Z taką twarzą można żyć?

Z taką twarzą można żyć?

Operacja plastyczna u pacjentki, której rak zżarł szczękę, nie jest konieczna – twierdzą urzędnicy kasy chorych

31-letnia Anna do szpitala w Polanicy Zdroju przyjechała bez skierowania. Lekarka z Gdańska była tu na stażu. „Tam odtworzą pani brodę, żuchwę, odbudują wszystko”…
– Wzięłam ze sobą syna Gracjana. Ma teraz dziewięć lat. Weszłam do gabinetu, rozpłakałam się przed lekarzami. „Nie chcę tak żyć! Nie chcę tak wyglądać – szlochałam. – Muszę wychować dziecko, chcę się uczyć, pracować… Jestem sama”.

Dwadzieścia operacji

Budynek Szpitala Chirurgii Plastycznej w Polanicy Zdroju jest mały, XIX-wieczny. W tym starym obiekcie chirurdzy plastycy rekonstruują pacjentom dotkniętym nowotworami amputowane żuchwy, piersi, odtwarzają okaleczone w wypadkach twarze, ręce, głowy. Naprawiają błędy natury. Operują dzieci z rozszczepami twarzy, podniebienia. Wykonują zabiegi z rezultatami, których zazdroszczą im koledzy z renomowanych placówek zachodnich.
Do szpitala niełatwo się dostać. Kobiety czekają w kolejce na miejsce pięć lat, mężczyźni nieco krócej, a najszybciej przyjmuje się dzieci. Jest jednak grupa pacjentów szczególnych. Dla nich prof. Kazimierz Kobus, dyrektor szpitala, robi wyjątek. Operuje ich poza kolejnością. Do tych szczególnych osób należy Anna.
Po trzech miesiącach od wizyty dostała wezwanie na leczenie. Do Polanicy przyjeżdża od trzech lat, od pięciu walczy z rakiem. Boi się odnowienia choroby. Wierzy, że to nie nastąpi. Ma za sobą 20 operacji.

To rak
Nie jest jej łatwo wracać do wspomnień. Jednak ulega namowom. Może dzięki temu ci, którzy oglądają się za nią na ulicy, w pociągu albo tramwaju, zrozumieją, jak ranią ją spojrzeniami?
– W Gdańsku jechałam z Gracjanem tramwajem na naświetlania. Grupa studentów rozmawiała o kolokwiach i egzaminach. Nagle jeden z nich spojrzał na mnie i głośno powiedział: „Popatrz, pewnie puściła się mężowi i tak jej skuł mordę”. Obok stał Gracjan, było mi go strasznie żal. Nabrałam powietrza w płuca: „Wyobraź sobie chamie – powiedziałam na cały głos – że jestem sama i sama wychowuję dziecko. I wyobraź sobie jeszcze, że żre mnie rak. A jutro to samo może spotkać ciebie”. Mówiłam to z taką siłą, że ludzie w tramwaju zamarli.
Gdy opowiada, płacze. Potem jeden ze studentów przeprosił ją za kolegę, ale przeprosiny nie wykreśliły z pamięci bolesnego doświadczenia.
Anna jest po amputacji żuchwy i już po częściowej jej rekonstrukcji. Odtworzoną brodę i dół twarzy zasłania opatrunkiem, na który nakłada cienką, kolorową apaszkę. Apaszka przykrywa miejsce po żuchwie aż do górnej wargi.
Choroba zaczęła się nagle. Rozbolał ją ząb. Dentystka uznała, że to zgorzel. Wystarczy wyleczyć ząb kanałowo, ból minie. Ale po leczeniu także nie mijał. Anna mówi:
– Nie spałam, nie jadłam, z bólu chodziłam po ścianach.
Z opuchniętym policzkiem pojechała do Słupska. Na oddziale chirurgii szczękowej lekarze wyrwali dwa zęby, usunęli zgorzel. Wróciła do domu uspokojona.
Przed Wielkanocą myła okna. Swędziało ją dziąsło. W lusterku w miejscu usuniętego zęba zauważyła bąbelek. Z godziny na godzinę bąbel rósł, a wraz z nim niewyobrażalny ból. Znów pojechała do Słupska. I znów lekarze wycięli narośl, oczyścili dziąsło, a Annę odesłali do domu. Po kilku kolejnych wizytach słupski ordynator skierował ją do Kliniki Chirurgii Szczękowej w Gdańsku. „Pani żuchwa wisi jak na niteczce”, powiedział.
Dopiero teraz miała przejść przez piekło psychiczne. Profesor ordynator oglądał ją, badał, wypytywał o życie osobiste. Kręcił głową i powtarzał: „To na pewno nie jest to, co myślę”. Zlecił badania specjalistyczne, w tym tomografię komputerową. Do Gdańska trafiła w kwietniu, w lipcu lekarze zdecydowali o wycięciu zaatakowanego fragmentu żuchwy.
Annę zaniepokoiło niezwykłe zainteresowanie jej osobą. Wreszcie zapytała profesora: „Co mi jest? Chcę to wiedzieć. Dlaczego ogląda mnie tylu specjalistów?”. „To rzadki nowotwór złośliwy żuchwy. Rezultat leczenia w połowie zależy od lekarzy, w połowie od pani”, wyjaśniał powoli, akcentując każde słowo. „To wyrok”, pomyślała.
– Wybiegłam z gabinetu, wpadłam do łazienki, płakałam, byłam w szoku. W pewnej chwili zobaczyłam w lustrze swoją twarz z rozmazanym makijażem. Wtedy powiedziałam głośno, jak do istniejącej osoby: „Skoro ty mnie zabijasz, ja ci w tym nie pomogę”. Nowotwór jest rodzaju męskiego. Postanowiłam z nim walczyć.
Podczas pierwszej operacji lekarze wycięli jej pół języka, ślinianki, część żuchwy i usunęli wszystkie zęby.

Został jej syn

Dzielimy jedną salę, siedzimy na brzegach łóżek w polanickim szpitalu, ona jest już po kolejnym zabiegu, za dwa dni wraca do domu, by po kilku miesiącach znów tu przyjechać.
Tęskni za Gracjanem. Jest jedynym powodem, dla którego chce żyć.
Z mężem rozstała się po powrocie z Gdańska, po chemii i serii naświetlań. Straciła włosy, na policzkach i nosie pojawiły się czerwone placki, jak po oparzeniu. Bardzo schudła. Trudna sytuacja przerosła jej męża. Gdy trafiła do kliniki, pił więcej niż poprzednio. Zaniedbywał Gracjana. Po powrocie do domu, po chemii i naświetlaniach, poprosiła: „Przytul mnie”. „Jakaś ty brzydka! Zasłoń głowę chustką, bo ci się zsunęła”, usłyszała.
Wniosła sprawę o rozwód. Zawiesiła postępowanie w nadziei, że może on wróci, bo po jej pierwszej operacji wyprowadził się tylko za ścianę, do swojej mamy. Nie wrócił.
Niedawno spadł na nią nowy cios. Lekarze stwierdzili u Gracjana martwicę trzonu kości udowej. Obie nogi włożyli mu w gips. W takim pancerzu poleży do trzech lat. Gdy Anna trafia do szpitala, dzieckiem zajmuje się jej znajoma.
– Trudno dźwigać taki ciężar w pojedynkę – mówi moja rozmówczyni z sąsiedniego łóżka.
– Marzę, by spotkać kogoś bliskiego, mężczyznę, któremu mogłabym się zwierzyć, wypłakać.
Trzy razy myślała o samobójstwie. Od zamiaru odwodziło ją jednak pytanie, co się wtedy stanie z synkiem.

