Tak pięknie państwo grali

Tak pięknie państwo grali

A grali sami mężczyźni.

– Potem było podobnie. Ja jednak, sięgając do swoich doświadczeń, nie mogę narzekać. Los mnie szczęśliwie obdarowywał, nie musiałam patrzeć na telefon i nasłuchiwać, czy zadzwoni, czy nie. Jeśli nie grałam jakiejś ważnej roli w teatrze, to grałam w filmie albo w telewizji. Szczęście mi dopisywało. Przez wszystkie lata pracy zawodowej nie miałam poczucia, że jestem odstawiona na boczny tor. Myślę, że pomagało mi również to, że nigdy nie bałam się grać starszych czy niezbyt urodziwych bohaterek. Nawiasem mówiąc, nigdy nie byłam szczególną entuzjastką swojej urody. Do pewnego czasu gra się dzierlatki, potem jest ten przełom, kiedy już nie panienki, ale jeszcze nie matki. To trudne dla aktorek, ale ja to przeszłam łagodnie. Chociaż zdarzają się reżyserzy, którzy uważają, że jeśli aktorka jest urodziwa, nadaje się tylko do postaci dekoracyjnych. Dziwne, prawda?

Szczęście pani sprzyjało. A jak mu pani pomagała, jakie stawiała sobie cele?

– Kiedy dostaję nową propozycję, rzucam się na nią całą sobą i grając, dbam, żeby postać się doskonaliła, żeby się nie zmechanizowała, żeby przychodząc na 150. przedstawienie, widz czuł taką świeżość i energię jak na premierze. Nigdy nie urzędniczyłam w teatrze, nie urzędniczę też w rodzinie. Bywam czasem niecierpliwa, nietolerancyjna, nie znoszę marudzenia. Moja synowa śmieje się, że kiedy wpadam do nich, od progu pytam: – Słuchajcie, co zrobimy? Mówią o mnie, że jestem zadaniowa. Nie znoszę pustych przebiegów: albo śpię, albo pracuję, albo intensywnie odpoczywam. Nawet kiedy czekam na coś, czytam, bo szkoda mi czasu. Chcę być potrzebna. Do końca, a nawet po końcu. Może by coś ze mnie wyjęli, jeśliby się nadawało? Skoro już zaistniałam, to po coś.

A w teatrze?

– W teatrze też mi szkoda czasu na nieefektywne działania. Kocham intensywnie pracować, przychodzę na wszystkie próby, stosuję się do wszystkich uwag reżysera, chociaż… czasem żałuję, że ciągle zbytnio wierzę w nieomylność autorytetów. Kiedyś wydawało mi się, że ktoś, kto mieni się profesorem, reżyserem, dyrektorem, jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie, wszystko wie o sztuce, zna lepiej życie, jest stokroć lepiej przygotowany niż ja. Potem bywałam rozczarowana. Ta wiara małej Grażynki, to uleganie autorytetom, nie zawsze nieomylnym przecież, ciągle we mnie tkwi. Nigdy nie miałam odwagi trzasnąć drzwiami, kiedy sytuacja tego wymagała, i powiedzieć: pan się nie przygotował, pani tego nie umie. Co nie znaczy, że pozwolę się przestawiać. Walczyć o swoje potrafię.

Na przykład?

– W „Kupcu weneckim” Szekspira grałam Porcję w pięknej inscenizacji Tadeusza Minca (Teatr Polski, 1990 r.). Wcześniej reżyser wystawiał „Kupca” we Wrocławiu i już wtedy skreślił większość tekstu Porcji jako mężczyzny. A to teksty inteligentne, mózgowe. W Warszawie miało być tak samo: – Gdzie tam, pani Grażyno, z pani kobiecością będzie pani udawała mężczyznę! Nikt w to nie uwierzy – tłumaczył mi. Na trzeciej próbie zjawiłam się jako mężczyzna. W męskim garniturze, z profesjonalną charakteryzacją, męską peruką, zarostem, szerokimi brwiami. Na portierni zapytali mnie: – A pan do kogo? Basem odpowiedziałam: – Do dyrekcji. Usiadłam w sali prób, koledzy mnie nie poznali, już dobrze. Minc także mnie nie poznał. Rozejrzał się. – Nie ma jeszcze pani Barszczewskiej. Poczekajmy. Później przyznał, że wziął mnie za nowego asystenta scenografa. Wtedy już „pękłam”: – Jestem, panie reżyserze! Efekt był taki, że przywrócił mi skreślone męskie partie tekstu Porcji. A po próbie zwieńczyliśmy całą zabawę szampanem w Kameralnej.

Foto: Krzysztof Żuczkowski

Strony: 1 2 3 4

Wydanie: 2015, 27/2015

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy