Tag "szkolnictwo"

Powrót na stronę główną
Kraj

Prywatyzacja edukacji w natarciu

Coraz więcej rodziców woli zainwestować w edukację dzieci niż w dobra materialne

Pod koniec października Główny Urząd Statystyczny opublikował dane dotyczące oświaty w roku szkolnym 2024/2025. Niepubliczne szkoły stanowią obecnie 11,6% podstawówek oraz 28,6% liceów. Widać tendencję wzrostową. Przez dekadę liczba uczniów szkół niepublicznych zwiększyła się dwukrotnie. Niesamowitą popularnością w ostatnich latach cieszy się też nauka poza systemem, czyli edukacja domowa. Formalnie dzieci są przypisane do szkoły (statystyka pokazuje, że najczęściej do niepublicznej), ale uczą się w domach. Mówimy o grupie 20 tys. uczniów.

Nie tylko dla wybranych

Szkoły niepubliczne kojarzą się z miejscami dla wybranych i wysokim czesnym. Jednak obecnie placówki spoza państwowej puli to nie tylko drogie szkoły prywatne, ale i takie, które są prowadzone m.in. przez fundacje. Warto dodać, że akurat w tych szkołach najczęściej w ogóle nie płaci się czesnego.

Dziś rodzice wysyłają swoje pociechy do szkół niepublicznych z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście pragnienie jak najlepszej przyszłości dla dzieci. Drugi – ucieczka przed ułomnościami i niedomaganiami systemu oświaty publicznej: przepełnionymi salami, lekcjami prowadzonymi w systemie zmianowym do późnego popołudnia itd. Bardzo pokrzywdzone tymi niedoskonałościami polskiej szkoły są dzieci neuroatypowe, co samo w sobie stanowi materiał na odrębną dyskusję.

„Roczny koszt nauki w szkole niepublicznej może sięgać równowartości używanego samochodu, ale coraz więcej rodziców woli zainwestować w edukację niż w dobra materialne”, stwierdza na łamach „Gazety Wyborczej” Dorota Żuchowicz, doradczyni edukacyjna i współzałożycielka Forum Wiedzy i Edukacji.

A rozpiętość kwot czesnego jest ogromna. W największych miastach Polski, takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, średnie miesięczne czesne w prywatnych szkołach podstawowych kształtuje się na poziomie od 1,5 tys. do 3,5 tys. zł, choć istnieją placówki, gdzie opłata jest nieco niższa, ale i tak przekracza 1 tys. zł. Renomowane szkoły międzynarodowe mogą natomiast pobierać czesne sięgające 7-8 tys. zł miesięcznie. W przypadku szkół średnich miesięczne opłaty są zazwyczaj wyższe – wynoszą od

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Zmarnowana szansa

Frekwencja na edukacji zdrowotnej obnaża prawdę o Barbarze Nowackiej: jest marną ministrą i polityczką

– Przed pierwszym zebraniem w roku szkolnym odbyło się spotkanie dotyczące edukacji zdrowotnej. Myśleliśmy z mężem, że będziemy jednymi z niewielu osób, które przyjdą, ale frekwencja była ogromna. Nauczyciel wytłumaczył, jaki jest plan na przedmiot. Nikt nie miał wątpliwości, że dziecko warto zapisać. Największym problemem okazało się to, że lekcje edukacji zdrowotnej są ustawione na siódmą rano. Dyrekcja szkoły tłumaczyła, że nie mogła zrobić inaczej, tak samo jak w wypadku lekcji religii – mówi Jola, mama Basi z VI klasy.

Polityczny antytalent

Niska frekwencja na edukacji zdrowotnej nie jest sukcesem prawicowej propagandy i działań kleru, który z ambony do spółki z politykami straszył rodziców seksualizacją dzieci, potworem dżender i zniszczeniem tradycyjnej rodziny. To tylko i wyłącznie porażka ministry edukacji Barbary Nowackiej, która nie jest sprawną polityczką.

Po pierwsze, dała się ograć bogobojnym koalicjantom, którzy wymusili nieobowiązkowość przedmiotu. Po drugie, realizuje zlecenia polityczne Donalda Tuska (patrz: zadania domowe), ujawniając swój brak autonomii względem premiera. Po trzecie, jej decyzje mają marne umocowanie merytoryczne. Nieważne, czy mówimy o kwestiach formalnych, prawnych, czy naukowych.

Wycofanie się z zadań domowych okazuje się katastrofą dla uczniów. „Uczniowie z domów, w których nie przywiązuje się wagi do nauki, mają coraz większe braki. Brak możliwości zadawania obowiązkowych prac domowych ogranicza narzędzia do motywowania ich do pracy w domu, co prowadzi do większego rozwarstwienia w klasie”, czytamy w raporcie Instytutu Badań Edukacyjnych o konsekwencjach rezygnacji z prac domowych półtora roku temu.

Umocowanie prawne zmian wokół lekcji religii to kolejna klapa, o czym mówił na naszych łamach konstytucjonalista dr Kamil Stępniak (nr 41/2025). Rozporządzenie Nowackiej w sprawie lekcji religii zostało wydane w sposób niespełniający wymogów konstytucyjnych, ale także legislacyjnych. Dlatego prędzej czy później szala przechyli się na drugą stronę. Coś takiego byłoby niemożliwe za ministra Czarnka, który był jak betonowy dzban: nikt go w ogrodzie nie chce, nikomu się nie podoba, ale jest nie do przesunięcia. Można powiedzieć, że szefowej resortu edukacji brakuje kuglarskiej wprawy w żonglowaniu przepisami i politycznego drygu poprzednika.

W jednym Nowackiej udało się go jednak przebić. Jeszcze bardziej zraziła do siebie nauczycieli, co pokazuje skandal z rozliczaniem godzin za szkolne wycieczki. Nowacka zasłoniła się Kartą nauczyciela. Rozmydliła problem i ucięła temat, odmawiając płacenia. Nauczyciele się zbuntowali. Interweniować musiał polityczny protektor Nowackiej. To Donald Tusk obiecał nauczycielom zmiany. Oni jednak nadal czekają na przeprosiny od szefowej MEN.

Co złego, to nie my

MEN chętnie natomiast korzysta z przekazu suflowanego przez media, w którym katastrofa edukacji zdrowotnej wynika ze złej woli przeciwników politycznych oraz czarnego PR biskupów. Przypomnijmy, czym straszyła Konferencja Episkopatu Polski. „Program przedmiotu w naszej ocenie stanowi zagrożenie dla katolickiej wizji rodziny, małżeństwa oraz dojrzałości ludzkiej dzieci i młodzieży. Problematyka małżeństwa i rodziny, rozumianych jako wspólnota ojca, matki i dzieci, została potraktowana w nim w sposób marginalny”, przestrzegali kościelni hierarchowie. Oczywiście są miejsca, gdzie rodziców przekonała taka argumentacja. Jeśli jednak po 70-80% uczniów m.in. w dużych miastach zostało wypisanych z EZ i ma to być efekt słabych argumentów kleru w laicyzującym się społeczeństwie, to MEN swoją retoryką obraża inteligencję większości Polek i Polaków.

Fantastycznie mieć taki parawan. Ostatnio jednak ministra Nowacka poszła o krok dalej, tłumacząc w Gorzowie Wielkopolskim, że edukacja zdrowotna działa, jak powinna. Czyli co złego, to nie my. Zrobiliśmy, co się dało, reszta to kwestia złowrogich czynników zewnętrznych.

„Pełna złości i kłamstw kampania przeciwko edukacji zdrowotnej nie odniosła skutku – zapewniała Barbara Nowacka w Gorzowie Wielkopolskim. – Powiedziałabym tak dosyć ogólnie: poziom uczestnictwa w edukacji zdrowotnej nieznacznie różni się od uczestnictwa w wychowaniu do życia w rodzinie. Mimo gigantycznej kampanii przeciwko edukacji zdrowotnej te różnice są niewielkie, tylko dwu-, trzyprocentowe”.

Mamy do czynienia z argumentacją

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Paradoks szkolnej wycieczki

Biznes dla biur podróży, wydatek dla rodziców. Tylko nauczycielom nikt nie płaci za trzy dni poza domem

Ministerstwo Edukacji Narodowej wydało oficjalne stanowisko dotyczące zasad wynagradzania nauczycieli za udział w wycieczkach szkolnych. Zgodnie z decyzją resortu nauczyciele nie otrzymają dodatkowego wynagrodzenia za wyjazdy z uczniami. Kwestia ta jest przedmiotem szerokiej dyskusji w środowisku oświatowym. Szczególnie że w lutym 2025 r. Sąd Najwyższy zasugerował w orzeczeniu dotyczącym wynagrodzeń za szkolne wycieczki, że każda nadgodzina powinna być opłacona zgodnie z Kodeksem pracy.

Wycieczka bez premii

Orzeczenie SN wielu nauczycielom dało nadzieję, że oto wreszcie doczekają się pieniędzy za czas przepracowany na szkolnych wycieczkach. Od lat nikt, jak się zdaje, nie dostrzega tej dodatkowej pracy wykonywanej podczas wyjazdów. Ministerstwo Edukacji Narodowej ucięło jednak wszelkie spekulacje. Rzeczniczka MEN Ewelina Gorczyca poinformowała w mediach, że od 1 września 2025 r. nauczyciel wyjeżdżający z klasą „zachowuje prawo do wynagrodzenia za przydzielone, a niezrealizowane godziny ponadwymiarowe”. W praktyce te okrągłe słówka znaczą mniej więcej tyle, że pedagog otrzyma taką samą pensję jak wtedy, gdy prowadzi lekcje w szkole – bez żadnych dodatków za wyjazd.

To zła wiadomość nie tylko dla nauczycieli, ale również dla dzieci i rodziców. Skoro wyjazdy z uczniami są dodatkową pracą, i to za darmo (nadmieńmy, że dziś w dobrym tonie jest płacenie nawet za wolontariat), zależą w takim razie wyłącznie od dobrej woli i chęci nauczyciela. W końcu dzieci na wycieczki jeździć nie muszą, bo nie jest to obligatoryjne. Tym bardziej że organizacja całego przedsięwzięcia leży po stronie pedagogów.

Przedstawicielki MEN co do zasady nie widzą w niczym problemu. Wiceministra Katarzyna Lubnauer w rozmowie z Portalem Samorządowym zasłoniła się truizmem, stwierdzając, że nauczyciele mają tyle samo godzin pracy co inne zawody: „Warto zauważyć, że jeśli chodzi o wymiar czasu pracy nauczyciela, to on jest 40-godzinny, czyli taki, jaki obowiązuje wszystkich pracowników. W związku z tym ten czas, który jest pomiędzy 40-godzinnym czasem pracy a godzinami pensum, to czas, który może wykorzystać dyrektor szkoły do wskazywania innych zadań, do kwestii związanych z wyjściami z uczniami, do doskonalenia się, przygotowania do zajęć itd.”.

Słowem, wiceministra uważa, że wycieczki szkolne mieszczą się w zakresie obowiązków nauczyciela, więc nie wymagają premiowania. Ba! Wychodzi na to, że nauczyciele na pewno mają na nie czas, bo muszą wyrobić godziny.

Katarzyna Lubnauer zdaje się opierać na powszechnym, błędnym zresztą przekonaniu, że nauczyciele pracują 18 godzin tygodniowo w przypadku szkół podstawowych, średnich czy zawodowych, bo tyle wynosi pensum. Ten popularny mit jest wynikiem mylenia pensum z pełnym czasem pracy. Pensum obejmuje jedynie prowadzenie zajęć, a rzeczywisty czas pracy uwzględnia także przygotowania, ocenianie oraz inne obowiązki zawodowe. To niepokojące, jeśli wiceministra w resorcie edukacji opiera się na mylnych danych, a właściwie na miejskich legendach, że nauczyciele mało pracują.

Jeszcze bardziej niepokojące jest zaś, że przedstawicielka ministerstwa nie zna badań przeprowadzonych przez Instytut Badań Edukacyjnych w 2022 r., które wskazują, że średni tygodniowy czas pracy nauczyciela wynosi 47 godzin. Ma on obejmować aż 54 różne czynności zawodowe – od prowadzenia lekcji po wypełnianie dokumentacji administracyjnej.

Praca za darmo całą dobę

Załóżmy jednak, że wiceministra Lubnauer ma rację, badania są zmyślone, a autor tego tekstu jest naiwny i nauczyciele rzeczywiście pracują tylko 18 godzin tygodniowo. W jednym tygodniu zostają im więc 22 godziny do zagospodarowania. Całodniowa wycieczka z wieczornym powrotem jeszcze się zmieści w tych godzinach. Ale już wycieczka z noclegiem i powrotem następnego dnia przekracza 22 godziny, które teoretycznie mamy do wykorzystania. Podbijmy stawkę. Przyjmijmy, że w miesiącu mamy 88 godzin pracy do zagospodarowania. Dziś modne są, szczególnie wśród licealistów, wycieczki zagraniczne na cztery-pięć dni. Liczymy: 4 x 24 = 96; 5 x 24 = 120. Mogłoby się wydawać, że w takim układzie nadgodziny się należą. Niestety, sprawa jest niejasna, a wszystko przez Kartę nauczyciela.

To w niej uregulowany jest czas pracy edukatorów i zakres ich obowiązków. Według ministry Nowackiej Karta nauczyciela stanowi również podstawę do ominięcia wniosków wysnutych przez Sąd Najwyższy, który, jak mówiliśmy, stwierdził, że za każdą nadgodzinę trzeba płacić zgodnie z Kodeksem pracy. Resort edukacji uważa jednak, że skoro nauczyciele pracują na podstawie KN, a nie Kodeksu pracy, to nadgodziny się nie należą.

Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy zajrzymy do KN, bo jest tam spora przestrzeń na różne interpretacje. Weźmy art. 30 ust. 1 pkt 3, który mówi, że wynagrodzenie nauczycieli, z zastrzeżeniem art. 32, składa się, oprócz wynagrodzenia zasadniczego i dodatków: za wysługę lat, motywacyjnego, funkcyjnego oraz z

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Edukacja zdrowotna, czyli wielka improwizacja

Szabel nam nie zabraknie, szlachta

na koń wsiędzie,

Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!

Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz”

 

W poniedziałek 15 września właściwie wszystko zostało już zdecydowane. Zebrania z rodzicami odbywają się w pierwszych dwóch tygodniach września. Wybiera się wtedy m.in. trójki klasowe i przedstawicieli do rad rodziców oraz podpisuje deklaracje, na które przedmioty uczniowie będą uczęszczać, a z których rezygnują. Wszystko po to, by władze szkolne jak najszybciej wiedziały, na czym stoją. Ponieważ biurokracja w polskiej edukacji obliguje przy takiej deklaracji do osobistego podpisu, jakiekolwiek zmiany wymagają wizyty rodzica w szkole. Te jednak będą incydentalne. Tak więc, mimo że termin rezygnacji z udziału w zajęciach upływa 25 września, w statystykach uczestnictwa uczniów w zajęciach z edukacji zdrowotnej niewiele już się zmieni.

Statystyki te stały się elementem wojenki polsko-polskiej. Po redukcji tygodniowej liczby godzin nauczania religii z dwóch do jednej episkopat, a z nim cała praktycznie opozycja, dostrzegł szansę rewanżu i spektakularnego sukcesu.

Partie i media związane z Koalicją 15 Października ujrzały z kolei widmo spektakularnej porażki. Dlatego do 25 września będzie nam towarzyszyła medialna wojna – biskupi i media kościelno-opozycyjne będą przedmiot atakować i wzywać do wypisania dzieci z zajęć, a media i politycy bliscy rządzącej koalicji – przeciwnie.

Szybko i niechlujnie

Trzeba przyznać, że ministra Nowacka maksymalnie ułatwiła zadanie opozycji i episkopatowi sposobem, w jaki wprowadzała ten nowy przedmiot do szkół. Gros problemów generuje nacisk związany z niesłychanym i niezrozumiałym pośpiechem.

Za rok ma ruszyć wielka reforma programowa (jej jakość to osobny problem!), co zatem przeszkadzało uruchomić edukację zdrowotną wraz z nią? Po uzgodnieniu z podstawami programowymi innych przedmiotów? Byłby wtedy czas na przygotowanie nauczycieli i podręczników, odpowiednią kampanię informacyjną itd. Ministra zaś podpisała podstawy programowe edukacji zdrowotnej przed wyborami prezydenckimi, w trakcie kampanii, w którą była zaangażowana, 26 marca br. – dokładnie dwa tygodnie przed niesławną debatą w Końskich. To bardzo mocno wplotło ten przedmiot w najgorętsze bitwy kampanii wyborczej. A było to zaledwie pięć i pół miesiąca temu! Nawet w bardzo przyśpieszonym cyklu wydawniczym trzeba około roku od podpisania podstaw programowych, by podręcznik trafił do uczniów. No i na dziś jedyny na razie dopuszczony (!) przez MEN podręcznik Wydawnictwa Operon nie jest dostępny – nawet w jego sklepie internetowym.

Podobnie wygląda przygotowanie nauczycieli. Przedmiot jest interdyscyplinarny – wymaga wiedzy z zakresu psychologii, seksuologii, dietetyki, socjologii, klimatologii, higieny cyfrowej itd. Oznacza to, że praktycznie żaden nauczyciel nie jest przygotowany do realizacji całości podstawy programowej edukacji zdrowotnej w ramach ukończonych studiów i dotychczas nauczanego przedmiotu. Potrzebne są trzysemestralne studia podyplomowe – najbardziej zaawansowani nauczyciele są obecnie zaledwie po pierwszym semestrze. Ministra jednym podpisem dopuściła do nauczania edukacji zdrowotnej wielu nauczycieli, ale to czysto formalne dopuszczenie – nijakich realnych kwalifikacji merytorycznych do nauczania tego przedmiotu im nie dało. Szkoła nie dostała też środków na opłacenie sprowadzanych na te zajęcia fachowców, gdyby nauczyciel miał być tylko koordynatorem znacznej części zajęć, jak chce jedna z bliskich MEN koncepcji prowadzenia przedmiotu. Oznacza to, że trzeba by zapłacić nauczycielom edukacji zdrowotnej i dodatkowo zapraszanym specjalistom.

Niezależnie od tego, jak wielki odsetek uczniów zrezygnuje z uczęszczania na edukację zdrowotną (podejrzewamy, że mniej więcej taki jak z dotychczas istniejącego WDŻ), nie będzie to bynajmniej oznaczało, że opozycja i episkopat są tak mocarne. Nasycona ideologią bijatyka medialna w sprawie tego przedmiotu niekoniecznie wpływa na uczniowskie i rodzicielskie decyzje w środowisku o poglądach lewicowo-liberalnych, czyli w elektoratcie obecnie rządzącej koalicji. Elektorat ten słyszał przed wyborami, że dzieci są przeciążone po „reformie” Zalewskiej i dodatkowych akcjach ideologicznych Czarnka – mają za dużo lekcji i prac domowych, szczególnie po wprowadzeniu przedmiotu ideologicznego HiT – i z tym się zgadzał. Wiadomo, jak się skończyło z pracami domowymi. Ministra Nowacka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Promocja

Bez stygmatyzacji: Jak mówić o kryzysach psychicznych w szkole?

Stygmatyzacja to nadawanie pojedynczym osobom lub grupom określeń, które odnoszą się do jakichś ich cech, zachowań, chorób itp. Osoba nią dotknięta może zacząć czuć się gorsza – człowiek zaczyna zachowywać się, jak

Obserwacje

Szkolny problem komórkowy

Nie tylko Polska wciąż nie opowiedziała się jasno za zakazem korzystania ze smartfonów przez uczniów

Z początkiem roku szkolnego wrócił problem używania przez uczniów smartfonów i innych urządzeń elektronicznych. Kwestia ich posiadania, ograniczania dostępu do nich czy całkowitego ich zakazu od jakiegoś czasu spędza sen z powiek europejskim (ale nie tylko) decydentom odpowiedzialnym za edukację.

W polskich szkołach telefony komórkowe nie będą w najbliższym czasie zakazane. Rzeczniczka praw dziecka Monika Horna-Cieślak uważa, że podjęcie decyzji musi poprzedzić dyskusja z udziałem dzieci, rodziców, nauczycieli i polityków. W marcu br. Instytut Spraw Obywatelskich wystosował do ministerstwa apel o zakaz używania w szkołach telefonów komórkowych. Wskazał przy tym problem globalny: urządzenia te uzależniają młodych ludzi i powodują m.in. problemy z koncentracją.

Od kilku już lat coraz więcej krajów zakazuje używania telefonów komórkowych w szkołach. Nie można korzystać też z tabletów ani czytników elektronicznych. Ostatnio do coraz liczniejszego grona zakazowiczów dołączyły Wielka Brytania i Holandia. Zakaz używania telefonów obowiązuje już w Grecji, a za nagranie kogoś może tam grozić wydalenie ze szkoły. We Francji, gdzie uczniowie przed rozpoczęciem zajęć są zobligowani do pozostawienia komórek w szafkach, wdraża się tzw. przerwę cyfrową.

Jak wynika z badań przeprowadzonych przez UNESCO, usunięcie smartfonów ze szkół w Belgii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii przyczyniło się do poprawy wyników nauczania. Zauważalna jest ona szczególnie wśród uczniów, którzy wcześniej mieli trudności z nadążaniem za rówieśnikami. Zakaz komórek wprowadzono także w Chinach. W szkołach podstawowych w Kantonie niedozwolone są nawet zegarki typu smartwatch!

Co ciekawe, w naszej części Europy rozwiązanie kwestii komórek wydaje się większym wyzwaniem niż w krajach starej Unii. Za utrzymaniem możliwości swobodnego korzystania ze smartfonów i innych technologicznych nowinek XXI w. opowiada się – co wielu zaskakuje – całkiem liczne grono.

Zobaczmy, jak z problemem radzą sobie nasi sąsiedzi oraz bratankowie, których poprzednia ekipa rządząca tak często stawiała nam za przykład.

 

CZECHY

Czeskie ministerstwo edukacji unika zajęcia konkretnego stanowiska. U naszych sąsiadów raz po raz rodzi się (przy czeskich standardach nie na miejscu byłoby mówić „wybucha”) komórkowa dyskusja edukacyjna. Ostatni spór dotyczy decyzji radnych gminy Vsetin na Morawach. Nakazali oni bowiem szkołom podstawowym podlegającym ich jurysdykcji wprowadzenie zakazu używania komórek przez uczniów, i to na wszystkich lekcjach. Czeski resort edukacji orzekł, że to decyzja nieważna, bo gminy nie mają prawa podejmować takich działań. „Możemy miesiącami prowadzić dyskusje na temat opinii prawnych, ale edukacja dzieci i ich zdrowie psychiczne nie mogą już dłużej czekać”, oświadczył natomiast Jiří Čunek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Rodzice mają dość