Kasa odmawia

Anna żyje z renty inwalidzkiej (645 zł) i z alimentów (300 zł). Prywatnie na opłacenie leczenia nigdy nie byłoby jej stać. A czeka ją jeszcze seria zabiegów.
Jesienią ubiegłego roku chirurdzy plastycy odtwarzali jej żuchwę z przeszczepu kości strzałkowej oraz płatu mięśnia i skóry z przedramienia. Ten rodzaj zabiegu uważany jest za jedną z trudniejszych operacji mikrochirurgicznych. Chirurdzy przenoszą przeszczep wraz z naczyniami krwionośnym i nerwowymi i zespalają je z zastanymi w miejscu ubytku. Średnica naczyń często nie przekracza milimetra, a na naczynie trzeba nałożyć sześć, siedem szwów. Szyją, używając specjalnych okularów i mikroskopów. Zabieg trwa osiem, czasem dziesięć godzin i absorbuje sześciu lekarzy.
Anna bezgranicznie zaufała prof. Kobusowi. Nawet jeśli nie on ją operuje, czuje, że jest w pobliżu, że czuwa: – Nie wyobrażam sobie, bym teraz mogła leczyć się gdzie indziej. Nie byłabym w stanie tak dalece zaufać komukolwiek innemu.
Anna nie wie, że walka o jej dalsze leczenie dopiero się rozpoczyna. Mieszka na terenie Zachodniopomorskiej Kasy Chorych, która podpisała umowę na refundację kosztów leczenia z Dolnośląską Kasą Chorych, a nie bezpośrednio ze szpitalem. Szpital leży na Dolnym Śląsku i DKCh jest jego kasą macierzystą. Stawka, jaką Dolnośląska Kasa miałaby zapłacić za leczenie Anny, nie równoważy wydatków poniesionych przez polanicki szpital.
– Nie wiem, co będzie dalej – mówi prof. Kazimierz Kobus. – Podpisaliśmy umowy z 14 kasami chorych. Te, z którymi umów nie mamy, płacą za każdego swego pacjenta leczonego u nas. Tylko kasa zachodniopomorska nie chce płacić. A chorzy, których nam przysyłają, wymagają wysokospecjalistycznego, bardzo drogiego leczenia.
Przedstawicielka Zachodniopomorskiej Kasy Chorych zatelefonowała do prof. Kobusa z poradą: „Jest w pobliżu was Berlin, Rostock, gdzie są ośrodki, które przeprowadzają takie zabiegi. Wyślijcie tam swoich pacjentów, leczcie, zobaczycie, czy będzie taniej”, doradzała nie bez sarkazmu.
Profesor wyjaśnia mi, że najgorszy etap Anna ma już za sobą. Poskładana żuchwa wymaga jeszcze tylko modelowania przeszczepami kostnymi. Trzeba też będzie kolejny raz założyć jej ekspander (powiększany stopniowo balon pod skórą, by uzyskać dużą powierzchnię skóry do przeszczepu – przyp. RD).
Leczenie Anny to kwestia przynajmniej trzech bardzo skomplikowanych operacji. Wszystkie są drogie. – Ktoś, do diabła, musi za to zapłacić! – denerwuje się profesor. Annie obiecał, że przyjmie ją jeszcze raz, mimo oporu Zachodniopomorskiej Kasy Chorych. Wie, że jest biedna. Takich pacjentów po amputacjach onkologicznych ma więcej. Nie pracują, żyją z renty, bywa, że nie stać ich nawet na dojazd do szpitala. – Nie poradzę jej przecież, żeby zbierała pieniądze na leczenie. To horror! – mówi profesor.
Czymś obrzydliwym nazywa uzasadnienia kas chorych („To nie jest przypadek zagrażający życiu. Z taką twarzą można żyć”), które odmawiają takim pacjentom jak Anna finansowania leczenia.

Dwa dni po wyjściu Anny ze szpitala odbieram od niej telefon. Podróż miała straszną – na drugi kraniec Polski wracała pociągiem osobowym. Teraz zbiera siły, chce znaleźć pracę. Podejmie studia. Ale to są plany na jesień. Teraz co innego zaprząta jej uwagę. – Rozmawiałaś z profesorem na temat mojego leczenia? Co powiedział? Czy moja kasa chorych zapłaci?
Nie chcę odbierać jej nadziei.
dziennikarka „Gazety Lubuskiej”


Znany w świecie 

Szpital Chirurgii Plastycznej w Polanicy Zdroju powstał w 1951 r. Do 1976 r. placówką kierował prof. dr hab. Michał Krauss, tworząc trwałe podstawy polskiej chirurgii plastycznej. Od 1976 r. dyrektorem szpitala jest prof. dr hab. Kazimierz Kobus, który opracował i wprowadził nieznane dotąd w Polsce metody leczenia rozszczepów twarzy oraz zapoczątkował w naszym kraju (w 1977 r.) bezpośrednie przenoszenie tkanek (kości, mięśni i skóry) za pomocą połączeń naczyniowych. W 1976 r. utworzył ośrodek chirurgii czaszkowo-twarzowej i zapoczątkował w Polsce rozciąganie kości twarzoczaszki aparatami dystrakcyjnymi. Z metod opracowanych przez prof. Kobusa korzystają liczne ośrodki w świecie.
W polanickim szpitalu w ciągu 50 lat na trzech oddziałach (dziecięcym, kobiecym i męskim, gdzie jest w sumie75 łóżek) leczyło się około 40 tys. pacjentów. Dziś pracuje tu dziewięciu chirurgów plastyków. W szpitalu nie wykonuje się zabiegów upiększających (np. usuwania zmarszczek, odsysania tłuszczu).


