierkowskiej grupie należy pomóc, skoro sami się o tę pomoc zwrócili. Stałem się u nich swego rodzaju wyrobnikiem, razem z Ryśkiem Frelkiem. Potem Frelek odszedł, bo jemu bardzo zależało na posadzie za granicą. A przyszedł Jerzy Wójcik, z którym razem przygotowywaliśmy przemówienia. Odgrywałem tu dość istotną rolę, może nawet większą niż za czasów Gomułki, dlatego że u Gomułki miałem do tej roboty wspólnika – Artura Starewicza, a przy Gierku to ja byłem chyba głównym wyrobnikiem. Miałem pewien talent, mianowicie łatwo wchodziłem w cudzą rolę, w cudzy język, w jego sposób myślenia. Szybko się wczułem w to, jak mówi i jak myśli Gomułka. I to samo, jeśli idzie o Edwarda Gierka. A to był trochę inny typ. Przy czym ja sam od siebie piszę i mówię inaczej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Jaka była w nim trucizna…

A więc już 20 lat nie ma wśród nas Jacka Kuronia. W ipeenowskim praniu mózgów brak dla niego miejsca. I jest to dziwne: wszak walkę z peerelowskim systemem zapoczątkował właśnie Kuroń. Była to walka skuteczna: rozpoczęta w samo południe Gomułkowskiej „małej stabilizacji”, trwała aż do Okrągłego Stołu. A w konsekwencji do przywrócenia Polsce niepodległości. Tradycja niepodległościowa jest ponoć bliska ipeenowskiemu sercu?

„Zamiast palić komitety, zakładajcie własne”, wzywał Kuroń, pamiętając robotniczy bunt grudnia 1970 r. Jeżeli ruch Solidarności stał się działaniem non violence, to właśnie za przyczyną Kuronia. A jeżeli ten ruch postawił w centrum Niezależny Samorządny Związek Zawodowy, to już w roku 1965 w „Liście otwartym do Partii” Kuronia i Karola Modzelewskiego znajdziemy słowa: „Obronę tę powinny zapewnić zupełnie niezależne od państwa Związki Zawodowe z prawem do organizowania strajków ekonomicznych i politycznych”. Tak właśnie się stało. Powstanie Solidarności było uderzeniem w splot słoneczny systemu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Nie tylko Nawalny

W ostatnich miesiącach na celowniku Kremla znaleźli się przedstawiciele niezależnych od władz nurtów politycznych – zarówno z lewa, jak i z prawa Nagła śmierć Aleksieja Nawalnego w kolonii karnej znów skierowała uwagę światowej opinii publicznej na temat represji politycznych w Rosji. Lider liberalnej opozycji był niewątpliwie najbardziej znanym spośród uwięzionych oponentów Władimira Putina, jednak w ostatnich miesiącach na celowniku Kremla znaleźli się także przedstawiciele innych niezależnych od władz nurtów politycznych – zarówno

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Ani kapitalistyczny, ani socjalistyczny

Zwykle zgadzam się w zupełności z tym, co na łamach PRZEGLĄDU pisze prof. Andrzej Szahaj. Jednak po lekturze jego felietonu „Uniwersytet i kapitalizm” muszę uściślić: zgadzam się, ale niezupełnie. Absolutnie ma rację prof. Szahaj, twierdząc, że uniwersytetu (ogólniej: szkół akademickich) nie można traktować jak przedsiębiorstwa, które musi dbać o „efektywność ekonomiczną – w tym udaną sprzedaż swojego produktu i zadowolenie klientów”. Ale już nie jestem pewien, czy ma rację, że słabość naszych uniwersytetów i nauki jako takiej zaczęła się od czasów minister

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Wierzyliśmy, że socjalizm da się naprawić

Myśmy nie kpili z hasła „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” Prof. Grzegorz W. Kołodko – ekonomista, wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego, wiceprezes Rady Ministrów i minister finansów w latach 1994-1997 i 2002-2003, twórca programów rozwoju społeczno-gospodarczego Strategia dla Polski, Pakietu 2000 i Programu Naprawy Finansów Rzeczypospolitej. Chińczycy mówią, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Zacznijmy więc od tego pierwszego kroku. W jaki sposób chłopak z Tczewa wybrał studia na SGPiS (dziś

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Niech żyje socjalizm!

Idę za ciosem. W ubiegłotygodniowym felietonie posłużyłem się tytułem „Dlaczego (nie) socjalizm?”, który zapożyczyłem od Geralda Allana Cohena, z niewielkiej, ale zajmującej i odważnej książeczki, która już 12 lat temu ukazała się w Polsce wysiłkiem Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, z przedmową pani profesor Elżbiety Mączyńskiej, w tłumaczeniu Anny Gąsior-Niemiec. Tym razem biję po oczach tytułem najnowszej książki Thomasa Piketty’ego, którą – znak czasu – opublikowało właśnie w formie e-booka (elektronicznej) Wydawnictwo Krytyki Politycznej, w tłumaczeniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.