Dzienniki elektroniczne budzą coraz większe i coraz powszechniejsze kontrowersje

Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów prześwietla działania spółki Vulcan, jednego z dwóch największych dostawców e-dzienników w Polsce. To efekt kilkunastu skarg, które wpłynęły do UOKiK na przełomie sierpnia i września. Rodzice uznali, że miarka się przebrała, kiedy dostali komunikaty, że część funkcji elektronicznego dziennika szkolnego w wersji na aplikację będzie od listopada płatna: „Korzystasz z bezpłatnego, testowego dostępu do wersji rozszerzonej aplikacji. Bezpłatny, testowy dostęp do funkcjonalności rozszerzonych aplikacji eduVULCAN kończy się z dniem 01.11.2024 r. Wszystkie funkcjonalności rozszerzone oznaczone są w aplikacji ikoną kłódki. Po upływie okresu testowego będziesz mógł/mogła zakupić dostęp do funkcjonalności rozszerzonych w aplikacji mobilnej lub korzystać z funkcjonalności podstawowych. Cena za dostęp (od 02.11.2024 r. do 30.06.2025 r.) do funkcjonalności rozszerzonych wynosi 37,94 zł (płatność jednorazowa)”.

„Darmowe” e-dzienniki

W teorii i według prawa dzienniki elektroniczne powinny być bezpłatne. Mówi o tym Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 25 sierpnia 2017 r. w sprawie sposobu prowadzenia przez publiczne przedszkola, szkoły i placówki dokumentacji przebiegu nauczania, działalności wychowawczej i opiekuńczej oraz rodzajów tej dokumentacji. W art. 21 czytamy: „Dzienniki (…) mogą być prowadzone także w postaci elektronicznej”, a jak wskazuje pkt 3 ppkt 5 tego artykułu, konieczne jest umożliwienie „bezpłatnego wglądu rodzicom do dziennika elektronicznego, w zakresie dotyczącym ich dzieci”.

Sprytni dostawcy e-usług dla edukacji wymyślili, że przepis obejdą w bardzo prosty sposób. Udostępniają darmową wersję e-dziennika w odsłonie dla przeglądarek internetowych. Problem zaczyna się, kiedy z dziennika ktoś chce korzystać w aplikacji na komórkę. Konkurent Vulcana Librus od dawna pobiera opłaty za korzystanie z pełnej wersji jego aplikacji mobilnej.

Komunikat w Vulcanie przelał jednak czarę goryczy. W połowie września na biurko szefowej MEN trafiła petycja w sprawie uregulowania kwestii e-dzienników. Autorzy piszą o postępującej komercjalizacji oświaty publicznej i żądają od Barbary Nowackiej działań. Jak wskazuje Anna Wittenberg na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”, zgodnie z treścią petycji e-dzienniki miałyby być bezpłatne na wszystkich oferowanych kanałach, w tym przez stronę internetową, aplikację i API (interfejs, za pomocą którego z aplikacją mogą się komunikować inne programy). Dzięki temu mogłyby powstawać konkurencyjne narzędzia. Rodzice chcą też, by firmy nie mogły stosować nieuczciwych praktyk utrudniających szkołom zmianę dostawcy e-dziennika.

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Kręcenie filmów po partyzancku

Czekam na recenzję Viktora Orbána

Gabor Reisz – (ur. w 1980 r.) reżyser i scenarzysta znany z filmów, które z humorem pokazują perypetie bohaterów zagubionych we współczesnej węgierskiej rzeczywistości. Nagrodzone w Wenecji i na Nowych Horyzontach „Wytłumaczenie wszystkiego” o nastolatku, który z powodu błahego incydentu na maturze z historii staje się bohaterem prawicowych mediów, jest najgłośniejszym filmem w jego dotychczasowej karierze.

Jak wspominasz własny egzamin maturalny?
– Nie było źle; zdałem, ale też nie było to dla mnie takie oczywiste. Jestem osobą, która łatwo się frustruje i boryka z wieloma lękami. Sytuacja, gdy musiałem stanąć oko w oko z egzaminatorami, którzy mieli nade mną władzę i oceniali to, czy moje odpowiedzi pasują do z góry określonych schematów, była jak wyjęta z koszmarnego snu i potęgowała moje emocje do skrajności. Wiesz jednak, co jest najgorsze? Kiedy robiłem research do scenariusza „Wytłumaczenia wszystkiego”, zorientowałem się, że – choć zdawałem maturę jakieś 20 lat temu – właściwie nic się nie zmieniło. Tematy wciąż są tak samo bzdurne, atmosfera napięta, a uczniowie poddawani bezsensownej presji.

Wiedziałbyś, co z tym zrobić, gdybyś na jeden dzień został ministrem edukacji?
– Chciałbym zreformować szkołę w taki sposób, żeby uczyła nas czegoś więcej niż tego, jak pokornie słuchać autorytetów. Zamiast zapamiętywać kolejne daty i nazwiska, lepiej byłoby nabyć umiejętność wyrażania siebie i swoich uczuć. Brzmi to może jak coś oczywistego, ale z perspektywy węgierskiej wciąż wydaje się abstrakcyjne. Pamiętam, że po pokazie „Wytłumaczenia…” w Nowym Jorku musiałem długo przekonywać widzów, że w scenach szkolnych nie ma filmowej przesady, są wiernym odzwierciedleniem rzeczywistości.