Dzika budowa

Szpital Chirurgii Plastycznej w Polanicy Zdroju w ubiegłym roku święcił 50. rocznicę istnienia. Polską chirurgię plastyczną tworzył tu prof. dr hab. Michał Krauss, rozwinął ją prof. Kazimierz Kobus, uczeń i następca prof. Kraussa.
Prof. Krauss marzył o budowie nowego szpitala. Obecny mieści się w budynku sprzed stu lat i nie spełnia elementarnych wymogów nowoczesnej placówki. Prof. Kobus był pełen optymizmu i nadziei w 1986 r., gdy uroczyście wmurowano kamień węgielny pod budowę nowego obiektu.
Inwestycja była działem istniejącego szpitala. Na początku lat 90., po wizycie w Polanicy Zdroju Svena Mogensena, przedstawiciela EWG, prof. Kobus znów nie krył radości i optymizmu. Gość, zaskoczony zakresem zabiegów przeprowadzanych w Polanicy i ich wynikami, obiecał wystarać się w Brukseli o 2,5 mln écu na wyposażenie nowej placówki. Słowa dotrzymał.
– Ale nie dostaliśmy tych pieniędzy, bo jeden z wiceministrów zdrowia, przez litość nie wymienię nazwiska, nie zdążył podpisać dokumentów w wymaganym terminie. Sven Mogensen telefonował do mnie rozgoryczony i zaskoczony, dlaczego Polska nie chce przyznanych jej funduszy! Nasze pieniądze otrzymały inne ośrodki w Europie – wyjaśnia profesor.
Nie spełniły się też jego inne plany. Kiedyś wyobrażał sobie, że w nowym obiekcie będzie 100 łóżek dla chirurgii plastycznej i 30 dla oddziału internistycznego na potrzeby miejscowe. Ministerstwo odrzuciło projekt, zleciło wykonanie nowego na obiekt 200-łóżkowy. Teraz, gdy nowy szpital jest już pod dachem, okazało się, że bez trudu zmieści się tam 300 łóżek i dziewięć sal operacyjnych. Jak utrzymać taki kolos? – Zaproponowałem utworzenie placówki specjalistycznej z oddziałami: neurochirurgii, chirurgii plastycznej, szczękowej i kardiochirurgii, bo to przecież szpital chirurgiczny. Na dziewięciu salach operacyjnych można naprawdę wiele zrobić. Chodziło mi o to, by placówka zapracowała na siebie.
Nie wiadomo, czy ktokolwiek zapoznał się z propozycją profesora, bo nikt na nią nie odpowiedział. Wkrótce okazało się, że obiekt w budowie, stanowiący od początku dział starego szpitala, bez wiedzy dyrektora został usamodzielniony i podporządkowany Ministerstwu Zdrowia i Opieki Społecznej.
Ekspertyzy prawników z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz kontrola NIK wykazały, że złamano prawo. Przez półtora roku od momentu oderwania inwestycji od starego szpitala, także bez wiedzy dyrektora Kazimierza Kobusa, nowy inwestor posługiwał się szpitalnym NIP-em, regon-em oraz dysponował 50 mln zł przyznanymi staremu szpitalowi na rozbudowę.
Od dawna nikt nie informuje prof. Kobusa o terminie zakończenia inwestycji ani o jej przeznaczeniu. Na dokończenie nowego obiektu potrzeba 87 mln zł. Na rok bieżący przyznano 35 mln zł.
Tymczasem polanicki szpital zarabia na siebie. Wypracowane pieniądze profesor przeznacza głównie na nowoczesny sprzęt. Standardu w starym obiekcie nie da się poprawić, jakość sprzętu – tak. – Sprowadzamy sprzęt najnowszej generacji. Teraz chcemy m.in. kupić kombajn, który umożliwi nowoczesne leczenie znamion naczyniowych i bliznowatych zniekształceń. Znamy rezultaty leczenia tym sposobem. Niektórych naszych pacjentów wysyłaliśmy do Monachium, do ośrodka, gdzie testowano tę aparaturę. Wyniki nie były rewelacyjne, ale udało się uzyskać poprawę.
W Kotlinie Kłodzkiej krążą pogłoski, że do nowego obiektu zostaną przeniesione oddziały bankrutujących okolicznych szpitali.
– Może to i dobry pomysł? Ale czy one zarobią na utrzymanie takiego kolosa? – zastanawia się profesor.

Wydanie: 2002, 27/2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy