Tam, gdzie łowcy głów

Tam, gdzie łowcy głów

Jacek Pałkiewicz u Dajaków Ubytek członka rodziny spowodowany przez śmierć można wyrównać przez ścięcie głowy komuś z sąsiedniego wrogiego plemienia. I nie musi to być wojownik. Każda głowa, mężczyzny, kobiety, a nawet dziecka, ma jednakową wartość duchową Z każdą przeczytaną książką czuł coraz większe podniecenie. To mogła być interesująca wyprawa. Już sam opis wyspy brzmiał intrygująco: „Borneo – trzecia co do wielkości wyspa świata po Grenlandii i Nowej Gwinei. Jest to jeden ogromny las (…). Szacuje się, że 75 procent wyspy pokrywa las pierwotny, a dalsze 10 do 15 procent to las wtórny (…). Łańcuch centralny między górą Murud a górą Batu-Tibang jest niedostępny i mało zbadany. Europejczycy dotarli do niego lub go przebyli zaledwie w kilku miejscach; jego przebieg jest znany z dokładnością do 20 mil, ponieważ ani jeden jego punkt nie został określony triangulacyjnie lub za pomocą obserwacji astronomicznych”. Potem przyswajał sobie litanię dobrych rad: jak ustrzec się przed amebą, żółtą febrą, malarią, cholerą, tyfusem, dengą; jak nie stać się pożywką dla tysiąca kilkuset gatunków pasożytów czyhających na okazję, by wedrzeć się do jego krwiobiegu; jak nie dać się pokąsać któremuś ze stu sześćdziesięciu gatunków węży zidentyfikowanych dotychczas w tamtejszych lasach. Doszedł do prześmiewczego wniosku, że najlepszy byłby obcisły gumowy kostium na wzór Batmana, z wysokimi butami ze stali tytanowej, lecz zrezygnował z pomysłu, gdy niebawem doczytał, iż przeciętna temperatura wynosi 34 stopnie, a wilgotność 98 procent. Nie były to informacje przesadzone. Tropikalny upał dopadł ich już na płycie lotniska w Samarindzie. Gorące, lepkie niczym kisiel powietrze zatykało płuca. Jacek Pałkiewicz zdążył się przyzwyczaić do takich warunków, spędzając wiele miesięcy w dżunglach Amazonii. Dla jego siedmiu towarzyszy, absolwentów szkoły przetrwania, był to przedsionek piekła. (…) Dżungla zaczynała się zaraz za ostatnimi domami wioski. To był inny las niż znana Jackowi puszcza amazońska. Prawie zupełny brak poszycia umożliwiał poruszanie się bez używania maczet. Korony wysokich drzew przechwytywały światło, dławiąc w zarodku ochotę do życia niskopiennym roślinom. Szli między olbrzymimi pniami, jak wśród kolumn pałacu rozciągającego się w nieskończoność. Niepodobna domyślić się nazwy drzew, bo dopiero na wysokości 20, 30 metrów wypuszczają liście, rozpinając nad ziemią zielony dach, przepuszczający niewiele światła. To prawdziwe kolosy, lecz są to kolosy na glinianych nogach. Ze względu na nadmiar wilgoci system korzeniowy jest słabo rozbudowany i wystarczy silniejszy podmuch wiatru, by drzewa kładły się jedno na drugie. Powstają niewielkie polany, zarastające błyskawicznie krzewami. Mogą się wreszcie rozwijać, bo nic nie broni już dostępu do słońca. Tutaj toczy się nieustanna walka, w której przegrany skazany jest na bezlitosne zadławienie. Po godzinie marszu ziemia zaczyna falować, a błotnista ścieżka przypomina tor przeszkód. Nogi ślizgają się na gliniastym podłożu, nie znajdują oparcia na śliskich korzeniach. Upadki są bolesne, a próba podparcia niesie w sobie ryzyko kontuzji. Można trafić na pień palmy rotangowej o ostrych kolcach, na krzak pokryty gryzącymi mrówkami, strząsnąć na siebie krwiożercze pijawki, dotknąć trującej liany wywołującej bolesne pęcherze i gorączkę. Tragarze maszerują boso, każdy dźwiga na plecach koszyk z 25 kilogramami bagażu, a mimo to nie zaliczają wywrotek, są przyzwyczajeni i obyci z takimi warunkami. Za to dżungla wysoko ustawia poprzeczkę przed Europejczykami. Duszne, parne powietrze odcina oddech, odbiera ochotę do podziwiania przyrody. Serce łomocze, pot zalewa oczy, nogi dygoczą ze zmęczenia. Ciało wydaje się puchnąć od nadmiaru wilgoci. Wyobraźnia wychodzi naprzeciw zmaltretowanemu człowiekowi, podsuwając wizje tego, co czeka w domu, co jest teraz nieosiągalne. Być może stracone nieodwołalnie, bo tropikalny las może nie zechcieć wypuścić go już ze swych objęć. (…) Hanye wskazał ręką cienką smugę dymu unoszącą się nad dżunglą. Zwiastowała istnienie ludzkiego osiedla, leżącego na kierunku ich marszu. Rzeczywiście, po dwóch godzinach las zaczął ustępować plantacjom manioku i landangomom – poletkom ryżowym uprawianym w górzystych rejonach bez klasycznego nawadniania. Słychać szczekanie psów i wkrótce zobaczyli wioskę Ibanów. Trzy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 28/2010

Kategorie: Książki