Ani kapitalistyczny, ani socjalistyczny

Ani kapitalistyczny, ani socjalistyczny

Zwykle zgadzam się w zupełności z tym, co na łamach PRZEGLĄDU pisze prof. Andrzej Szahaj. Jednak po lekturze jego felietonu „Uniwersytet i kapitalizm” muszę uściślić: zgadzam się, ale niezupełnie. Absolutnie ma rację prof. Szahaj, twierdząc, że uniwersytetu (ogólniej: szkół akademickich) nie można traktować jak przedsiębiorstwa, które musi dbać o „efektywność ekonomiczną – w tym udaną sprzedaż swojego produktu i zadowolenie klientów”. Ale już nie jestem pewien, czy ma rację, że słabość naszych uniwersytetów i nauki jako takiej zaczęła się od czasów minister Barbary Kudryckiej i prób neoliberalnej reformy. Słabość polskiej nauki i – co tu dużo mówić – słaby jej poziom były spadkiem po okresie, który szczęśliwie zakończył się na przełomie 1989 i 1990 r. To w czasach PRL praktycznie zerwano kontakt nauki polskiej z nauką światową, którą określano jako „naukę burżuazyjną”. Do czasów Gierka wyjazdy polskich naukowców do przodujących ośrodków nauki światowej napotykały dwie podstawowe bariery – ideologiczną i ekonomiczną. Ta pierwsza dotykała przede wszystkim humanistów i przedstawicieli nauk społecznych, ta druga w zasadzie wszystkich. Dość przypomnieć, że zarabialiśmy miesięcznie co najwyżej kilkadziesiąt dolarów, czyli tyle, ile mniej więcej kosztował amerykański bądź niemiecki podręcznik. Za granicę jeździli nieliczni, a i to bardzo rzadko, częściej fizycy lub pracownicy politechnik. Humaniści czy prawnicy jeździli zupełnie wyjątkowo. Większość moich profesorów prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, jeśli nie zdążyła tego zrobić przed wojną, to później, aż do 1970 r., nigdy nie była na Zachodzie! Na wykładach, stażach ani nawet konferencjach. Wystarczy sprawdzić katalogi czasopism w największych bibliotekach naukowych, aby się przekonać, że prenumeraty najważniejszych czasopism o randze międzynarodowej przerwano po roku 1950 i tylko niektóre zostały podjęte po roku 1970. W każdej bibliotece naukowej był zastrzeżony zbiór książek, których nie udostępniano ogółowi czytelników, a pracownicy naukowi musieli się starać o pisemną zgodę na udostępnienie ich w czytelni, przy czym prośba musiała być uzasadniona potrzebami naukowymi. Zgoda zależała od wicedyrektora biblioteki ds. udostępniania zbiorów. W Bibliotece Jagiellońskiej uzyskać ją było stosunkowo łatwo. W takich warunkach w czytelni pracowników nauki czytałem np. „Pożogę” Zofii Kossak. Wydający zgodę udawał, że uwierzył, iż bez tej lektury nie będę w stanie zajmować się naukowo kryminalistyką. Na wyjazd pracownika naukowego za granicę musiał wyrazić zgodę minister! Później, już za Gierka, wystarczyła zgoda rektora, w gestii ministra pozostawały jedynie zgody na wyjazdy do RFN i USA. Nie każdą książkę wydaną na Zachodzie można było legalnie wwieźć do Polski. Mnie na granicy odebrano londyńskie wydanie „Dziejów Polski porozbiorowych” Mariana Kukiela. Było to już za Gierka, więc skończyło się na konfiskacie książki. Wcześniej miałbym poważne nieprzyjemności. Epoka Gierka rzeczywiście była tu ważną cezurą. Po 1970 r. uchylono szczelnie dotąd zamknięte granice, do zachodnich ośrodków ruszyła pierwsza fala polskich stypendystów. Cenzura jednak nadal działała wewnątrz kraju i pilnowała na granicach, aby „niesłuszne” książki lub czasopisma nie dotarły do Polski. Gierek sypnął również dewizami (co z tego, że pochodzącymi z kredytów), uniwersytety zaczęły kupować za dewizy zachodnią aparaturę i literaturę. Trwało to kilka lat, ale nieefektywny system gospodarczy bankrutował mimo zachodnich kredytów, znów obcinano zakupy dewizowe, oszczędzając w pierwszej kolejności na nauce. A później był stan wojenny, kolejny krach gospodarczy i powolne wychodzenie z zapaści. Tak doczekaliśmy roku 1989 i III RP. A w niej już całe pokolenie naukowców Zachód widziało i było zafascynowane pogardzaną dotąd „burżuazyjną nauką”, której starało się dorównać. Faktycznie, tu rację ma prof. Szahaj, w radosnym uniesieniu zaczęto naukę reformować w neokapitalistycznym stylu. W dodatku – to też prawda – nie mieliśmy szczęścia do reformatorów. Rzeczywiście minister Barbara Kudrycka ani tym bardziej Jarosław Gowin do roli Hugona Kołłątaja niekoniecznie dorośli. Pani minister, która największe zagrożenie dla polskiej nauki widziała w nepotyzmie, zabroniła w jednej katedrze pracować mężowi i żonie (przykład małżeństwa Curie nie był jej widocznie znany) i to było, jak mawiali złośliwi, jej największe osiągnięcie, które ku jej zdziwieniu nie uzdrowiło nauki polskiej i nie dźwignęło jej na wysoki światowy poziom. Choć na plus należy pani minister zapisać utworzenie Narodowego Centrum Nauki i powierzenie mu rozdziału grantów na badania naukowe. Ale później było już tylko gorzej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2024, 2024

Kategorie: Felietony, Jan Widacki