Czy węgierscy politycy poczuli się wywołani do tablicy, by jakoś skomentować film?
– Nie, woleli go zignorować. Jedynym wyjątkiem był mer Budapesztu, który pochwalił film, gdy dostaliśmy nagrodę w Wenecji. Nie było to jednak żadne zaskoczenie, bo reprezentuje on inną opcję polityczną niż rządząca w kraju prawica.

Spodziewałeś się po niej czegoś więcej?
– Kiedyś ktoś mnie zapytał, co chciałbym osiągnąć swoim filmem. Odpowiedziałem, że ucieszyłbym się, gdyby obejrzał go Viktor Orbán. To był żart, ale naprawdę byłbym ciekaw jego reakcji. Na razie muszę obejść się smakiem.

Na miejscu doradców Orbána kazałbym mu obejrzeć twój film, choćby dlatego, że nawet jeśli politycy go przemilczeli, wywołał ferment wśród węgierskiej widowni.
– Z „Wytłumaczeniem…” od samego początku działy się w moim kraju ciekawe rzeczy. Film powstał bez wsparcia Węgierskiego Instytutu Filmowego, który jest zależny od ludzi Orbána i podejmuje decyzje ściśle polityczne. Przedstawiciele instytutu odrzucili „Wytłumaczenie…”, bo zakładali, że chcę nakręcić manifest opozycyjny. Co zabawne, w to samo uwierzyła opozycja. Kiedy więc – miesiąc po zdobyciu nagrody w Wenecji – film trafił do węgierskich kin i okazało się, że jego wymowa jest bardziej skomplikowana, wszyscy się zdziwili. Niezależne media wciąż jednak go chwaliły, jako dowód na to, że da się nakręcić na Węgrzech dobry film pozbawiony wsparcia finansowego upolitycznionej instytucji. Media rządowe tymczasem, podobnie jak politycy, wybrały milczenie i opublikowały może ze dwie recenzje. Jeśli chciano w ten sposób przyczynić się do tego, żeby nas zbojkotowano, nic z tego nie wyszło, bo „Wytłumaczenie…” okazało się najczęściej oglądanym węgierskim filmem roku.

Wywiad przeprowadzony na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach (28 czerwca – 6 lipca), na którym Gabor Reisz był członkiem jury.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Jak polski system edukacji pomaga dzieciom z rodzin mniej zasobnych?

Sławomir Broniarz,
prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego

Skutecznie. Zacznijmy od ustawy zasadniczej – art. 70 konstytucji stanowi, że edukacja w Polsce jest bezpłatna. Jeżeli chodzi o dzieci mniej zasobne, to mamy wszelkie działania socjalne. Przede wszystkim mowa o stypendiach, które działają zarówno na poziomie samorządów terytorialnych, jak i wojewodów czy marszałków województw. Mamy także inne rodzaje pomocy, np. darmowe obiady, realizowane czy to z budżetu samorządu terytorialnego, czy też rady rodziców lub rady szkoły. Podobny charakter mają zajęcia świetlicowe i zajęcia pozalekcyjne, które dla wielu dzieci z rodzin uboższych są bezpłatne. Na poziomie makro możemy zaś mówić o wyprawce szkolnej i bezpłatnych podręcznikach. Co do wyprawki, dotyczy ona nie tylko rodzin o najniższych dochodach, ale wszystkich, czyli również osób majętnych. Można mieć więc tutaj uwagi dotyczące zasadności dystrybucji tych środków.

Prof. Bolesław Niemierko,
pedagog, USWPS

Problem ma wymiar światowy. W literaturze zagranicznej dotyczącej psychologii edukacji podnosi się, że zaniedbano biednych i mniejszości, co ma przełożenie na złą sytuację w szkołach. W Polsce sytuacja również jest alarmująca. Połączenie tradycyjnej dydaktyki z kapitalizmem nie sprawdza się. Wyścig o to, aby być najlepszym, pogłębia nierówności. Pieniądze dają zaś przewagę uczniom z majętnych domów. Jeśli chcemy mówić o wyrównywaniu szans i niwelowaniu tej dysproporcji, to musimy pomyśleć o zmianach w systemie. Należy zacząć od zatrudniania większej liczby psychologów i pogłębienia wiedzy psychologicznej wśród nauczycieli przedmiotowych. Trzeba postawić na psychologię pozytywną, w której zaleca się diagnozowanie silnych stron, i na tych zaletach ucznia opierać jego edukację.

