Sceny mają przymusowe wolne. A co wymuszone, radości nie przynosi. Pandemia uziemiła publiczność, teatr podzielił los imprez masowych Jak długo to może potrwać, kiedy publiczność wróci do teatru? I czy wróci? Jaki będzie teatr po doświadczeniu zmagań z koronawirusem? Pytania mnożą się, a o jednoznaczną odpowiedź trudno. Kiedy zadałem je twórcom teatru, około stu osobom, część odpowiedziała wymijająco, że nie ma kompetencji wróżbitów. Rozumiem te rozterki. Zwłaszcza że przewidywanie przyszłości okazuje się zawodne, a zaplanowane wcześniej spotkania teatralne, przynajmniej te wiosenne i letnie, są przenoszone na lepsze czasy, zwykle za rok. W kwietniu miałem być w Pradze na przeglądzie teatrów czeskich, specjalnie przygotowywanym przez tamtejszy Instytut Teatralny dla krytyków z całej Europy. Odwołany przegląd prawdopodobnie odbędzie się za rok. W maju planowaliśmy kolejny, organizowany co dwa lata, międzynarodowy kongres krytyków teatralnych w pobliskiej Bratysławie. Został przełożony i (zapewne) też odbędzie się za rok. Nie odbędzie się festiwal w Awinionie ani wielka feta teatralna w Edynburgu itp., itd. Kalendarz można wyrzucić do kosza. Obrona przed nieobecnością Teatr broni się przed nieobecnością, jak tyko się da, bo okazało się, że można bez niego żyć – zwłaszcza kiedy trzeba z czegoś zrezygnować. Zaspokaja potrzeby wyższego rzędu, a nie wszyscy politycy podpisują się pod rzymskim hasłem „chleba i igrzysk”. Przypuszczalnie nawet niektórzy odetchnęli, że nie muszą się borykać z niesfornymi artystami, prowokującymi na scenie, odwołującymi się do wrażliwości i wyobraźni widzów. Tak czy owak, stosunkowo łatwo zatrzymać machinę produkcyjną teatrów czy filmów. Trudniej będzie wrócić do normalności. To nie tylko kwestia tzw. wypłaszczenia krzywej zakażeń czy nawet rosnącej nadziei na rychłe opracowanie skutecznej szczepionki. Minister Szumowski studzi nadmierny optymizm. To jeszcze nie jest szczyt pandemii, nie ma szans na cudowny zwrot akcji i nagłe wygaśnięcie ognisk zakażeń. Czeka nas długi marsz do normalności (czymkolwiek ona będzie), trudno oczekiwać radykalnych zmian w okresie wakacji, a jesienią to też wątpliwe. Przed teatrem pojawiają się więc poważne wyzwania. Przedłużająca się izolacja od publiczności (tej na żywo) może przynieść poważne zmiany zachowań. To także kwestia gotowości do powrotu na sale teatralne (czy kinowe). Nawet jeśli widzowie szybko wrócą, może to wyglądać tak jak w opisie Dariusza Taraszkiewicza, reżysera, aktora i dyrektora Domu Kultury w Rawiczu: „Po pandemii będą inne oklaski – publiczność wszak będzie zarękawiczkowana, a zerkający na widownię aktorzy (to przynosi pecha!!!) znajdą las głów osób w pewnie coraz bardziej fantazyjnych maseczkach”. Niedawno świat obiegła wiadomość, że w USA wracają do łask kina samochodowe – oferują skuteczniejszą izolację. I tu jest pies pogrzebany – pandemia zaatakowała sam rdzeń teatralności, czyli wspólnotowość, bez której teatr nie może się obejść. Teatr telewizyjny czy teatr w internecie to nie to samo, to inny gatunek twórczości, który ma teraz swoje dni. Telewizyjny teatr, niedawno chylący się ku upadkowi, a ostatnio reanimowany, musiał się kontentować widownią, która w latach 70. czy 80. zeszłego wieku uchodziłaby za powód do zdjęcia z ekranu, obecnie stanął jednak przed nową szansą. Na razie została wstrzymana produkcja nowych widowisk, ale do dyspozycji są ogromne zasoby archiwalne, do których nieznacznej tylko części mamy dostęp za pośrednictwem VOD czy YouTube’a – na szczęście lista spektakli do obejrzenia stale się poszerza i to może dać Teatrowi Telewizji nowe życie. Chodzi tu nie o jednorazowe transmisje czy udostępnienia, ale o stałą obecność, która przynosi efekty – dość wspomnieć, że telewizyjna wersja „Ślubów panieńskich” z Teatru Narodowego w reżyserii Jana Englerta zbliża się do 300 tys. wyświetleń za pośrednictwem YT. Takimi wynikami nie mogą się poszczycić pokazy spektakli zarejestrowanych przez poszczególne teatry, których produkcje coraz częściej umieszczane są w internecie. Sposób na przetrwanie w ciszy Skoro bowiem widzowie nie mogą przyjść do teatru, teatr przychodzi do nich. Ale nawet jeśli te wizyty domowe mają sens i echo, podtrzymują więź z widzami tak gwałtownie przerwaną – rzadko wieńczy je spektakularny sukces frekwencyjny. Osiągnął go bodaj jedynie TR Warszawa, udostępniając w internecie „Cząstki kobiety” w reżyserii Kornéla Mundruczó, spektakl obsypany wieloma nagrodami i okrzyknięty przez krytyków mianem genialnego. Oglądało go jednocześnie niemal 10 tys. internetowych odbiorców. Okazało się jednak, że jakość transmisji znacznie obniżyła wartość przedstawienia, zwłaszcza że zabrakło