Paulina Nowosielska,
rzeczniczka prasowa Rzeczniczki Praw Dziecka

Polski system edukacji przewiduje dla uczniów z rodzin mniej zasobnych świadczenia o charakterze socjalnym. Są nimi stypendium szkolne i zasiłek szkolny. Stypendium szkolne może otrzymać uczeń, który jest w trudnej sytuacji materialnej, wynikającej z niskich dochodów na osobę w rodzinie. Szczególnie gdy w rodzinie występuje: bezrobocie, niepełnosprawność, ciężka lub długotrwała choroba, wielodzietność, brak umiejętności wypełniania funkcji opiekuńczo-wychowawczych, alkoholizm lub narkomania, a także gdy rodzina jest niepełna lub wystąpiło zdarzenie losowe. Zasiłek szkolny może być przyznany uczniowi znajdującemu się przejściowo w trudnej sytuacji materialnej z powodu zdarzenia losowego, w formie świadczenia pieniężnego na pokrycie wydatków związanych z procesem edukacyjnym lub pomocy rzeczowej o charakterze edukacyjnym, raz lub kilka razy w roku, niezależnie od stypendium szkolnego.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Religia katechetów

Prymas Glemp: „Kościół nie chce ani złotówki z budżetu państwa za nauczanie religii w szkołach publicznych”. Obecnie ta „ani złotówka” to ok. 1,5 mld zł rocznie.

Trwa dyskusja na temat religii w szkołach. Kościół i zaprzyjaźnione z nim organizacje coraz ostrzej i agresywniej bronią status quo, choć praktycznie nikt z obecnego rządu nie zapowiada całkowitego usunięcia zajęć z religii z programów nauczania.

W całej tej dyspucie umyka fundamentalny fakt, że obecność lekcji religii w publicznych szkołach nie jest niczym oczywistym, tym bardziej że podstawy programowe katechez przygotowuje nie państwo, lecz episkopat. Religia w polskich szkołach nie jest żadną nauką, lecz katolicką dogmatyką, a zatem zwykłą indoktrynacją. Mało kto też pamięta, że tryb wprowadzania religii do szkół może budzić poważne wątpliwości, a już na pewno nie miał on nic wspólnego z dialogiem wpisanym w konstytucję.

Religia weszła do szkół już w 1990 r. – tej decyzji nie poprzedziła żadna debata publiczna, nie wysłuchano partnerów społecznych, nie liczyło się zdanie większości obywateli, którzy woleli, aby lekcje religii były prowadzone w kościołach. Na dodatek katechezy zostały wprowadzone do szkół instrukcją ministra edukacji Henryka Samsonowicza, z pominięciem drogi ustawowej. Dlatego ówczesna rzeczniczka praw obywatelskich Ewa Łętowska uważała, że w tej sprawie władza złamała konstytucję. Wydaje się, że rząd Tadeusza Mazowieckiego, choć po upadku komuny miał dość silny mandat demokratyczny, postanowił użyć metod autorytarnych, do których po latach powróciło Prawo i Sprawiedliwość.

Ale to był dopiero początek umacniania pozycji Kościoła w szkołach publicznych. Formalnie decyzję uregulowała ustawa o systemie oświaty z 1991 r., która mówiła o organizowaniu zajęć z religii przez publiczne placówki na życzenie rodziców. Następnie weszło w życie rozporządzenie ministra edukacji z 1992 r., które przypieczętowało sprawę obecności religii w planie lekcji i odpowiedzialność szkół za prowadzenie katechezy. Ostatecznie organizację lekcji religii przez państwo usankcjonował konkordat podpisany w 1993 r. Zgodnie z jego art. 12.1 „państwo gwarantuje, że szkoły publiczne podstawowe i ponadpodstawowe oraz przedszkola, prowadzone przez organy administracji państwowej i samorządowej, organizują zgodnie z wolą zainteresowanych naukę religii w ramach planu zajęć szkolnych i przedszkolnych”, a art. 12.2 głosi, że „program nauczania religii katolickiej oraz podręczniki opracowuje władza kościelna i podaje je do wiadomości kompetentnej władzy państwowej”.

Wzmianka o nauczaniu religii pojawia się także w obowiązującej Konstytucji – w art. 53.4 czytamy, że „religia kościoła lub innego związku wyznaniowego o uregulowanej sytuacji prawnej może być przedmiotem nauczania w szkole, przy czym nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób”. Wreszcie w 2007 r. włączono religię do średniej ocen. Wszystkie te zmiany były dokonywane bez konsultacji społecznych, prawie wyłącznie w dialogu między państwem i Kościołem katolickim, którego tryb mógł również wzbudzać wątpliwości prawne. Żadna inna organizacja pozarządowa nie miała bowiem tak uprzywilejowanego dostępu do władz publicznych jak episkopat.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.